Rozdział 8

Wendy opadła na fotel w pierwszej klasie. Jej serce wciąż waliło jak młotem po biegu przez pas startowy. Popatrzyła na zegarek. Pozostało ponad dziesięć minut do odlotu. Chociaż powtarzała sobie, że samolot nie odleci bez niej, gdy pędziła przez lotnisko, głosik w jej głowie dopytywał się: A jeśli odleci? A jeśli odleci?, całkiem jak złośliwy sześciolatek. Jeśli odleci, siedzę po uszy w gównie, odwrzasnęła mu. To by oznaczało, że nie zdoła dotrzeć na plan przed jutrzejszym wieczorem, czyli przybędzie za późno…

Przynajmniej Josh nie spieprzył sprawy z osobą od usług specjalnych, pomyślała i odetchnęła głęboko. Okazała się ona uroczą panią, która nigdy nie traciła zimnej krwi, nawet kiedy widziała, że Wendy zaraz ją straci przez celnika. Zamiast podstemplować jej paszport, uparcie go przeglądał, jakby w poszukiwaniu dowodów zbrodni.

– Dużo pani podróżuje – zauważył. – W jakim celu?

Przez chwilę gapiła się na niego bezmyślnie i zastanawiała, czy ma mu wytłumaczyć, że sławny reżyser filmowy celowo kładzie jej wart sto dwadzieścia pięć milionów dolarów film i zapewne przy okazji położy również kres jej karierze. Uznała jednak, że posunęłaby się nieco za daleko.

– Jestem producentką filmową – wyjaśniła zimno.

Film! Chryste, cóż za magiczne słowo. Zamiast się obrazić, celnik zupełnie zmienił podejście do Wendy.

– Naprawdę? – zapytał z ożywieniem. – Zna pani Tannera Cole'a?

Wendy uśmiechnęła się do niego z przymusem. Zastanawiała się, czy nie odpowiedzieć zgodnie z prawdą: „W dniu moich trzydziestych dziewiątych urodzin usiłował przelecieć mnie w kiblu", ale zamiast tego wymamrotała:

– To jeden z moich najlepszych przyjaciół.

Potem Wendy oraz pani od usług specjalnych (nie przedstawiła się) wsiadły do jednego z elektrycznych samochodzików służących do poruszania się po lotnisku i z prędkością mniej więcej trzech kilometrów na godzinę potoczyły się do bramy. Wendy świerzbiło, żeby zapytać, czy nie mogłyby jechać nieco szybciej, ale wydało się to zbyt obcesowe, nawet jak na nią. Nie potrafiła jednak powstrzymać się od zerkania na zegarek co pół minuty, w przerwach między wychylaniem się z pojazdu i przepędzaniem stojących im na drodze ludzi.

– Szampana, pani Healy? – zapytała stewardesa.

Poruszona Wendy uniosła wzrok, nagle świadoma, jak musi wyglądać. Dyszała jak pies, jej fryzura częściowo się rozlazła, a okulary bez przerwy zjeżdżały z jej nosa. Pomyślała, że jak najszybciej musi sprawić sobie nową parę, i je poprawiła.

– Wygląda na to, że mógłby się pani przydać – dodała stewardesa, jakby czytała w jej myślach.

Wendy uśmiechnęła się do niej, nagle wdzięczna za to, co w porównaniu z resztą dnia wydawało się aktem niezwykłej dobroci.

– Byłoby miło…

– Może być dom perignon?

– O tak, pomyślała Wendy, siadając wygodnie i oddychając głęboko, żeby się uspokoić. Po chwili stewardesa podeszła z kieliszkiem szampana na srebrnej tacy.

– Zje pani z nami kolację czy woli pani spać?

– Spać – oświadczyła Wendy, nagle wyczerpana.

Stewardesa powędrowała na dziób samolotu i wróciła z zestawem do snu, czyli opakowanymi w plastik długimi spodniami i obszernym podkoszulkiem z długim rękawem.

– Dziękuję – powiedziała Wendy. Rozejrzała się dookoła. W pierwszej klasie było dziesięć miejsc do spania, większość zajęta przez ludzi interesu w firmowych piżamach. Przypominało to wielkie piżamowe przyjęcie, tyle że wszyscy ostentacyjnie ignorowali pozostałych. Podniosła stary kufer z czarnej skóry, od Cole'a Haana, z małym rozdarciem na górze, tam gdzie „niechcący" został przecięty przez celnika w Maroku, i poszła do toalety.

Rozdarła plastik, po czym zdjęła bluzkę i marynarkę. Nadal miała na sobie kostium od Armaniego, który włożyła rano do pracy i zapewne będzie nosiła przez najbliższe trzy dni. Wsunęła przez głowę podkoszulek, zadowolona, że go dostała. Miała mniej więcej trzy minuty na spakowanie się i dopiero w drodze na lotnisko uświadomiła sobie, że zapomniała piżamy. Oznaczało to, że przez następne trzy dni będzie również skazana na zestaw do snu. W górach Rumunii jest zimno, kręcili tam wszystkie zimowe sceny. Powinna kupić ciepłe skarpety na paryskim lotnisku…

Zadzwoniła komórka.

– Mamusiu. – Głos Tylera był bardzo surowy.

– Tak, skarbie? – Uniosła ramię, żeby przycisnąć nim telefon do ucha, i jednocześnie rozpinała spodnie.

– Dlaczego Magda dostanie kucyka, a ja nie?

– Chciałbyś kucyka? – zapytała Wendy. – Kucyk to wielki obowiązek. Nie tak jak Błękitny Kaczorek. Musisz go karmić – i, eee, wyprowadzać. – Zastanawiała się, czy to prawda. Czy kucyki wyprowadza się jak psy? Jezu, jak ona się dała przekonać do tego pomysłu?

– Mogę go karmić, mamusiu – powiedział Tyler grzecznie. – Dobrze się nim zajmę.

Jego cienki głosik był tak uwodzicielski, że nawet Tanner Cole by się go nie powstydził. Serce jej się ścisnęło na myśl, że musiała zostawić syna, choćby i na parę dni.

– Może pomyślimy o tym podczas weekendu, skarbie? Pojedziemy do Pensylwanii. Tam przyjrzysz się kucykom i jeśli nadal będziesz jakiegoś chciał, pogadamy o tym.

– Naprawdę wrócisz, mamusiu?

Zamknęła oczy.

– Jasne, że wrócę, skarbie. Przecież zawsze wracam. Dobrze wiesz.

Chociaż może wcale nie w ten weekend, pomyślała, i poczuła straszne wyrzuty sumienia.

– Czy tatuś znowu odejdzie?

– Nie, Tyler. Tatuś zostanie.

– Ale wcześniej odszedł.

– A teraz zostaje, Tyler. Więcej nie odejdzie.

– Obiecujesz?

– Tak, skarbie, obiecuję. Jest tam tatuś? Dasz mi go do telefonu?

Shane przejął słuchawkę.

– Zdążyłaś na samolot?

– Tak, aniele – odparła Wendy, słodkim i celowo ugodowym tonem, jakim teraz miała się do niego zwracać. Doktor Vincent, terapeutka małżeńska, którą zatrudnił Shane i której klientelę stanowiły przede wszystkim gwiazdy filmu i sportu (nie tylko składała wizyty domowe, ale również mogła polecieć w dowolne miejsce na świecie, pod warunkiem że dosta- wała prywatny samolot albo zwrot kosztów za pierwszą klasę), oświadczyła, że przez ostry ton głosu żony Shane czuje się jak pracownik. I tak jednym z „ćwiczeń" Wendy było przemawianie do męża, „jakby był najdroższą jej na świecie istotą". Wendy to irytowało, zwłaszcza że przez ostatnich dziesięć lat robiła wszystko, co w jej mocy, by uszczęśliwić Shane'a, ale nie miała serca się wykłócać. W tym momencie łatwiej jej było ustąpić, obojgu, Shane'owi i doktor Vincent, i zająć się swoim filmem.

– Jak się masz? – zapytała przyjaźnie, chociaż widzieli się dwie godziny wcześniej, gdy gorączkowo pakowała rzeczy.

– Dobrze – odparł swoim zwykłym, jękliwym głosem. A potem chyba przypomniał sobie zalecenia doktor Vincent, bo dodał: – Kochana.

– Chciałam ci tylko powiedzieć, że bardzo doceniam, że jesteś z naszymi dziećmi – powiedziała. – Nie dałabym sobie rady bez ciebie.

– A ja chciałbym ci podziękować, że tak ciężko pracujesz dla naszej rodziny – odparł Shane, całkiem jakby to przeczytał na karcie ze wskazówkami. W ramach „rehabilitacji małżeńskiej" doktor Vincent zaopatrzyła ich w dwa zestawy kart z przydatnymi zdaniami wyrażającymi aprobatę, które Wendy i Shane mieli wplatać do każdej rozmowy. Jeden zestaw był dla „żywiciela", drugi dla „opiekuna".

– Zwykle to mężczyzna otrzymuje karty żywiciela – oświadczyła doktor Vincent z szerokim, dziarskim uśmiechem, odsłaniając korony, które przypominały wielkie kawałki gumy do żucia w pastylkach. Doktor Vincent, która przyznała na pierwszym spotkaniu, że liczy sobie pięćdziesiąt siedem lat, miała okropne rysy kogoś, kto przeszedł zbyt wiele nieudanych operacji plastycznych. – W tym wypadku jednak to Wendy dostanie ten zestaw. Jeśli przez to czujesz się niekomfortowo, Shane, możemy o tym porozmawiać. – Poklepała Shane'a po ramieniu dłonią, która przypominała szpony małego kolorowego ptaka. – Ostatnio jednak coraz częściej wręczam te karty kobietom, więc z całą pewnością nie jesteś wyjątkiem.

– Ja zajmuję się domem – oświadczył Shane z naciskiem. – Jestem ojcem przez dwadzieścia cztery godziny na dobę.

Wendy nie przypomniała mu, że pani Minniver i sprzątaczka odwalają większość roboty.

– Bardzo dobrze, Shane. – Doktor Vincent z aprobatą pokiwała głową. – Akceptacja, Aprobata, Adoracja. To nasze trzy A małżeństwa! Co powstaje po ich wymieszaniu? Ambrozja!

Wendy aż skręciło. Zerknęła na Shane'a w nadziei, że doktor Vincent wydaje mu się równie absurdalna jak jej i że to będzie jeden z ich prywatnych dowcipów. Shane wpatrywał się jednak w doktor Vincent triumfująco, jak człowiek, który oczekuje, że lada chwila przyznają mu rację. Wendy pomyślała, że najwyraźniej w zeszłym roku ich małżeństwo przeszło od fazy prywatnych żartów do fazy prywatnego piekła.

Teraz, stojąc w maleńkiej samolotowej toalecie, w skarpetkach i spodniach opuszczonych do kostek, powiedziała:

– Doceniam to, że mnie doceniasz, aniele.

– Dobrze – oświadczył kapryśnie, jak dziecko, któremu nagle znudziła się walka.

Wendy westchnęła.

– Shane, możemy dać sobie z tym spokój? Wrócić do tego, co było wcześniej?

– Mnie to nie odpowiadało, Wendy. Dobrze o tym wiesz – oświadczył z wyczuwalną groźbą w głosie. – Wrócisz w sobotę? To ważne.

Konsultacja, Kooperacja, Koordynacja, pomyślała Wendy, przypominając sobie trzy K, o których doktor Vincent mówiła podczas ostatniego spotkania. Trzy K stanowiły Kwintesencję udanego małżeństwa – Zrobię co w mojej mocy – obiecała. – Wiem, że to ważne.

Powinna tak to zostawić, a następnie okazać chęć Kooperacji i przybyć na czas. Ale, jasna cholera, Shane wymyślił sobie tę wyprawę do Pensylwanii bez Konsultacji celowo, pomyślała, wiedział, że ten film jest Krytyczny dla jej Kariery.

– Ale film też jest ważny. – Starała się uniknąć uszczypliwości. Uszczypliwość, Ubliżanie, Ujarzmianie – trzy U, których należało Unikać, bo Unicestwiają małżeństwo. Wciąż słyszała słowa doktor Vincent w swojej głowie.

– Jasne – odparł Shane rześko, całkiem jakby się spodziewał takiej odpowiedzi. Przerwał połączenie.

– Zadzwonię jutro. Jak tylko samolot wyląduje – powiedziała Wendy w pustkę.

Wyłączyła komórkę i wrzuciła ją do kufra.

Wróciła na miejsce i usiadła. Nie myśl o tym, powtarzała sobie, grzebiąc w kufrze. Nic na to nie poradzisz. Wyjęła maskę do spania z czerwonego jedwabiu (ubiegłoroczny prezent od Magdy na Boże Narodzenie), małe metalowe pudełeczko z woskowymi zatyczkami do uszu i fiolkę tabletek nasennych, po czym włożyła to wszystko do niewielkiego schowka w oparciu.

Samolot oderwał się od pasa startowego z lekkim szarpnięciem. Wychyliła się i oparła czoło o okno. Plastik był przyjemnie chłodny. Odetchnęła głęboko, żeby się uspokoić. Miała przed sobą siedem godzin wolności – siedem rozkosznych godzin, podczas których nie będzie osiągalna, ani przez telefon, ani mailem…

Nagle usłyszała w swojej głowie głos Shane'a. „Beze mnie wszystko by się zawaliło. Dlatego odszedłem. Zęby pokazać Wendy, jak to jest, kiedy mnie zabraknie".

Ujawnił tę poruszającą informację na początku ich pierwszej sesji u doktor Vincent. Wendy tylko uśmiechnęła się słabo.

Prawda była taka, że Shane miał rację.

Co musiała przyznać tamtego wieczoru, gdy wróciła do domu i zastała Tylera z kupą w majtkach.

Samolot rozpędził się na pasie i oderwał od ziemi, silniki buczały. Buczenie zamieniło się w szum. Kuuupa. Kuuupa, szumiały, wyśmiewając się z niej. Stewardesa przyniosła następny kieliszek szampana, a Wendy popiła musującym płynem jedną z tabletek nasennych. Nacisnęła guzik, żeby obniżyć oparcie fotela do poziomu, włożyła dwie poduszki pod głowę i przykryła się puszystą kołdrą. Zamknęła oczy.

Kuuupa, kuuupa, słyszała.

Tuzin myśli natychmiast na chybił trafił zaludnił jej umysł: Selden Rose, Pielgrzym w łachmanach, Bob Wayburn, Shane (i jego coraz dziwniejsze zachowanie), doktor Vincent, łaciaty kucyk, Victory i Lyne Bennett (co jest grane, do cholery?), kupa w majtkach Tylera…

To naprawdę był koszmar. Tyler zdjął spodnie od piżamy, a kupa spłynęła mu po nogach i zaplamiła całą pościel. Najwyraźniej przez cały dzień nie był w ubikacji (specjalnie się powstrzymywał, wyjaśniła Vincent, gdyż próbował zachować kontrolę nad sobą), a kiedy się położył, stracił panowanie nad odruchami.

To był najgorszy dzień, kumulacja całego zła, które się wydarzyło po odejściu Shane'a.

Po południu przyszły w końcu materiały z pierwszych dwóch dni zdjęciowych Pielgrzyma w łachmanach, z trzydniowym opóźnieniem, i koniecznie musiała je obejrzeć. Nie były dobre – cztery godziny gówna, które trzeba będzie ponownie nakręcić (za pół miliona dolarów, po pierwszych trzech dniach zdjęciowych przekroczyli budżet). Następne dwie godziny gorączkowo usiłowała rozmawiać przez telefon z Rumunią i Wybrzeżem. Wyszła z biura o dziewiątej, nic nie załatwiwszy. Miała poczucie, że niemal cztery lata ciężkiej pracy obracają się wniwecz, a w domu natrafiła na jeszcze większy chaos. Tyler stał na łóżku i się darł, a Magda usiłowała go zagłuszyć, oglądając na cały regulator reality show o operacjach plastycznych. Pani Minniver była w pokoju Tylera, razem z Chloe, która przywarła do jej nogi i płakała. Do drzwi pukał dozorca, bo sąsiedzi na dole się skarżyli.

W pokoju Tylera śmierdziało gównem i przez moment Wendy myślała, że zwymiotuje. Pani Minniver wyzwoliła się z objęć Chloe i podała dziewczynkę Wendy.

– Mały Tyler miał wypadek – oświadczyła oskarżycielsko, jakby to stało się przez Wendy, o czym zresztą była przekonana. – Ludzie nie powinni rodzić tylu dzieci, jeśli nie potrafią się nimi zająć. Lepiej, moja droga, żeby sprowadziła pani męża.

– Chcę do tatusia! – wrzasnął Tyler.

Wendy popatrzyła na panią Minniver, jakby chciała powiedzieć: „Ty bezduszna babo, patrz, co narobiłaś". Pani Minniver jednak wcale nie zamierzała brać na siebie winy. Zacisnęła usta i pokręciła głową, przekonana, że Wendy jest beznadziejną matką i już.

– Skoro wróciła pani do domu, ja wychodzę – oświadczyła znacząco.

Wendy zdołała zagnać Chloe i Tylera do łazienki, Tyler wszedł pod prysznic. Nie była w stanie zająć się pościelą, więc pozwoliła synowi spać w swoim łóżku. To było niedopuszczalne, ale ludzie, którzy wymyślili te zasady, na pewno nawet nie znaleźli się w jej sytuacji. Tyler rzucał się po łóżku przez całą noc i albo przywierał kurczowo do matki, albo kopał ją przez sen. Coś trzeba było zrobić, tylko co?

O szóstej rano obudził ją telefon od Hanka, jej zastępcy na planie Pielgrzyma w łachmanach. Hank miał niewdzięczne zadanie, gdyż przez pierwsze tygodnie nadzorował produkcję. Do jego obowiązków należało poranne sprawozdanie z wydarzeń poprzedniego dnia. Niemal nieprzytomna ze zmęczenia, odebrała.

– Bob Wayburn pił. – Mówił o błyskotliwym, ale trudnym reżyserze. – Chlał do trzeciej rano z miejscowymi. Już pojawiły się spięcia między Jenny Cadine i Bobem, Jenny żąda, żebyś do niej zadzwoniła. Chciała, żeby na plan przyjechała jej siostra, a Bob postanowił, że nie będzie żadnych gości. Powiedziała jednemu z operatorów, że jej zdaniem Bob celowo usiłuje ją niekorzystnie filmować. Wiem to, bo facet twierdzi, że uprawiał z nią wczoraj seks i że zgodziła się tylko na analny. – Ta litania trwała jeszcze przez dobrych dziesięć minut, aż w końcu Hank oświadczył: – Słuchaj, nie radzę sobie. Będziesz musiała tu przyjechać.

Popatrzyła na Tylera, który wreszcie spał spokojnie, z rękoma pod brodą i otwartymi ustami. Zastanawiała się, czy w przyszłości będzie tak chrapał jak Shane.

– Wendy?

– Jasne, Hank – odparła. Nie mogła mu wyznać, że pozostawienie dzieci było obecnie niemożliwe. Gdyby to powiedziała, rozeszłoby się, że Wendy nie przyjedzie, i Bob Wayburn uznałby, że ma wolną rękę. Jeśli jej sytuacja się nie poprawi, faktycznie będzie ją miał, ale zamierzała to opóźnić. Zadecyduje, co robić po obejrzeniu materiału z dwóch następnych dni.

Żałowała, że nie może się położyć i zasnąć, ale powlokła się do łazienki i weszła pod prysznic. W przeszłości zawsze radziła sobie w obliczu kryzysu, dzięki obecności Shane'a. Jego odejście było tym gorsze, że Pielgrzym w łachmanach nie był byle filmidłem. Jeśli ze swoim studwudziestopięciomilionowym budżetem zrobi klapę, Wendy pożegna się z pracą. Shane wiedział, o jaką stawkę toczy się gra. Niewątpliwie zaplanował odejście na moment, w którym wyrządzi najwięcej szkód. Musiała go zwabić z powrotem. Może gdyby kupiła mu auto… Coś ekstra, może porsche z doładowaniem…

– Pani Healy? – Pani Minniver zapukała do drzwi łazienki. – Chciałabym porozmawiać z panią o obecnej sytuacji.

Czy pani Minniver też zamierzała odejść? Wendy pomyślała, że może lepiej kupi samochód jej, a nie Shane'owi.

– Zaraz przyjdę! – zawołała.

Zadzwoniła komórka. To była Jenny Cadine.

– Nie chcę być upierdliwa, ale nie czuję się zadowolona – powiedziała.

Wendy pomyślała, że Jenny chce być upierdliwa, powstrzymała się jednak od komentarzy.

– Wiem wszystko i to naprawię. – Starannie ukryła irytację. – Zadzwonię do Boba, a potem, po tej rozmowie, do ciebie.

– Lepiej się pośpiesz…

– Pani Healy! – zakrzyknęła pani Minniver.

– Góra dziesięć minut – powiedziała Wendy do telefonu i się rozłączyła.

Poszła za panią Minniver do kuchni. Jezu. Nawet nie znała jej imienia. Zaczęła się zastanawiać, czy pani Minniver w ogóle ma imię.

– Powtórka z wczoraj nie wchodzi w grę – oświadczyła pani Minniver. – Pracuję w ustalonych godzinach i muszę się ich trzymać. Od siódmej rano do piątej po południu. Być może nie zdawała sobie pani z tego sprawy, gdyż pan Shane od czasu do czasu prosił mnie, żebym została dłużej, i zwykle się zgadzałam. Ale wtedy on zawsze również zajmował się dziećmi.

Wendy nie miała pojęcia, co powiedzieć. Czuła się oblepiona wyrzutami sumienia. Nawet jej uśmiech wydawał się lepki.

– Przepraszam… – powiedziała.

– Nie chodzi o przeprosiny – oświadczyła pani Minniver obrażonym tonem, napełniając ekspres wodą. – Zwykle nie mam zwyczaju krytykować pracodawców, ale ten dom jest w chaosie. Dzieci też są w strasznym stanie, zapewne nie obejdzie się bez pomocy psychologa. Magda potrzebuje stanika…

– Kupię jej stanik… w weekend – wyszeptała Wendy.

– Naprawdę nie wiem, co pani pocznie. – Pani Minniver westchnęła i nalała sobie kawy.

Stała tyłem do Wendy, a Wendy patrzyła na nią z nienawiścią. Pani Minniver miała na sobie schludny szary uniform i pończochy z podwiązkami (reprezentowała starą szkołę niań, o czym nie dawała człowiekowi zapomnieć), a jej pracodawczyni, której życie miało być prostsze właśnie dzięki jej pomocy, stała z mokrymi włosami, w starym szlafroku, a jej życie waliło się w gruzy. Wendy doszła do wniosku, że ma wybór. Mogła nawrzeszczeć na panią Minniver, i tym samym zapewne skłonić ją do odejścia, albo zdać się na łaskę bezlitosnej Angielki. Wybrała to drugie.

– Bardzo proszę, pani Minniver – jęknęła błagalnie. – Przecież nie mam wyjścia. Nie mogę przestać pracować, prawda? Niby za co kupiłabym jedzenie dla dzieci?

– A to już chyba nie moja sprawa, prawda? – Pani Minniver uśmiechnęła się z wyższością. – Chociaż osobiście uważam, że należałoby lepiej kontrolować swoją pracę.

Wendy absurdalnie zachciało się śmiać. Od kiedy pani Minniver była ekspertką od reguł przetrwania w branży filmowej?

– Może zatrudnię dodatkową pomoc – powiedziała ostrożnie. – Kogoś, kto będzie przychodził o piątej i przejmował obowiązki na wieczór.

Chryste. Dwie niańki. Jakie życie będą miały jej dzieci?

– To jakiś pomysł – oświadczyła pani Minniver. – Mogłaby się pani również zastanowić nad internatem.

– Takim jak w Anglii? – zapytała Wendy z niedowierzaniem.

– Magda z pewnością jest w odpowiednim wieku. A Tyler wkrótce będzie.

Wendy usłyszała jęk za sobą. Odwróciła się. Magda stała między kuchnią a salonem. Ile do niej dotarło? Najwyraźniej dość, wnioskując z bólu i zmieszania na jej twarzy.

– Magda! – powiedziała Wendy.

Magda odwróciła się i uciekła.

Wendy znalazła ją na łóżku, przytuloną do Tylera. Mały płakał. Magda popatrzyła na Wendy z oskarżycielską i zarazem triumfalną miną.

– Dlaczego, mamusiu? – zapytał Tyler, czkając z rozpaczy. – Dlaczego chcesz nas odesłać?

– Bo zrobiłeś kupę w majtki, głupku – odparła Magda. – Teraz odeślą nas oboje. – Zeskoczyła z łóżka. – Jak sieroty.

Wendy zwiesiła ramiona.

– Nikt nikogo nie odeśle, jasne?

– Pani Minniver mówiła co innego.

– Pani Minniver kłamała.

– Kiedy tata wróci do domu?

Dwuletnia Chloe biegała po pokoju, a za nią pani Minniver.

Potem było zupełnie jak w filmie, bo Wendy wyjęła płaszcz pani Minniver z szafy i oświadczyła, że już nie potrzebuje jej usług. Dobre samopoczucie Wendy trwało jakieś dwie minuty, dopóki nie popatrzyła na trójkę przestraszonych dzieci i nie zaczęła się zastanawiać, co do cholery robić.

– Mamusiu, nas też zwolnisz? – zapytał Tyler.

Zadzwoniła do Shane'a. Nie miała wyjścia. Po to są właśnie byli mężowie, pomyślała z goryczą.

Bała się, że Shane nie odbierze. Przez całe tygodnie demonstrował swoją niezależność, nie odbierając telefonów, a potem dzwonił wtedy, kiedy mu to było na rękę.

– Tak?

– Zgadnij, co się stało? – powiedziała radośnie, chcąc, żeby zabrzmiało to jak dobry dowcip. – Zwolniłam panią Minniver.

– O ósmej rano? – Shane ziewnął. Wyobraziła go sobie w łóżku. Zastanawiała się, czy jest z inną kobietą, i zaczęła żałować, że nie może zamienić się z nim miejscami. – Mądre posunięcie.

– Chciała wysłać dzieci do internatu! – wybuchnęła wściekle.

Shane zjawił się w mieszkaniu pół godziny później. Otworzył drzwi własnym kluczem i wszedł tak zwyczajnie, jakby nigdy ich nie zostawił i właśnie wrócił z poranną prasą. Tego wieczoru, kiedy Wendy wróciła o siódmej, w domu panował porządek. Nareszcie dzieci były wykąpane i nakarmione. Magda i Tyler nawet odrabiali lekcje. Pod nieobecność Shane'a wracała do domu, a dzieci zachowywały się jak pisklęta pozostawione bez opieki w gnieździe, były rozpaczliwie zaborcze. Ten spokój lekko ją zdenerwował. Wcześniej myślała, że to za nią tęskniły, ale tak naprawdę brakowało im Shane'a. Nie zamierzała jednak narzekać. Słyszała o kobietach, które wariowały, kiedy dzieci domagały się tatusia zamiast mamusi (to nawet mógłby być przełomowy moment scenariusza – matka uświadamia sobie wtedy, że potomstwo ma znacznie większą wartość niż kariera), ale zawsze uważała te uczucia za egoistyczne i niedojrzałe, a w odniesieniu do siebie, również niesamowicie głupie. Co za różnica, skoro dzieci są szczęśliwe?

Tylko jak długo będą szczęśliwe? Na jak długo zdoła zatrzymać Shane'a?

Poszła do łazienki i ujrzała, że położył szczotkę do zębów na dawnym miejscu, w małej kałuży na brzegu umywalki, obok kranu. Wzięła szczoteczkę i zaniosła ją do salonu.

– Zostajesz? – zapytała.

– Tak. – Uniósł wzrok znad płyty DVD, którą oglądał. Był to wysokobudżetowy film akcji, jeszcze nie trafił do kin.

– Och. – Zawahała się, nie chcąc prowokować go do zmiany zdania. – To dlaczego odszedłeś?

– Potrzebowałem odpoczynku. Zęby przemyśleć sprawy.

– Naprawdę? – Nie zauważyła głośno, że odchodzenie od rodziny w celu przemyślenia spraw nie jest opcją dla kobiety. – I co postanowiłeś?

– Ze zajmę się dziećmi. Ktoś musi je wychowywać.

Było to dość poruszające. Wendy domyśliła się, że w ten sposób wytknął jej nieumiejętność pogodzenia pracy z wychowaniem dzieci. Nie zamierzała jednak narzekać. Szczerze mówiąc, nawet czuła lekki niepokój, że wszystko się ułożyło bez szczególnych poświęceń z jej strony.

Shane dotrzymał słowa. Zatrudnił nową nianię, Gwyneth, Irlandkę przed trzydziestką, która pracowała tylko od dwunastej do piątej. Shane postanowił, że jego dzieci nie będą wychowywane przez niańki. Wendy podejrzewała, że rozmawiał z jakimiś pełnoetatowymi żonami z branży rozrywkowej, które zawsze dyskutowały o najnowszych trendach w wychowaniu dzieci. Domyślała się też, że właśnie od nich dostał telefon doktor Shirlee Vincent, terapeutki małżeńskiej. Pani doktor liczyła sobie pięćset dolarów za sesję („Wiem, że to na pozór spora suma", powiedziała, a jej powiększone usta kłapały jak dziób kaczki, „ale tyle płaci się za dobre strzyżenie. Jeśli ktoś jest w stanie wydać takie pieniądze na fryzurę, z pewnością wyda co najmniej tyle samo na związek. Włosy odrastają, związki nie!") i doszła do wniosku, że ogłasza dla ich małżeństwa alarm pomarańczowy. Na początek zaleciła dwie lub trzy sesje tygodniowo.

– Shane wrócił – powiedziała Wendy matce. – Postanowił zostać PT.

– Petentem? – wykrzyknęła matka, nic nie rozumiejąc.

– Jest Pełnoetatowym Tatą.

– Przy tej całej waszej służbie?

– Teraz to na nim spoczywa większość obowiązków.

– Czyli wcale nie pracuje?

– Zajmowanie się dziećmi jest pracą, mamo. Zapomniałaś?

– Ja to wiem, kochanie – odparła matka. – Pamiętaj tylko, że dokładnie to samo mówią kobiety, które dostają potem ogromne alimenty.

Z nią nie wygram, pomyślała Wendy.

– Shane jest mężczyzną, mamo – burknęła.

– Nie da się ukryć – westchnęła jej matka. – I z pewnością zrozumiał już, że o wiele wygodniej dla niego jest być z tobą niż samemu.

To wspomnienie przywiodło jej na myśl mieszkanie, w którym zatrzymał się Shane podczas swojej nieobecności. Nigdy nie widziała tego mieszkania, ale wysłała tam jedną z asystentek, żeby pomogła Shane'owi zebrać rzeczy. Podnajął lokal od barmana (albo barmanki, Wendy nie pytała). Były to dwa maleńkie pokoiki w budynku bez windy, z materacem na podłodze i karaluchami w łazience. To z kolei przypomniało jej dwieście tysięcy, który Shane przywłaszczył sobie na restaurację z karty American Express. Właściwie o tym nie rozmawiali, Shane przyznał tylko, że cały ten pomysł z restauracją byt jednym wielkim błędem i że zamierza to sobie odpuścić. W ten sposób dał jej sygnał, że i ona powinna mu odpuścić jego postępek. Jednak wciąż ją to trochę niepokoiło, przypominało ostry, tajemniczy ból, który budzi człowieka w chwili, gdy właśnie zasnął.

– Cześć – powiedział pewnego popołudnia Selden Rose, wchodząc do jej gabinetu.

Od tamtego lunchu Selden miał w zwyczaju wpadać bez zapowiedzi do gabinetu Wendy, po minięciu dwóch asystentek w zewnętrznym gabinecie i Josha w środkowym. Za każdym razem gdy przychodził, z dłońmi niedbale ukrytymi w kieszeniach, zawsze rozmawiała przez telefon i uświadomiła sobie, że odczuwa przymus zgrywania się na użytek Seldena. To popołudnie nie było wyjątkiem, mimo że Shane wrócił.

Ze słuchawkami i mikrofonem pod brodą, wywróciła oczyma, po czym zmarszczyła brwi i wbiła wzrok w blat biurka. Oparła łokieć na krześle, a głowę na dłoni. Potem skrzyżowała nogi i uniosła brwi. Zauważyła spojrzenie Seldena, a na jej ustach wykwitl pełen niedowierzania uśmiech.

Obróciła się na bok i powiedziała do mikrofonu:

– Słuchaj, Ira, Sam Whittlestein to dupek i w ten sposób nie będziemy robili interesów. Nie dam się wystawić na pośmiewisko. To zerwanie umowy, a skoro on nie chce lojalnie współpracować, musimy działać.

Zdarła słuchawki z głowy i wstała, obeszła biurko i oparła się o blat.

– Cholerni agenci.

– Najniższe formy życia – zgodził się Selden.

– Ira woli zawalić umowę, niż zrobić coś nie po swojemu.

– Jak większość facetów.

– Mam nadzieję, że nie ty, Selden – oświadczyła z seksownym, wyrażającym pewność siebie śmieszkiem i wyciągnęła rękę, żeby wcisnąć guzik interkomu.

– Morse Bleeber? – zapytał Josh.

– Niech poczeka. – Skupiła całą uwagę na Seldenie. – Kiedy premiera?

– Pytanie, kto jest zainteresowany – podkreślił to ostatnie słowo, jakby coś sugerował. Podciągnął lekko spodnie i usiadł w rozkroku na wypchanym fotelu.

Spojrzenie Wendy powędrowało do jego krocza, gdzie tkanina spodni ułożyła się na kształt namiotu. Ale to zapewne nic nie oznaczało. Taki materiał.

– Co masz na myśli? – zapytała.

– Tony Cranley twierdzi, że jest zajęty.

– Jestem pewna, że jest zajęty. Albo zamierza być. – Wendy skrzyżowała ręce na piersiach. – Z jakąś dziwką.

– Nigdy nie wiadomo. Może dziwka ma ambicje aktorskie.

– Chcesz, żebym do niego zadzwoniła?

– Jeśli uważasz, że to coś da.

– Da. Tylko nie wiem, co mu powiedzieć. Tony jest słodki, ale to idiota.

Ich spojrzenia się spotkały. Oboje szybko odwrócili wzrok, bo wiedzieli, że tę sprawę można było załatwić przez telefon albo mail. Wendy pomyślała, że musi mu powiedzieć o Shanie.

– Ty powinnaś przyjść – oświadczył i od niechcenia wyciągnął rękę.

Pokiwała głową, udając, że interesuje ją ułożenie stosika scenariuszy na biurku. Jego zaproszenie wytrąciło ją z równowagi. Albo w subtelny sposób proponował jej randkę, albo było to strategiczne posunięcie, a może jedno i drugie. Trzy miesiące wcześniej Selden Rose nie ośmieliłby się zasugerować, żeby pojawiła się na jednej z jego premier. Jej obecność oznaczałaby, że Wendy w pełni popiera jego projekt i weń wierzy. Tak czy inaczej, ludzie z pewnością by gadali, zwłaszcza że w przeszłości starannie unikała wszystkich premier Seldena.

– Mogłabym przyjść – odparła niezobowiązująco. – O ile zdążę wrócić z Rumunii.

– Kłopoty? – spytał.

Spojrzała na niego przenikliwie. Czyżby słyszał o katastrofalnym materiale z pierwszych dni zdjęciowych?

– Jak zawsze. – Wzruszyła ramionami. – Pewnie nie będzie mnie przez trzy albo i cztery dni.

– W porządku. Do zobaczenia na premierze – powiedział i wstał, żeby wyjść. – Zawsze powtarzam, że nikt nie może się oprzeć osobistemu zaproszeniu.

– Będziesz mi winien przysługę – oświadczyła.

– Już ci jestem winien. To znaczy, jeśli zdołasz sprowadzić Tony'ego.

Musiała powiedzieć mu o Shanie. Kiedy był już przy drzwiach, wykrztusiła:

– Przy okazji, Shane wrócił.

Zatrzymał się na moment i odwrócił, po czym odparł natychmiast:

– To dobrze. Przynajmniej dla ciebie. Będzie ci łatwiej. Przyprowadź go ze sobą.

Cholera, pomyślała, sięgając po słuchawki. Dlaczego był taki nonszalancki? Nagle uświadomiła sobie, że chciała, aby się trochę wkurzył.

Przez cały czas, gdy tu siedział, myślała o seksie i w sekrecie porównywała swoje uczucia do Seldena i Shane'a. Niestety, chwilowo zwyciężał Selden. W sumie nie było mowy o rywalizacji: odkąd Shane wrócił, przestał pociągać ją seksualnie. Co nie przeszkodziło Wendy zrobić mu laski tuż przed wyjazdem do Rumunii, i właśnie dlatego nie miała czasu się spakować.

– To do dupy, Wendy – marudził wcześniej Shane, idąc za nią do sypialni. – Jestem dopiero od tygodnia, a ty wyjeżdżasz?

– A co mam zrobić, aniele? Mam im powiedzieć, żeby przestali kręcić film za sto dwadzieścia pięć milionów dolarów, żebym mogła ratować swoje małżeństwo?

– Właśnie tak – przytaknął. – Jeśli chcesz, żeby nasze małżeństwo funkcjonowało, musisz być na miejscu.

Dlaczego ją dręczył?

– Aniele – powiedziała cierpliwie. – Wiesz, ile znaczy Pielgrzym w łachmanach. Dla nas. Dla nas wszystkich.

– Dla ciebie, Wendy – poprawił ją. I dodał złośliwie: – Zawsze chodzi o pieniądze, prawda?

To był cios poniżej pasa, pomyślała. Dlaczego kiedy mężczyźni przejmowali się zarabianiem pieniędzy, budzili podziw, a kobiety w tej samej sytuacji były podejrzane? A jeśli chodzi o pieniądze – jej z trudem zarobione pieniądze – Shane nie miał najmniejszych problemów z ich wydawaniem ani po prostu przywłaszczaniem ich sobie.

Był to jednak zbyt obszerny i paskudny temat, żeby go drążyć właśnie w tej chwili, więc Wendy trzymała usta na kłódkę. Jak by powiedziała doktor Vincent: Niechęć, Nieżyczliwość, Niesmak – to wszystko prowadzi do Niszczenia małżeństwa.

Westchnęła i wyciągnęła kufer spod stosu butów w szafce.

– Muszę dbać o dom. Pamiętasz, co powiedziała doktor Vincent? Usiłuję tylko pełnić swoją rolę. Jestem żywicielką rodziny.

Shane jednak był sprytny.

– Doktor Vincent twierdzi, że jest pewna różnica między dbaniem o dom a ucieczką.

Przyszła jej do głowy straszna myśl. Doktor Vincent miała rację. Rzeczywiście chciała uciec. Od Shane'a, tego upierdliwego kuraka domowego. Zastanawiała się, kiedy doktor Vincent dotrze do tej części terapii.

Nagle ogarnęło ją poczucie winy. Nie mogła myśleć o Shanie w ten sposób, nigdy. Robił, co w jego mocy i co było najlepsze dla rodziny. Więc obróciła się na pięcie i zaczęła mu obciągać. I tak była na kolanach, co za różnica, do cholery.

– Mieliśmy dziś wieczorem spotkać się z Shirlee. Nie będzie zadowolona – powiedział już po wszystkim. Wyszedł z pokoju i wrócił kilka minut później. – Jednak wszystko w porządku. Shirlee powiedziała, że jutro możemy urządzić sesję telefoniczną. O której ci pasuje?

W Rumunii?

Kuuupa. Kuuupa, szumiały silniki.

Otworzyła oczy i zdarła z twarzy maskę do spania. Była teraz bardzo podminowana. Spojrzała na zegarek. Siódma wieczorem w Nowym Jorku. Pierwsza w nocy w Paryżu, druga w Rumunii. Tabletka nie zadziałała, teraz Wendy straciła już szansę na sen.

Usiadła i wcisnęła guzik, żeby ustawić fotel w pozycji siedzącej. Potem sięgnęła do walizki i wyjęła z niej dwa scenariusze. Jednym z nich był scenariusz Pielgrzyma w łachmanach, pełen jej notatek, a drugim scenopis, ze scenami ustawionymi według dat. Razem te dokumenty stanowiły biblię Wendy. Wyjęła komputer, uruchomiła go i włożyła płytę.

Na DVD nagrano materiał z ostatnich dwóch tygodni. Pielgrzym w łachmanach był kręcony na taśmie filmowej, a co dwa dni specjalny kurier z działu produkcji latał z Rumunii do Nowego Jorku, żeby dostarczyć film do obróbki w studiu w Queens. Potem zawoził film do Splatch-Verner, gdzie Wendy go oglądała. Następnie film kopiowano cyfrowo na dysk, żeby mogła przyjrzeć mu się dokładniej na komputerze.

Położyła na kolanach scenopis i zaczęła oglądać materiały, porównując swoje notatki z tym, co widziała na monitorze.

Z frustracji zazgrzytała zębami, i natychmiast poczuła ostry ból w szczęce, tuż pod uchem. Tak, teraz brakowało jej tylko nawrotu artropatii skroniowo-żuchwowej. Od lat ją gnębiła i zawsze powracała, gdy Wendy była pod wielką presją. Mocno przycisnęła dłoń do szczęki, usiłując rozluźnić mięśnie. Nie mogła nic zrobić, musiała nauczyć się żyć z bólem.

Znowu zerknęła na monitor. Nie myliła się, jak dotąd materiał filmowy był katastrofą. Pracowała w tej branży od wielu lat i całkowicie ufała swojemu instynktowi. Problem polegał nie na tym, że aktorzy nie mówili właściwych kwestii – sposób, w jaki je wygłaszali, i wymowa scen sprawiały, że wszystko było nie tak jak trzeba. Właśnie na tym polegała wręcz niewykonalna część kręcenia filmów, cała sztuka: na przełożeniu wizji i tego, co ma się w głowie, na język filmu. Jednak na drodze stała ogromna przeszkoda w postaci ludzi, z których każdy miał własne koncepcje.

Jak reżyser, Bob Wayburn. Skrzywiła się. W kwestii Pielgrzyma w łachmanach Wendy i Bob nie nadawali na tych samych falach, i on to wiedział. Właśnie dlatego nie odbierał jej telefonów przez ostatnie dwa tygodnie. Było to skandaliczne, ale nie zaskakujące, i w innej sytuacji może machnęłaby ręką. Gdyby na przykład Bob miał rację, gdyby dostrzegł w filmie niuanse, które ona przeoczyła, albo gdyby w materiałach było dość scen, żeby naprawić film podczas montażu. Zawsze składała wizyty na planie każdego filmu, który został wyprodukowany przez Parador, i w nieco innych okolicznościach przełożyłaby wyprawę do Rumunii o kilka dni, po weekendzie, kiedy Magda wybrałaby już kucyka. Jednak Pielgrzym w łachmanach nie był jednym z wielu filmów. Był takim filmem, jaki zdarza się raz na pięć – dziesięć lat, filmem z duszą, pełnym inteligentnych i fascynujących bohaterów. W skrócie, był to film określany przez ludzi z branży mianem „zacnego".

Przeczytała kilka linijek scenariusza, chociaż wcale nie musiała. Znała na pamięć niemal każdą kwestię, każdą reżyserską wskazówkę. Pracowała nad tym projektem od pięciu lat, kupiła prawa do Pielgrzyma w łachmanach, kiedy jeszcze książka była w rękopisie, przed wydaniem. Nikt, nawet wydawca, nie przewidział, że odniesie międzynarodowy sukces i że przez ponad rok utrzyma się na liście bestsellerów „New York Timesa". Wendy jednak to wiedziała. Jasne, wszyscy w tej branży dochodzili do wniosku, że należy zainteresować się książką, kiedy już trafi na listę bestsellerów. Jednak przewidzenie, co będzie hitem, zanim faktycznie nim się stanie, wymagało wyjątkowego talentu. Nadal pamiętała, jak przeczytała pierwszy akapit Pielgrzyma w łachmanach. Położyła się do łóżka z rękopisem, i choć padała z nóg, postanowiła popracować jeszcze przez pół godziny. Shane leżał obok niej i oglądał telewizję. Wendy miała paskudny dzień. Wtedy jeszcze była producentką w Global Picture, z własną wytwórnią filmową, a Global właśnie zatrudniło nowego prezesa. Krążyły pogłoski, że zamierzał kręcić filmy tylko dla młodych samców i że Wendy jako jedna z pierwszych trafi do odstrzału. Pamiętała, jak z rozpaczą odwróciła się do Shane'a.

– Nie wiem, czy w ogóle warto to ciągnąć – oznajmiła. – Chyba nikt już nie chce kręcić takich filmów, jakie ja bym chciała oglądać.

– Och, Wendy – westchnął Shane, nie odrywając oczu od telewizora. – Zawsze tak okropnie dramatyzujesz. Pogódź się z tym.

Spojrzała na niego krzywo i zaczęła czytać.

Niemal natychmiast jej serce zaczęło walić jak młot z podniecenia. Drżącą ręką przewróciła pierwszą stronę. Po trzech spojrzała na Shane'a.

– To jest to – oznajmiła. – Co?

– Film. Ten, na który czekałam.

– Przecież zawsze to powtarzasz – zauważył, ziewając. Przekręcił się na bok i zgasił światło.

Poszła do kuchni. Przez całą noc czytała na stołku przy blacie z grubego drewna.

Pielgrzym w łachmanach opowiadał o wzruszających przejściach trzech amerykańskich pielęgniarek stacjonujących w Europie podczas pierwszej wojny światowej – taki Hemingway dla kobiet. O dziewiątej zadzwoniła do agenta i wytargowała prawa do książki za piętnaście tysięcy dolarów. Zapłaciła z własnych oszczędności. Uznała, że to jedna z jej najlepszych inwestycji. Pielgrzym w łachmanach mógł dostać Oscara – musiał dostać Oscara – a dzięki własnemu wkładowi Wendy zapewniła sobie udział w projekcie. Oznaczało to, że kiedy zaniesie Pielgrzyma do studia, nie będą mogli jej go odebrać.

Pół roku później Pielgrzym w łachmanach stał się bestsellerem, a Wendy zaproponowano stanowisko prezeski Parador Pictures. Zabrała Pielgrzyma do Paradoru i walczyła przez ostatnie cztery lata. Walczyła o odpowiedni scenariusz (trzy lata i sześć scenariuszy), potem stawała w obronie projektu, upierając się, że to będzie hit. Problemem był budżet, lokalizacja i kostiumy sprawiły, że film zamienił się w produkcję o wartości stu dwudziestu pięciu milionów. Parador nigdy dotąd nie wydał tyle na film.

Wszyscy w Paradorze umierali ze strachu. Wszyscy z wyjątkiem Wendy. Ale właśnie to dlatego ona była szefową wytwórni filmowej, nie oni. Do tej pory, do rozpoczęcia zdjęć, nic nie mogło zachwiać jej wiarą w to, że film będzie hitem, zarobi mnóstwo pieniędzy i dostanie nominację do co najmniej dziesięciu Oscarów.

Potem zobaczyła pierwsze materiały zdjęciowe.

Osnowa filmu miała feministyczne przesłanie, a po obejrzeniu materiałów wstępnych Wendy zrozumiała, że Bob Wayburn skrycie nienawidzi kobiet. Bob był jedyną przeszkodą. Przeszarżowała, gdy zatrudniła go w nadziei, że dzięki niemu materiał zyska równowagę i perspektywę. A teraz Bob spaprał jej film. Nie można mu było ufać ani zostawiać wolnej ręki.

Sytuacja zaczęła wymykać się spod kontroli. Musieli wrócić do początku i na nowo nakręcić gotowe sceny. Boba Wayburna szlag trafi. Jednak już wcześniej miała do czynienia z aroganckimi, twórczymi samcami, był na nich tylko jeden sposób: tak albo srak. Bob dostanie dwa tygodnie na to, by spojrzeć na materiał oczyma Wendy, a jeśli nic z tego nie wyjdzie, wyleci z planu. Naturalnie, pozostawała jeszcze możliwość, że sam zrezygnuje. Kto wie, może zanim jej helikopter wyląduje u podnóża rumuńskich gór, Bob zdąży się popisać takim gestem. Była na to przygotowana. W ostatnich trzech dniach niemal przez cały czas wisiała na telefonie, dyskretnie sprawdzając, kto z innych reżyserów byłby zainteresowany tą pracą i chciałby się jej podjąć. Miała przynajmniej jednego w odwodzie.

Nabazgrała kilka uwag na scenopisie, po czym dopadło ją poczucie winy. Nie dało się zaprzeczyć, że nakłamała Shane'owi, nakłamała dzieciom i będzie musiała nakłamać doktor Vincent. Nie było cienia szansy, żeby wróciła do domu na weekend. Załatwienie tej sprawy zajmie co najmniej dziesięć dni, a potem zgodnie z planem pewnie będzie musiała wrócić na kolejne dziesięć dni do Rumunii. Nie należało kłamać (może „kręcić" byłoby bardziej odpowiednim słowem), ale bywają w życiu chwile, kiedy trzeba dokonywać trudnych wyborów, z wiarą w to, że pewnego dnia bliscy zrozumieją.

W końcu nikt nie wiedział o tym lepiej niż Shane, pomyślała ze złością. Miał do czynienia z tym biznesem wystarczająco długo (nawet w nim pracował), żeby rozumieć, na czym on polega. Porażka Pielgrzyma w łachmanach po prostu nie wchodziła w grę, a Wendy była moralnie zobowiązana zrobić co w jej mocy, by przyczynić się do sukcesu filmu. Wyskoczyłaby z samolotu, gdyby musiała; pracowałaby przez dwadzieścia cztery godziny na dobę, odcięłaby sobie prawą rękę, gdyby nie było innego wyjścia. Jeśliby nie poleciała do Rumunii na ratunek, raczej nie zostałaby zwolniona, na pewno nie od razu. Gdyby jednak film trafił za dziewięć miesięcy na ekrany i poniósł fiasko, a Parador stracił pieniądze (zapewne około pięćdziesięciu lub sześćdziesięciu milionów), błyskawicznie pokazano by jej drzwi. W takiej sytuacji mogłaby dostać mniej odpowiedzialne stanowisko w innym dużym studiu filmowym. Ale to oznaczałoby przeprowadzkę z rodziną do Los Angeles, czyli wyrwanie dzieci z Nowego Jorku, ze szkół, odsunięcie ich od dalszej rodziny. W Nowym Jorku była tylko jedna ważna wytwórnia filmowa i tylko jedna szefowa tej wytwórni. Ona. Stąd była tylko droga w dół.

To się nie mogło wydarzyć. Nie po dwudziestu pięciu latach ciężkiej pracy.

Nie bała się jeszcze kilku lat harówki. Taka praca, i tyle. Kochała ją, była do niej stworzona.

Pracowała przez całą noc, w ciemnościach nad Atlantykiem, i różowym świtem nad Paryżem. Jej samolot wylądował o piątej dwadzieścia czasu miejscowego. Wendy włączyła komórkę, zmieniając częstotliwość fal na europejską. Aparat natychmiast zaczął brzęczeć. Nacisnęła guzik poczty głosowej.

– Masz… trzydzieści dwie nowe wiadomości – oznajmił miły głos z taśmy.

Загрузка...