Rozdział 10

Telefon dzwonił z bardzo, bardzo daleka, najprawdopodobniej z innego kraju.

Przynajmniej tak to brzmiało we śnie Wendy. Nagle uświadomiła sobie, że to wcale nie sen, że telefon naprawdę dzwoni tuż przy jej głowie. Nie był to sygnał domowego telefonu. Otworzyła oczy, rozejrzała się po małym pokoju w kolorze złamanej bieli i przypomniała sobie, że nie jest w swoim mieszkaniu.

Tylko w firmowym apartamencie w hotelu Mercer.

Oskarżono ją o straszną zbrodnię, której nie popełniła, choć wszyscy myśleli inaczej. Nagle powróciły przerażające wspomnienia z ubiegłej nocy: Shane usiłował się z nią rozwieść…

O Boże! Telefon. Może dzwoni Shane, żeby powiedzieć, że popełnił straszny błąd.

Rzuciła się do aparatu i obiema rękoma złapała słuchawkę.

– Halo? – Wydobył się z niej skrzek.

– Wendy Healy? – usłyszała entuzjastyczny, oficjalny męski głos. Natychmiast uderzyło ją, że to nie Shane. Elektroniczny zegar wskazywał piątą dwie, cyframi, które były tak czerwone jak zapewne jej oczy.

– Tak?

– Mówi Roger Pomfret, członek komitetu nagród Akademii. Gratulujemy. Prosię w sosie otrzymało sześć nominacji do Oscara.

– Bardzo dzięki – powiedziała sennie i odłożyła słuchawkę.

Eeeee. Kompletnie zapomniała. Dziś był dzień nominacji do Oscara. Zęby był całkiem wyjątkowy, dzwonili do człowieka o piątej rano.

Opadła na poduszki. Co czuła? Nakryła oczy rękoma. Nic mnie to nie obchodzi, pomyślała. Herezja.

Usiadła i zapaliła światło. Za kilka minut rozdzwoni się jej komórka, a ona powinna być podniecona i radosna. Nie za bardzo jednak wiedziała, z jakiego powodu. Odłożyła słuchawkę, zanim Roger Pomfret zdołał jej powiedzieć, za co te nominacje. Zresztą tak naprawdę nie robiło to żadnej różnicy.

Trrrr. Jej telefon ćwierknął na krześle, gdzie rzuciła go koło pierwszej w nocy. Musiała go podnieść i zachowywać się normalnie. Sypialnia była maleńka, krzesło stało zaledwie metr od łóżka. Usiłowała sięgnąć po telefon, nie wstając z łóżka, ale pościel w tych luksusowych hotelach bywa śliska i Wendy zleciała na podłogę, boleśnie tłukąc się w kolano.

Au. Kurwa.

– Halo?

– Gratulacje! – oznajmiła Jenny Cadine.

– Tobie się należą. – Wendy założyła, że Jenny została nominowana za najlepszą rolę żeńską.

– Czy to nie cudowne? Jestem bardzo podekscytowana.

– Zasłużyłaś na to. To był kawał dobrej roboty.

– I komedia romantyczna – ciągnęła Jenny. – Zwykle nie dostają nominacji.

Jenny, przymknij się wreszcie, miała ochotę powiedzieć Wendy. I tak zapewne nie masz szans na Oscara.

– Wiem – oznajmiła na głos. – To naprawdę zdumiewające.

Usiadła na brzegu łóżka i oparła czoło na dłoni. Tej nocy spała może godzinę. Wyczerpanie w połączeniu ze stresem sprawiło, że naprawdę miała mdłości.

– Jeszcze raz gratuluję – oznajmiła, usiłując zakończyć rozmowę.

– Jesteś w domu? Mówiłaś już Shane'owi?

– Jestem w Mercerze – odparła niepewnie. Pragnienie, by podzielić się strasznymi informacjami, walczyło w niej ze zdrowym rozsądkiem, który kazał Wendy trzymać język za zębami. Cholera, pomyślała, czemu nie skłamałam i nie udawałam, że wszystko jest jak trzeba? – Pękła rura w mieszkaniu…

– Uwielbiam Mercera – przerwała jej Jenny. – Pozdrów ode mnie wszystkich. Jeszcze raz gratuluję.

– I ja tobie.

Jenny odłożyła słuchawkę, a telefon Wendy natychmiast znowu zadzwonił. Tym razem był to reżyser: najwyraźniej nominowano ich również za najlepszy film.

Odebrała jeszcze kilka telefonów, a kiedy zerknęła na zegar, okazało się, że jest za kwadrans szósta.

Za wcześnie, żeby dzwonić do Shane'a? Pewnie tak, ale miała to gdzieś. Postanowiła go obudzić. Niech cierpi, jak ona. Dlaczego miałby spać, skoro ona nie może? Poza tym po trzech godzinach bezsennego leżenia w łóżku i dręczenia się sytuacją, postanowiła udawać, że wszystko jest jak zawsze. Może dzięki temu będzie jak zawsze. A gdyby było tak jak zawsze, to na pewno od razu zadzwoniłaby do Shane'a z dobrymi wieściami.

– Tak? – stęknął do telefonu.

– Chciałam, żebyś coś wiedział – powiedziała głosem, w którym pobrzmiewał pełen napięcia, fałszywy entuzjazm. – Dostaliśmy sześć nominacji do Oscara. Za Prosię w sosie.

– To dobrze. Dla ciebie – powiedział Shane. Zabrzmiało to tak, jakby usiłował cieszyć się razem z nią, ale odgadła, że robi to tylko dlatego, żeby ją ewentualnie rozbroić. Jeśli myślał, że nie będzie walczyła, to czekała go niespodzianka.

– Kiedy dokładnie wrócisz do domu? – zapytała.

– Mówiłem – odparł ze znużeniem. – Koło siódmej albo ósmej.

Za późno, chciała krzyknąć. Chloe musi być w łóżeczku najpóźniej o siódmej…

– Spotkamy się pod domem – oznajmiła.

– Ja bym tego nie robił – powiedział ostrzegawczo.

– Nie mów mi, co mogę robić, a czego nie, Shanie Healy! – wrzasnęła, nagle tracąc cierpliwość. – Nie możesz mi zabronić bycia z moimi dziećmi.

Coś, może naczynko krwionośne, eksplodowało w jej głowie i poczuła potworny ból za oczodołami.

– Nie o to… – zaczął Shane, ale mu przerwała.

– Nie wiem, kto ci doradza ani co ci mówi, ale popełnia olbrzymi błąd. Załatwię cię tak, że nigdy nie zobaczysz dzieci. Nigdy…

Shane rozłączył się gdzieś w środku tej przemowy. Wendy tępo gapiła się na telefon, gdy zabrzęczał dzwonek.

– Kto tam? – spytała, idąc przez niewielki salon do drzwi.

– Obsługa hotelowa.

– Niczego nie zamawiałam.

– Wendy Healy? – Tak.

– Obsługa hotelowa. Muszę to tylko wstawić do pokoju. Daj mi spokój! Otworzyła drzwi.

Młody mężczyzna, tak przystojny, że nie dało się tego nie zauważyć, który zapewne pracował w hotelu, bo chciał zostać aktorem i uznał, że to dobre miejsce na nawiązywanie kontaktów, tkwił przed drzwiami z tacą, na której stało wiadro z lodem i butelką szampana. Ciemnozielona etykieta wokół korka podpowiedziała Wendy, że to dom perignon.

– Gdzie mam postawić? – zapytał uprzejmie.

Ze znużeniem rozejrzała się po pokoju. Czy on w ogóle uświadamiał sobie, że jest szósta rano?

– Nie wiem. Chyba na stoliku.

Facet urządził wielkie show z przestawianiem wazonika na stolik obok sofy. Wendy zastanawiała się, czy byłby w stanie robić to jeszcze wolniej. Postawił wiadro na szklanym stoliku, przesuwając na bok złożony dokument.

O Chryste, pomyślała. Zrobiła krok do przodu i chwyciła dokument, po czym wepchnęła go do kieszeni szlafroka.

– Jest jeszcze kartka – powiedział skrupulatnie i wręczył jej małą białą kopertę, która leżała na tacy.

– Dziękuję – odparła lodowato Wendy i spiorunowała go wzrokiem.

Zaczął układać biały ręczniczek wokół szyjki butelki.

– Otworzyć szampana?

– Jest szósta rano.

– Nigdy nie wiadomo. – Najwyraźniej nie zrozumiał aluzji. – Przecież to wyjątkowy dzień. Być może ma pani ochotę się upić. Ja bym miał.

O tak, jestem pewna, pomyślała i zmierzyła go wzrokiem.

– Ja nie piję – oświadczyła znacząco.

To był właśnie problem z Nowym Jorkiem. Wszyscy zachowywali się zbyt przyjaźnie i zbyt poufale, zwłaszcza w takich miejscach jak Mercer, gdzie zasadniczo przez cały czas trwała nieustająca balanga.

– Proszę. – Popatrzyła na drzwi.

– Chciałem tylko powiedzieć, że wiem, kim pani jest, i że uwielbiam pani filmy – zagruchał. – No i gratuluję nominacji.

– Dziękuję – odparła, krzesząc z siebie resztki uprzejmości. Otworzyła drzwi.

– Do widzenia – powiedział młody człowiek.

– Do widzenia. – Głośno zamknęła za nim drzwi.

Dlaczego tak się zawsze dzieje? Kiedy życie osobiste rozpada się na kawałki, kariera nagle dostaje przyśpieszenia.

Pokręciła głową, przytłoczona falą smutku, który ogarnął ją niczym wielki kłąb gęstego dymu. Rozdarła małą kopertkę.

„Droga Wendy", przeczytała. „Jesteś gwiazdą. Nie poradziłabym sobie bez ciebie i szaleńczo cię kocham. Uściski, Jenny".

Przynajmniej ktoś ją doceniał. Podarła kartkę na drobne kawałeczki i patrzyła, jak spadają do kosza na papiery.

Potem wróciła do sypialni i usiadła ze skrzyżowanymi nogami na łóżku, otulając się białą kołdrą. Czuła, jak żyły – a może arterie? – pulsują w jej skroniach, niczym zespół instrumentów perkusyjnych. Patrzyła bezmyślnie na ścianę. To się nie działo naprawdę. To niemożliwe. Takie rzeczy się nie zdarzają, ale podobno, jeśli chodzi o rozwód, ludzie postępują całkiem irracjonalnie.

Na przykład zmieniają zamki w mieszkaniu i porywają dzieci.

To musiało być niezgodne z prawem.

Zadzwoni na policję w Palm Beach i każe aresztować Shane'a za kidnaping.

Wystukała numer.

– Co? – powiedział Shane.

– Jestem zdumiona, że odbierasz.

– Za chwilę przestanę.

Wtedy omal się nie załamała, omal nie zaczęła błagać, żeby przyjął ją z powrotem, żeby dał jej jeszcze jedną szansę. Zanim jednak zdążyła stracić zimną krew, wykrztusiła:

– Każę cię aresztować.

– Och Wendy. Jesteś nienormalna – powiedział, jakby to nad nią należało się litować.

– Naprawdę. Już dzwonię na policję – powiedziała ostrzegawczo.

– Bardzo proszę. Moich rodziców też każesz aresztować?

– Zgadza się. Wszyscy wylądujecie w pudle.

W ciszy, która nastąpiła po tych słowach, Wendy wyobraziła sobie w jednej celi Shane'a i jego rodziców, siedemdziesięcioletnich, kurczących się staruszków. Matka będzie miała na szyi apaszkę od Hermesa, a ojciec granatową marynarkę od Ralpha Laurena, ze złotymi guzikami. Będą śmiertelnie przerażeni, jak ona teraz.

– Aha, Shane? – dodała. – Nienawidzę cię. Chciałam, żebyś to wiedział.

– Jak miło, Wendy. Pamiętaj o tym. Bardzo mi to ułatwi sprawę. No już, każ nas aresztować. Na pewno sędzia uzna twoje zachowanie za racjonalne.

Rozłączył się. Wendy rzuciła komórką przez cały pokój. Aparat odbił się od ściany z głośnym trzaskiem. Pewnie go zepsuła. Wyszła z łóżka, żeby podnieść telefon, a dokument wypadł z kieszeni jej szlafroka na podłogę. Podniosła go, a słowa skakały, wbijając się w jej oczy niczym palce. „Stan Nowy Jork", „Wydział cywilny". „Porzucenie". „Wezwana do stawienia się w sądzie czternastego kwietnia".

Sąd? Nie, nie, pomyślała, kręcąc głową. Nie pójdzie do żadnego sądu, nigdy. Przenigdy. Dotąd nawet nie dostała mandatu, na litość boską. Była grzeczną dziewczynką. I dobrym człowiekiem, dobrzy ludzie nie chodzą do sądu. I szefową Parador Pictures, szefowie Parador Pictures nie chodzą do sądu.

Podniosła komórkę. Obudowa się połamała, ale telefon chyba wciąż działał. No dobra, przyznała, aresztowanie Shane'a to niezbyt dobry pomysł. Informacja o tym pojawiłaby się w gazetach i możliwe, że ten incydent miałby wpływ na przyznawanie nagród. Nic jednak nie mogło jej powstrzymać od wyjazdu do Palm Beach i odzyskania dzieci. A jeśli Shane nadal nie będzie chciał jej wpuścić do domu, Wendy sprowadzi dzieci do Mercera. Mogły tu mieszkać razem z nią, póki nie pozbędą się Shane'a. Mercer świadczył wszystkie usługi – mieli wyprowadzaczy psów i, o ile się nie myliła, niańki. A jeśli nie, to dla niej z pewnością jakąś sprowadzą. Wykręciła inny numer.

– Witaj, Josh. – Starała się, żeby jej głos brzmiał całkiem normalnie.

– Rozumiem, że należą ci się gratulację – oświadczył.

O czym on gadał, do cholery?

– Nominacje do Oscara? – zapytał. – Chyba dlatego dzwonisz do mnie tak wcześnie w niedzielny poranek.

– A tak. Dostaliśmy sześć nominacji. I chciałabym ci podziękować, Josh. Ogromnie mi pomogłeś. – Ple, ple, ple, pisnął głosik w jej głowie.

– Staram się – oświadczył Josh dramatycznie.

– Josh? – powiedziała najmilszym głosem, jaki mogła z siebie wydobyć. – Muszę natychmiast lecieć do Palm Beach. Dziś rano. Możesz mi zarezerwować lot i zadzwonić? A jeśli nic nie znajdziesz, sprawdzisz, czy citation jest wolny? Użyję karty Netjet.

Umilkła. Korzystanie z samolotu prywatnie było źle widziane (i, z formalnego punktu widzenia, mogło kosztować ją utratę pracy), ale postanowiła się upierać, że sytuacja jest wyjątkowa (Shane porwał dzieci!). A sytuacja była wyjątkowa ze względu na pracę – wcześniej Wendy musiała spędzić w Rumunii niemal cały miesiąc, ratując Pielgrzyma w łachmanach. Zresztą w najgorszym razie mogła za siebie zapłacić. Niezależnie od kosztów.

– Właściwie nie, zacznij od citation – powiedziała. – Jeśli jest zajęty, wtedy sprawdź loty rejsowe.

Josh zadzwonił kwadrans później.

– Masz szczęście – oznajmił. – Citation stoi na lotnisku Teterboro i jest wolny, ale musisz wrócić o trzeciej po południu. Victor Matrick potrzebuje go na czwartą.

– Nie ma problemu – oświadczyła. Spojrzała na zegar. Była szósta pięćdziesiąt trzy. To dawało jej mnóstwo czasu na lot do Palm Beach, zabranie dzieci i błyskawiczny powrót do New Jersey.

Podniosła zniszczony kufer – ten sam, który ciągała ze sobą przez ostatni miesiąc i którego wczoraj nie raczyła rozpakować – i małą walizkę na kółkach, kupioną na lotnisku w Paryżu i pełną prezentów dla dzieci. Przeszła przez korytarz do windy, wyczerpanie rozdzierało jej każdy mięsień. Pomyślała, że jeszcze kilka godzin i najprawdopodobniej cała ta potworna awantura odejdzie w przeszłość.

– Witam. Pani Healy? – zapytała recepcjonistka na widok Wendy. – Opuszcza nas pani?

Wendy przystanęła.

– Nie wiem. – Nagle uświadomiła sobie, jak wygląda. Nie chciało jej się umyć twarzy ani zębów, miała na sobie ten sam podkoszulek, w którym podróżowała (i spała w nocy, więc można go było nazwać piżamą), oraz spodnie, niegdyś obcisłe, teraz powypychane od ciągłego noszenia. Jej włosy też nie były uczesane, tylko ściągnięte w kucyk. Ale jakie to, kurwa, miało znaczenie? – Zobaczymy, co będzie – powiedziała. – Dam znać, dobrze?

Na szczęście młoda kobieta nie uznała tych słów za dziwne ani wyglądu Wendy za niezwykły (no bo niby dlaczego, pomyślała Wendy: przywykła do ekscentryków z showbiznesu). Skinęła tylko głową z uśmiechem i, otworzywszy drzwi, powiedziała:

– Przy okazji, gratuluję nominacji do Oscara.

– Dziękuję – odparła Wendy.

Pomyślała z goryczą, że tylko tym się interesowano – nominacjami do Oscara. Jeśli je miałaś, świat stał przed tobą otworem.

Tyle że nie potrafiłaś zatrzymać męża przy sobie.

Podjechała taksówka, Wendy wsiadła.

– Na lotnisko Teterboro, proszę – powiedziała.

Taksówka ruszyła z szarpnięciem, a Wendy opadła na tylne siedzenie. Taki spontaniczny lot do Palm Beach był zapewne szaleństwem, nierozsądną przygodą, która mogła się zakończyć pogorszeniem sytuacji. Wendy nie miała jednak wyjścia. Co niby powie dzieciom, gdy dorosną? Jak by im wytłumaczyła, że Shane je zabrał, a ona nie zrobiła wszystkiego, co w jej mocy, żeby je odzyskać? Pewnie trochę dramatyzowała (w sumie zatrzymali się na weekend w hotelu Breakers, więc nie mogło być aż tak źle), ale jeśli pominie się pozytywne aspekty, scenariusz wyglądał mniej więcej właśnie tak.

Nie było się nad czym zastanawiać. Musiała jechać i odebrać dzieci Shane'owi. W końcu to były jej dzieci.


Siedząc w taksówce, Wendy skubała suchą skórkę na wardze i dumała o dziwacznej serii zdarzeń, które doprowadziły do tego, że śpieszyła na lotnisko o siódmej rano, żeby polecieć firmowym samolotem do Palm Beach i zabrać dzieci mężowi, który usiłował się z nią rozwieść, ponieważ spędziła miesiąc w Rumunii na ratowaniu filmu za sto dwadzieścia pięć milionów dolarów, filmu, za który była całkowicie odpowiedzialna.

Coś w tym wydawało się niepokojąco nieuchronne.

Dlaczego zatem zaledwie dwadzieścia cztery godziny wcześniej wszystko było w porządku? Stała na błotnistym wzgórzu, z którego rozciągał się widok na małą wioskę, i patrzyła, jak Jenny Cadine usiłuje prowadzić krowę po kamiennej ścieżce. Krowa nawet nie drgnęła.

– Możemy wziąć inną krowę? – spytała Wendy.

– Nie ma innej krowy. Tu w ogóle nie ma krów. Tę przywieźliśmy z Mołdawii – wyjaśnił jej ktoś.

– Musi być inna krowa. Niby skąd biorą tu mleko?

– Druga krowa w drodze – powiedział ktoś do jej słuchawki, połączonej z małą krótkofalówką przypiętą do spodni Wendy. Jej zaangażowanie w film na tym poziomie – sprawowała funkcję kogoś w rodzaju oberreżysera łamane przez producenta – nie wchodziło w zakres obowiązków prezesa wytwórni. Uznała jednak, że jeśli film ma wypalić, będzie musiała uwalać sobie ręce. Być na miejscu, w okopach, poprowadzić oddziały…

Incydent z krową nasunął jej refleksję, że na planie filmowym pracują dwa typy ludzi. Pierwsi przewidywali problemy, planowali ich rozwiązanie i zawsze byli o krok do przodu (i właśnie oni odnosili sukcesy), a drudzy czekali, aż problem narośnie, a potem wzruszali ramionami i bez specjalnego przekonania usiłowali go rozwiązać.

Skrzywiła się w taksówce i pomyślała, że gdyby równie surowe kryteria stosować do małżonków, ona zapewne podpadałaby pod drugą kategorię. W ostatnich miesiącach po prostu brnęła przed siebie, modląc się o to, żeby wszystko funkcjonowało jak należy, przez pewien czas tak właśnie było. Dopiero kiedy otrzymała cios, postanowiła coś z tym zrobić. Może powinna była ciężej pracować podczas tych transatlantyckich sesji terapeutycznych z Shane'em i doktor Vincent. Jednak różnica czasu wynosiła sześć godzin i, choć doktor Vincent liczyła sobie pięćset dolarów za godzinę, była to pestka w porównaniu z godziną zmarnowaną na planie filmowym, wartą mniej więcej dwadzieścia pięć tysięcy. A kiedy byli gotowi do zdjęć, wszyscy musieli trwać na posterunku. Nie mogłaby powiedzieć: „Będę za kilka minut, jak tylko skończę głaskać ego mojego męża".

Ale się starała. Gdy wróciła do domu, dwa tygodnie temu, przez pięć dni znajdowała czas na ponadplanowe trzygodzinne sesje z doktor Vincent. Doktor Vincent zażądała stojaka i bloków białego papieru, takiego, na jakim scenarzyści telewizyjni piszą szkice fabuły odcinków serialu. Naturalnie okazało się, że doktor Vincent sama kiedyś była scenarzystką filmową, ale uświadomiła sobie, że więcej zdziała, jeśli pomoże ludziom z Branży Lepiej Rozumieć Związki i Samych Siebie.

– E – napisała niebieskim flamastrem. Zakreśliła tę literę. – Co wam przywodzi na myśl litera E?

– Ego – oświadczyła Wendy i pomyślała, że jest całkiem niezła.

– Bardzo dobrze. Shane?

– Ekskalibur – wykrztusił Shane. Popatrzył na Wendy wyzywająco, jakby sprawdzając, czy śmie się z niego nabijać.

– Ekskalibur – zapisała doktor Vincent i postawiła wielki znak zapytania. – Porozmawiajmy o tym. Ekskalibur był mieczem. Czy myślisz o swoim penisie, Shane?

– Bez przerwy myśli o swoim penisie – wtrąciła Wendy. Nic nie mogła na to poradzić, wyrwało się jej. Shane spojrzał na nią spode łba. Wzruszyła ramionami. – No, chyba jak wszyscy faceci? Przez większość czasu?

– Nie Wendy. Nie myślimy ciągle o penisie – powiedział.

– A co wy na to? – zapytała doktor Vincent. Napisała Eskapizm, drukowanymi literami.

– Eskapizm? – zapytała Wendy.

– Praca to eskapizm. – oświadczyła doktor Vincent i zapisała wniosek na tablicy.

– Nie da się ukryć – potwierdził Shane z założonymi rękoma.

– Nieprawda! – zaprotestowała Wendy z osłupieniem. – Ludzie muszą pracować. – Momentalnie zrozumiała, jaką gafę popełniła. Co ona wygaduje? Shane nie pracuje. Co to wszystko ma znaczyć? Nie mogła się w tym połapać.

– Praca to eskapizm – powtórzyła doktor Vincent z naciskiem. – Eskapizm, czyli ucieczka. Od czego często chcą uciekać małżonkowie, których związek przechodzi trudne chwile?

– Od teściów? – palnęła Wendy.

– Od siebie – burknął Shane i popatrzył na nią jak na idiotkę.

– Ale to nieprawda – zaprotestowała Wendy. – Shane i ja mamy swoje zasady, staram się ich trzymać. Nie wolno mi wyjeżdżać na dłużej niż dwa tygodnie, i tego nie robię. Powinnam była zostać w Rumunii, powinnam być tam właśnie w tej chwili, ale wróciłam. Przyjechałam. Prawda, Shane? Nie było mnie tylko przez dziesięć dni.

– Mówiłaś, że nie będzie cię przez trzy. Najwyżej – przerwał jej.

Wendy spojrzała na doktor Vincent, w poszukiwaniu pomocy.

– Musiałam zwolnić reżysera i zatrudnić nowego, a potem…

Pokonana, skuliła się w fotelu. Jak miała wyjaśnić cały męczący proces szukania nowego reżysera i pracy z nim? A potem na znak protestu zwolnił się drugi producent i teraz musiała wrócić i przejąć jego obowiązki, aż nowy producent (który właśnie kończył inny film) zrobi swoje i pojawi się na planie za, jeśli wszystko pójdzie tak jak trzeba, cztery dni.

– Nie jedź. Nie waż się, Wendy – powiedział następnego dnia Shane, kiedy przygotowywała się do wyjazdu.

– Muszę.

– Nie słyszałaś, co mówiła doktor Vincent? Uciekasz. Wykorzystujesz swoje filmy, swoje fantazje, żeby uciec od prawdziwego życia.

W tamtej chwili miała ochotę zamordować doktor Vincent. Doszła do wniosku, że nie ma nic bardziej niebezpiecznego od mężczyzny mającego odrobinę psychologicznej wiedzy, gdyż zawsze użyje jej przeciwko tobie. Może dawniej, kiedy mężczyźni byli jak neandertalczycy, nie rozumieli, dlaczego robią to, co robią, ani dlaczego kobiety robią pewne rzeczy, kobietom żyło się łatwiej.

– Ludzie potrzebują fantazji, Shane – powiedziała na swoją obronę. – Gdybyśmy widzieli świat taki, jaki jest, nikomu nie chciałoby się rano wstawać z łóżka.

– Mów za siebie, Wendy. Ja widzę świat taki, jaki jest. I jakoś sobie z nim radzę.

Była to tak niesprawiedliwa brednia, że Wendy straciła cierpliwość.

– Tylko dlatego, że nie musisz sobie z niczym radzić, Shane. Dzięki mojej ciężkiej pracy możesz sobie żyć w swojej małej bańce, gdzie nie musisz robić nic, na co nie masz ochoty!

I już – wreszcie to powiedziała. Pomyślała, że zapewne była to najbardziej bolesna kłótnia w trakcie kilkunastu lat ich małżeństwa. Tylko dlatego, że tym razem Wendy nie wyszła ani nie kłamała, żeby ukoić jego urażoną dumę. Doktor Vincent miała rację. Praca była jej ucieczką – od Shane'a!

Jezu. Czy ona go w ogóle jeszcze kocha?

Niby jak? Nawet gdyby chciała, nie mogłaby, nie po tym, co usiłował zrobić jej i jej rodzinie. Było to takie niewiarygodne, tak nikczemne, że ledwie była w stanie o tym myśleć. A teraz, siedząc w taksówce i wyglądając na ponury betonowy krajobraz (taksówka właśnie wyjeżdżała z tunelu Lincolna do New Jersey), poczuła falę wstydu i złości.

Czuła, że coś jest nie tak już na lotnisku w Paryżu, w drodze do domu z Rumunii. Tradycyjnie zawsze wracała z prezentami i zakupy to była jedyna część podroży, która faktycznie sprawiała jej przyjemność. Kupowanie rzeczy dla dzieci oznaczało, że już wkrótce je zobaczy. Kupiła małą płócienną walizkę na kółkach, żeby wypełnić ją podarkami, i chodząc po sklepach wolnocłowych, raz za razem usiłowała dodzwonić się do Shane'a. Nie odbierał ani komórki, ani domowego, ani nawet telefonu w mieszkaniu rodziców. Dzwoniła też na komórki dzieci, bezskutecznie. W Paryżu była czwarta po południu, w Nowym Jorku dziesiąta rano. Zapewne istniało jakieś logiczne wytłumaczenie, może dokądś pojechali. Na zakupy. Czy to możliwe, żeby Shane nie wiedział, że Wendy wraca w sobotni wieczór? Była pewna, że mu mówiła, ale może zwyczajnie jej nie uwierzył. Pilnowała, żeby dzwonić do niego i dzieci przynajmniej raz dziennie. Jej rozmowy z Shane'em były napięte i wymuszone, i nic dziwnego: nawet jeśli się nie kłócili, transatlantyckie rozmowy były nieznośne i już dawno nauczyła się nie przypisywać im większego znaczenia, inaczej by oszalała. Kiedy jednak nie mogła dodzwonić się do Shane'a z paryskiego lotniska, wpadła w panikę i przez następne dwie godziny co dziesięć minut wystukiwała numer jego i dzieci, dopóki nie wsiadła do samolotu i stewardesa nie poprosiła jej o wyłączenie komórki. Przerażenie nie chciało ustąpić, strach towarzyszył Wendy przez cały lot. Może zdarzył się wypadek. Może pożar. Może Shane nie żył. Coś jednak podpowiadało jej, że jest jeszcze gorzej.

(Gorzej byłoby jedynie, gdyby coś przytrafiło się dzieciom. Błagam, Boże. Tylko nie to).

Zaczęła wybierać ich numer natychmiast, gdy o dwudziestej trzy koła samolotu dotknęły pasa na JFK.

Nikt nie odbierał. Żadnej z komórek.

Naprawdę działo się coś złego. Zaczęła gwałtownie dyszeć, wlokąc kufer i płócienną walizę na kółkach przez rękaw ciągnący się od drzwi samolotu do budynku lotniska i wzdłuż denerwująco długiego przejścia, które prowadziło do kontroli celnej. Myślała tylko o tym, że musi natychmiast jechać do domu.

– Coś do oclenia? – zapytał celnik, przeglądając jej paszport.

Uśmiechnęła się z nadzieją.

– Nie. – Błagam, pozwól mi się szybko stąd wydostać, modliła się.

Celnik spojrzał na nią i wpisał „1" na deklaracji celnej, po czym je zakreślił. Psiakrew, psiakrew, psiakrew! Omal nie wybuchnęła płaczem. To oznaczało, że ją przeszukają. Dlaczego to się zawsze przydarzało samotnie podróżującym kobietom? Całkiem jakby cały świat chciał je ukarać.

Przy wyjściu czekała na nią celniczka. Znowu zły znak. Oznaczało to, że z jakiegoś powodu uznali ją – właśnie ją! – za potencjalną kryminalistkę (w sumie słusznie, skoro porzuciła męża i dzieci, żeby robić błyskotliwą, a teraz zapewne całkowicie nieistotną karierę) i potrzebowali kobiety, gdyby sytuacja wymagała rewizji osobistej. Nikt nie wierzył, kiedy Wendy opowiadała ludziom o tej drobnej, rutynowej kontroli naturalnych otworów ciała, przeprowadzanej wśród niektórych pasażerów, ale zbyt wiele podróżowała, żeby nie wiedzieć, na czym to wszystko polega.

Naprawdę podejrzewali, że jest kryminalistką. Kurierką narkotykową. Świat wciąż nie wierzył, że kobieta, która dużo podróżuje samotnie, to czasem ktoś więcej niż zwykła mrówka.

Instynktownie rozglądała się na boki, szukając wyjścia (chociaż nie zrobiła nic złego, a przynajmniej nic nielegalnego), ale zanim zdążyła uciec, celniczka (agentka Cody, ochrzciła ją natychmiast Wendy) podeszła i wyciągnęła rękę.

– Mogę zobaczyć pani deklarację celną? – Było to polecenie, a nie prośba.

– Naturalnie. – Wendy nerwowo przekładała kufer z ręki do ręki.

Agentka Cody uważnie obejrzała deklarację.

– Tędy, proszę.

Wendy podeszła za nią do długiego stołu. Już się czuła na widoku, jakby maszerowała nago na oczach tłumu obcych ludzi.

– Charakter podróży? – spytała agentka Cody.

– Interesy – odparła Wendy pewnym tonem, choć miała wysuszone usta.

– A charakter pani interesów? – Agentka Cody położyła kufer na blacie i zaczęła go przeszukiwać.

– Jestem producentką filmową… A właściwie szefową wytwórni filmowej. Właśnie byłam na planie.

– Jaki to film?

– Nosi tytuł Pielgrzym w łachmanach…

Pielgrzym w łachmanach ? Widziałam to?

– Nie, jesteśmy w trakcie zdjęć… Wejdzie na ekrany na Gwiazdkę – powiedziała ze skruchą Wendy.

Podszedł do nich inny urzędnik, mężczyzna po czterdziestce, metr siedemdziesiąt pięć. Miał usta jak dwa sznurki. Wendy pomyślała, że teraz ją otoczyli. Zaczęła się pocić.

– Słyszałeś kiedyś o filmie Pielgrzym w łachmanach? - zapytała agentka Cody.

– Nie – odparł Sznurkowe Usta.

– Twierdzi, że jest producentką filmową. – Agentka Cody wyjęła z kufra kosmetyczkę i podała ją Sznurkowym Us- tom. Sznurkowe Usta rozpiął kosmetyczkę i wyciągnął z niej szczoteczkę do zębów, tak zużytą, że włoski były rozpłaszczone na boki niczym bezwładne palce.

– Czy… czy mogę zadzwonić? – zapytała Wendy. – Muszę zadzwonić do dzieci.

– Nie – oświadczyła agentka Cody. – Co?

– Nie. Nie wolne dzwonić podczas odprawy.

– Mogę zobaczyć? – spytał Sznurkowe Usta.

Wendy oddała mu telefon. Sznurkowe Usta uniósł go i nim potrząsnął.

– To tylko telefon… Naprawdę. – Odważyła się okazać zniecierpliwienie. Jak długo zamierzali ją jeszcze dręczyć? Lada moment pewnie trail na rewizję osobistą…

– Mogę zobaczyć pani paszport? – Sznurkowe Usta przejrzał go strona po stronie. – Dużo pani podróżuje – powiedział surowo, jakby to była podejrzana czynność, od której należy trzymać się z daleka – Powinna pani wiedzieć, że celnicy mają prawo przeszuka; każdego pasażera, w dowolnym czasie i z dowolnego powodu.

Skruszona, zwiesiła głowę.

– Tak, proszę pana. Ma pan rację.

I dopiero wtedy, ostatecznie upokorzywszy Wendy, puścili ją.

Bogu dzięki. Była wolna! Pospieszyła przez wahadłowe drzwi do poczekalń… Kłębił się tam tłum ludzi, ale z przodu, tak jak mu kazano, stał szofer w uniformie i z tabliczką „Pani Healy". Ruszyła ku niemu, machając ręką… I wtedy drogę zagrodził jej innv mężczyzna w brudnym trenczu. Był łysy, miał tylko kilka tftustych czarnych kosmyków zaczesanych na czaszkę.

– Wendy Healy? – zapytał.

O Boże, pomyślała, to on. Posłaniec złych wieści. Miała rację od samego początku, coś strasznego stało się Shane'owi i dzieciom. Jej kolana zaczęły dygotać ze strachu.

Nie mogła wykrztusić ani słowa.

– Czy pani Wendy Healy? – powtórzył mężczyzna. Miał przytłumiony głos, taki, jakim mogłoby się posługiwać wypchane zwierzę, gdyby potrafiło mówić. W milczeniu pokiwała głową.

– Dziękuję – powiedział i wręczył jej kopertę.

Odwrócił się i zniknął w tłumie. Oszołomiona Wendy otworzyła kopertę.

„Stan Nowy Jork, Spadki i Rozwody, Healy kontra Healy", przeczytała szybko, opuszczając linijki tekstu. „Pozew o rozwód… Powód: porzucenie… Dzieci pozostaną pod opieką ojca, Shane'a Healy'ego, do wyroku sądu… "

Poczuła oszałamiającą ulgę. A więc dzieci żyły, przynajmniej nic nie świadczyło o tym, że jest inaczej. To była pestka, jeszcze jeden idiotyczny wygłup Shane'a.

Niech go szlag.

Kierowca nagle ruszył do niej i odciągnął ją na bok.

– Cios poniżej pasa – zauważył ze złością. – Wręczać żonie papiery rozwodowe w chwili, gdy wysiada z samolotu. Gdybym wiedział, co knuje ten gość, na pewno bym do tego nie dopuścił.

– Uhm – mruknęła niezobowiązująco. Przecież to nie mogło być na serio, prawda? – To nic – oświadczyła tonem, w którym pobrzmiewał zapewne niestosowny i upiorny chłód. – To nic – powtórzyła. – Jeszcze jedna rzecz, którą muszę załatwić. Mój mąż jest nienormalny.

Szofer ostrożnie zaprowadził ją do auta.

– Jeśli potrzebuje pani chusteczek, pudełko jest w szafce.

Z lekceważeniem pokręciła głową. Nie zamierzała płakać.

Zdumiewające, że w takich chwilach nigdy nie płakała. Zamiast tego jej głowę zasnuwała mętna, chorobliwie żółtawa mgiełka. No no no, pomyślała. To dlatego Shane nie odbierał telefonu. Bał się.

To wszystko było zdumiewające i żałosne.

Nocny strażnik popatrzył na nią dziwnie, kiedy weszła do budynku.

– Czy mój mąż jest w domu? – zapytała.

Strażnik odwrócił wzrok, a kiedy znów na nią spojrzał i wzruszył ramionami, miał nieco wrogą minę, jakby oczekiwał awantury i usiłował ostrzec Wendy, żeby jej nie rozpętywała.

– Nie wiem – odparł. – Chyba wyjechali na weekend.

Wyjechali? To niemożliwe. Jeszcze tego brakowało. Jej serce znowu zaczęło bić szybciej.

– Chyba czy na pewno? – zapytała, wciskając guzik windy.

– Nie widziałem ich dzisiaj. Wczoraj po południu wychodzili z walizkami. Ale nic nie wiem.

Winda otworzyła się na pogrążony w półmroku korytarz o ścianach pomalowanych strukturalną farbą. Po obu stronach znajdowały się drzwi, te z prawej należały do Healych. Idąc korytarzem, miała wrażenie, że opuściła swoje ciało, że gra według scenariusza napisanego przez inną osobę. Jej własne drzwi wyglądały na nieznane, i to również wydawało się nieuchronne, nie zaskakujące. Kiedy wyjęła klucz i usiłowała wetknąć go do zamka, dostrzegła, że nawet klamka jest inna niż zwykle: lśniąca, nowa i mosiężna. Oczyma duszy ujrzała całą tę straszną scenę: będzie usiłowała włożyć klucz do zamka, a klucz się nie obróci, potem, oszołomiona, pomyśli, że to nie te drzwi, i spróbuje otworzyć drugi z zamków, a dopiero potem ją oświeci, że Shane je zmienił. Mimo to włożyła klucz i stało się tak, jak przewidziała: wszedł do połowy, dalej już nie chciał, a ponieważ wykorzystała każdą możliwość, faktycznie poszła na drugi koniec korytarza, żeby włożyć klucz do innych drzwi. To też nic nie dało, więc w jeszcze jednej beznadziejnej próbie wepchnęła go w nowy zamek.

Utknął tam, jakby się z niej nabijał.

Przetoczyła się przez nią fala rozpaczy i beznadziei, a z niej zrodziła się irracjonalna, acz niekwestionowana pewność, że coś odeszło i nigdy, przenigdy się nie odnajdzie. A więc przyszedł ten dzień, pomyślała, dzień którego obawiała się przez całe życie. Poniosła całkowitą, druzgocącą klęskę. Nie dało się temu zaprzeczyć. Wszystko zrobiła źle. Wszystkich zawiodła, a już najbardziej swoje dzieci.

To poczucie winy było wręcz nie do zniesienia. Odeszła od drzwi, po czym zgięła się z bólu i oparła rękę o szorstki beton, żeby nie stracić równowagi. Co ma teraz zrobić? Chyba zadzwonić po ślusarza albo adwokata, a może policję? Nagle dopadł ją potworny bezwład na myśl o takim wysiłku. A może dać sobie z tym spokój i położyć się na korytarzu? W końcu Shane wróci i ją znajdzie.

Jest całkiem jak w moim śnie, pomyślała i przykucnęła. W tym śnie, kiedy leżała bezradna i umierała na korytarzu, niezdolna do żadnego ruchu. Przycisnęła ręce do oczu i otworzyła usta w niemym krzyku.

Odetchnęła głęboko i potarła twarz rękoma. Musi oddychać i musi myśleć. Najważniejsze to zadzwonić po ślusarza, tak by napisano w scenariuszu, a następnie dostać się do mieszkania i poszukać tropu, dokąd Shane zabrał dzieci. Wstała i wzięła do ręki torebkę. Teraz sztuczka polegała na tym, żeby czekać. Najpierw poczeka na ślusarza, a potem odnajdzie swoje dzieci.

Wyjęła telefon i spojrzała na ekran. Był pusty. Bateria się wyczerpała.

A więc to miała być tego rodzaju scena. Rozgorączkowana matka traci dzieci, a los rzuca jej kłody pod nogi.

No już, myśl, popędzała samą siebie. Zebrała swój żałosny dobytek i wróciła do recepcji.

– Ma pan klucz? – zapytała strażnika.

– Nie ma żadnych kluczy – burknął.

– Mój mąż zmienił zamek. Pod moją nieobecność. Musi pan mieć klucz.

– Nie trzymamy kluczy. Nie wolno nam.

– A kto trzyma?

– Nie wiem.

– Czy pański przełożony ma klucz?

– Nie wiem.

– Ma pan jego numer telefonu?

– Nie.

Pat. Miała ochotę zamordować tego faceta, który tylko wykonywał swoją pracę. Gdyby była mężczyzną, pewnie usiłowałaby go pobić.

– Jak się pan nazywa? – zapytała, grzebiąc w torebce w poszukiwaniu długopisu.

– Lester James.

– Dziękuję, Lester. Jutro wylecisz z roboty.

– Tylko bez gróźb, paniusiu.

– To nie groźba.

Ta wymiana zdań sprawiła, że jej serce zaczęło tłuc się w piersi i Wendy wypadła z recepcji na ulicę. Furia, teraz uwolniona, nie chciała jej opuścić. Jak Shane śmiał porwać dzieci? Wyszła na jezdnię, żeby zatrzymać taksówkę. Niemal przejechał ją samochód, skręcił w ostatniej chwili, a kierowca nacisnął klakson w pełnej frustracji złości. Wendy pokazała mu środkowy palec, a jej gniew przeszedł w gwałtowną wściekłość.

Minęło ją kilka zajętych taksówek, i po paru minutach uświadomiła sobie, że będzie musiała poszukać postoju. Ruszyła ku Siódmej Alei, z kufrem, który zdawał się ważyć ze dwadzieścia kilo, i z zabrudzoną walizką na kółkach. Po kilku metrach zatrzymała się, żeby przełożyć bagaż z ręki do ręki. Ledwie mogła złapać oddech. Dlaczego nie ma żadnych taksówek? Na widok tłumów młodzieży na ulicy nagle uświadomiła sobie, że jest sobotni wieczór.

Sobotni wieczór w Chelsea, dziesiąta. Nie mogło być gorzej. Wszędzie w okolicy znajdowały się tanie restauracje i szykowne kluby; stanowiła mekkę weekendowych imprezowiczów. Nigdzie nie było taksówek, ale przy Dwudziestej Trzeciej Ulicy znajdowała się stacja metra. Przystając co chwila z ciężkim bagażem, Wendy wlokła się z trudem przez trzy ulice do wejścia do metra.

Kiedy dotarła do wyszczerbionej, pomalowanej na niebiesko poręczy, przystanęła. Zastanawiała się, dokąd pojechać. Przyszło jej do głowy, że sprawdzi mieszkanie rodziców Shane'a na Central Park West. Możliwe, że zostawił tam dzieci na weekend, a sam wyjechał. Z drugiej strony wcale nie musiały tam być, a w takim razie straciłaby pół godziny. Mogła pojechać do Victory albo Nico, ale być może i one wyszły z domu. Najlepiej byłoby zatrzymać się w jakimś hotelu… Nagle przypomniała sobie, że Parador Pictures ma firmowy apartament w Mercerze. Nigdy z niego nie korzystała, gdyż był pamiątką z czasów, gdy Paradorowi szefował Comstock Dibble i urządzał tam legendarne afterki oraz przyprowadzał kochanki. Była jednak pewna, że apartament wciąż należy do firmy. Za każdym razem, gdy o nim mówiono, ktoś zauważał, że z powodu tak niskich kosztów opłaca się go trzymać.

Na sytuacje awaryjne, pomyślała ponuro, pokonując schody. Walizka podskakiwała za nią. Minęła ją grupka dziewczyn i o mało jej nie przewróciły. Miały na sobie mini i tandetne szpilki i świergotały z podnieceniem, pełne młodzieńczej brawury. Czy wiedzą, co je czeka, zastanawiała się Wendy, patrząc na nie z irytacją i podziwem dla ich dziecięcego podniecenia. Jeśli nawet czuły na sobie jej spojrzenie, nic po sobie nie pokazały, bo i dlaczego? Dla nich była kompletnie nieważna, niewidzialna, a nawet gdyby wiedziały, że jest szefową Parador Pictures, czy w ogóle zrobiłoby to na nich wrażenie albo je obeszło? Bardzo w to wątpiła. W ich oczach była zwykłą, zrozpaczoną kobietą w średnim wieku, jedną z tych, na które patrzą młode dziewczyny, a potem odwracają się do swoich przyjaciółek i szepczą:

– Zastrzel mnie, jeśli kiedykolwiek będę taka jak ona, co?

Ale będą takie jak ona. Młodzi nie chcieli tego rozumieć. Wszyscy się starzeją i czeka ich gówno warta przyszłość. Zasrana. Której nie da się kontrolować.

Wsiadła do metra i pojechała do centrum, kompletnie anonimowa, wdzięczna losowi, że nikt na nią nie patrzy. Westchnęła i wysiadła na stacji Spring Street, po czym powlokła się na starą ulicę wybrukowaną kocimi łbami. Ze wszystkich sąsiednich dzielnic Manhattanu to przede wszystkim Soho miało pełną emocji atmosferę planu filmowego. Zapełniali je przechodnie, którzy wyglądali jak statyści z głównego castingu, tak doskonale pasowali do otoczenia. Można było odnieść wrażenie, że wszystko jest nie do końca rzeczywiste albo zbyt banalne, żeby być prawdziwe, i nagle z czarnego jak lakierowana skóra nieba zaczął padać kapuśniaczek.

W końcu dodzwoniła się do Shane'a piętnaście po jedenastej.

Odebrał telefon z szorstkim i podejrzliwym: „Halo?". Jak zbiegły kryminalista, pomyślała. Ulżyło jej na dźwięk jego głosu, poczuła też gniew i strach. Strach, że Shane nie powie jej, gdzie są dzieci, albo przerwie połączenie. Zapewne odebrał tylko dlatego, że zadzwoniła z hotelowego telefonu, a Shane nie rozpoznał numeru. Niesłuszność wszystkiego, co zrobił – zabrał dzieci, kazał dostarczyć jej papiery rozwodowe, wyrzucił ją z jej własnego mieszkania – nagle stała się tak przytłaczająca, że Wendy nie miała pojęcia, od czego zacząć. Bardzo sprawnie zmienił układ sił. Teraz on miał całą władzę, ona żadnej.

– Shane… – zaczęła stanowczo, ale niezbyt agresywnie.

Zawahał się, może z poczucia winy, ze strachu albo z zaskoczenia. Podejrzewała, że próbował rozgryźć jej ton i sprawdzić, czy może bezpiecznie rozmawiać.

– No cześć – odparł, jakby zbierał siły.

– Gdzie dzieci? – Mimowolnie podeszła do okna, ze zwieszoną głową, całkowicie skoncentrowana na tej cienkiej linie ratunkowej, którą trzymała przy uchu.

– Nic im nie jest. Są ze mną – burknął wrogo.

– A ty gdzie jesteś? – zapytała niemal beztrosko. Nagle przyszło jej do głowy, że najlepiej będzie rozegrać tę sytuację, postępując wbrew podszeptom intuicji, zachowując się jak gdyby nigdy nic.

– Jesteśmy w Palm Beach. – Wydawał się lekko zdumiony. – Przyjechaliśmy tu obejrzeć kucyki…

– To fajnie – oświadczyła. Pomyślała, że Shane musi być kompletnie zbity z tropu, i zastanawia się, skąd ona dzwoni, czy jej samolot miał opóźnienie i czy już dotarła do domu i odkryła, co zrobił.

– Tak – powiedział ostrożnie. – Przyjechali też moi rodzice…

– Świetnie – oświadczyła entuzjastycznie. – Rodzinne spotkanie. Przepraszam, że nie mogłam wam towarzyszyć. – W jej głosie pobrzmiewał sarkazm, ale niemal jęknęła, nagle pojąwszy powagę sytuacji. Wyjechali bez niej. Nie chcieli jej, nie potrzebowali, nie zależało im na niej, była im zbędna. Czuła się jak jedyne dziecko w klasie, którego nie zaproszono na uro- dzinowe przyjęcie, tylko tysiąc razy gorzej. Ból ją zaskoczył; wyssał z niej całą wolę walki.

Nigdy nie przyszło jej do głowy, że mogliby konspirować, żeby się jej pozbyć.

Przysiadła na skraju łóżka, usiłując opanować uczucia, by móc znowu przemówić.

– Gdzie się zatrzymaliście? – zapytała z pełną zakłopotania beztroską.

– Mama wyszukała specjalną ofertę w Breakers – wyszeptał Shane. Wydawał się smutny.

– O. Breakers. Podobno jest tam pięknie – powiedziała.

– Mają trzy baseny – dodał bezradnie. Milczenie. Wendy oddychała ciężko, a jej nos wypełnił się śluzem od nieuchronnych łez. Zacisnęła powieki i usta, jakby próbując zatrzymać w nich smutek. – Wendy? Czy ty, eee…?

Nie mogła mu pozwolić, żeby w to brnął, nie w chwili, kiedy czuła się całkowicie pokonana.

– Jest Magda? – zapytała szybko. – Mogłabym z nią porozmawiać?

Pomyślała, że błaganie męża o pozwolenie na rozmowę z dziećmi jest okropnie żałosne.

– Pewnie śpi… – Jej serce ścisnęło się z rozpaczy. – Zobaczę. – Zlitował się nad nią.

Czekała niecierpliwie, jak nastolatka, której życiem steruje strach przed odrzuceniem.

– Halo? – To był głos Magdy, aksamitny od snu i zaskakująco dojrzały.

– Cześć, kochanie. Jak się masz? – Głos Wendy był poufały i łagodny.

– Dobrze. Dziś widzieliśmy ślicznego kucyka. Ma metr czterdzieści dwa w kłębie i jest jabłkowity. – To powiedziała z dumą eksperta nowicjusza.

– Dobrze się macie? Co u Tylera i Chloe?

– Tyler mówi, że też chce kucyka, ale jest za mały, prawda, mamo? Powinien poczekać, aż skończy co najmniej dwanaście lat. Jak ja…

– Sama nie wiem…

– Babcia i dziadek też tu są.

– A gdzie Chloe?

– Śpi w łóżku ze mną, a Tyler z tatą… A ty gdzie jesteś, mamo? W domu?

– W Nowym Jorku. – Po krótkim wahaniu dodała: – W hotelu. Tata zmienił zamki w naszym mieszkaniu, nie mogłam wejść.

– Och – powiedziała Magda. Wendy pomyślała, że w tym jednym słowie jest wszystko. Smutek, zrozumienie, współczucie, strach, bezradność i dystans. Ona wie. Wie dokładnie, co się dzieje, ale nie ma pojęcia, jak powinna zareagować.

– Wszystko będzie dobrze – oświadczyła Wendy z dużą pewnością siebie, walcząc z pragnieniem wsparcia się emocjonalnie na dwunastoletniej córce, wyciągnięcia z niej informacji, uczynienia z niej wspólniczki w tym dramacie, skłonienia do działania przeciwko tatusiowi: czy też, bardziej realistycznie, przeciwko sobie. Czuła się całkiem bezbronna, ale to jej problem. Dziecko nie powinno pocieszać rodzica.

– Naprawdę, mamo? – zapytała Magda.

– Tak, skarbie – oopowiedziała Wendy z nieszczerym optymizmem. – Kiedy wracacie do domu?

– Jutro. – Magda, chyba faktycznie w lepszym nastroju, dodała: – Mamo, nie mogę się doczekać, kiedy zobaczysz mojego kucyka!

Nagle z gardła Wendy niechcący wydobył się cichy dźwięk, jakby pisk myszy w chwili, w której uruchamia się pułapka. Przełknęła ślinę.

– No to do zobaczenia jutro – powiedziała. – Zadzwonię rano…

– Dobranoc, mamo.

Wendy odłożyła słuchawkę na widełki. Myślała tylko o tym, że Magda nie może się doczekać, kiedy Wendy zobaczy jej kucyka. Nie, kiedy ona sama zobaczy matkę.

Ostrożnie usiadła na łóżku. Dzieci miały się dobrze i jej nienawidziły… Bosko. Musiała znaleźć adwokata. Jej ręka powoli powędrowała do telefonu i chwyciła słuchawkę. Wendy wyobraziła sobie, jak wystukuje numer… Ale czyj? Naturalnie głównego radcy prawnego Splatch-Verner… I wyobraziła sobie, jak wstaje i znajduje jego numer w niebieskim notesiku, gdzie miała zapisane ważne numery ważnych ludzi… Ale czy znajdzie tam jego numer domowy? I jak wystukuje ten numer, ale mylą się jej cyfry i wciąż musi zaczynać od początku.

Obudziła się godzinę później, skomląc jak zbity pies. Shane! Dzieci! Rozwód! Pulsował w niej gniew, chwilami tak gwałtownie przyspieszając, jak pociąg, który wymknął się spod kontroli.

Wtedy zadzwoniła, ale nie popełniła błędu.

– Hotel Breakers. W Palm Beach. – Cisza. Proszę wciśnij jeden, jeśli zgadzasz się na dodatkową opłatę w wysokości sześćdziesięciu centów. – Z Shane'em Healym proszę.

– Halo?

Ten ton – całkiem jakby wiedział, że będzie jeszcze jeden telefon, i jakby się go obawiał.

– Jak mogłeś wyrzucić mnie z mieszkania, Shane?

– Musiałem. – Tym razem był lepiej przygotowany.

– Dlaczego?

– Tyler śpi! – Oskarżycielsko, jakby celowo usiłowała skrzywdzić własne dziecko.

– I kazałeś dostarczyć mi papiery rozwodowe.

– Jutro o tym pogadamy. Po naszym powrocie.

– Pogadajmy teraz.

– Idź spać. – Ze zmęczeniem.

– Nie możesz tego robić. Tak nie wolno. To nielegalne…

– Idź spać. Proszę.

– Nic cię nie obchodzi, że umierałam ze strachu? Ze musiałam jechać do Mercera? W ogóle ci na mnie nie zależy?

– Nie jesteś pierwszą osobą, której się to przytrafiło. – Co to do cholery miało znaczyć? – Dasz sobie radę.

– Nie mogę…

– Idź spać. – Syk, szczęk.

I potem leżenie i modlitwa o poranek, lekki sen, w końcu telefon o piątej rano, a teraz, teraz, teraz…

Wendy wyjrzała przez okno taksówki.

Autostrada wczesnym rankiem pod bladopomarańczowym niebem. Po drugiej stronie rzeki słońce oświetla czubki wieżowców na Manhattanie, muska je złotem. Zadrżała. Zapowiadał się miły dzień.

Загрузка...