ROZDZIAŁ 09

Quinn spędziła mnóstwo czasu, zdaniem Cala, snując się po polanie, robiąc niezliczoną ilość notatek, jeszcze więcej zdjęć małym aparatem cyfrowym i mamrocząc pod nosem.

Nie rozumiał, jakie efekty mogą przynieść jej badania, ale ponieważ wydawała się kompletnie zaabsorbowana działaniem, siedział pod drzewem obok chrapiącego Kluska i nie przeszkadzał.

Nie słyszał już żadnego wycia, nie czuł, że ktoś ich śledzi. Może demon miał inne sprawy nagłowię. Albo po prostu obserwował. I czekał.

Cóż, chyba on robił to samo. Nie miał nic przeciwko czekaniu, zwłaszcza gdy mógł podziwiać tak ładny widok.

Był zafascynowany tym, jak poruszała się Quinn. Energicznie zdążała ku konkretnemu celowi w jednej chwili, a powoli i niezorganizowanie kręciła się w drugiej. Jak gdyby nie mogła się zdecydować, jak powinna podejść do tematu.

– Dawaliście go kiedyś do analizy? – zapytała. – Sam kamień? Czy ktoś dokonał naukowej analizy?

– Tak. Jako nastolatki zeskrobaliśmy trochę i zabraliśmy do nauczyciela geologii. To wapień. Najzwyklejszy wapień. Kilka lat później – dodał, uprzedzając dalszy ciąg – Gage zabrał próbkę do laboratorium w Nowym Jorku. Ten sam wynik.

– Dobrze. Masz coś przeciwko, żebym też wzięła próbkę i posłała do laboratorium, z którym współpracuję?

– Bardzo proszę. – Sięgnął do biodra po nóż, ale Quinn już wyjęła z kieszeni scyzoryk. Powinien był się domyślić, ale i tak się uśmiechnął.

Większość kobiet, które znał, nosiła w kieszeni szminkę i ani pomyślałaby o scyzoryku. Cal był pewien, że Quinn miała i jedno, i drugie.

Obserwował jej dłonie, gdy zeskrobała trochę kamienia do torebki, którą wyjęła z plecaka. Na dwóch palcach i kciuku nosiła pierścionki, lśniące teraz w słońcu.

Coraz jaśniejszym blaskiem, który poraził mu oczy.

Nagle światło się zmieniło, stało się miękkie jak w letni poranek, a ciepłe powietrze wypełniła wilgoć. Na drzewach pojawiły się pąki, rozwinęły i wystrzeliły zielenią, rzucając szachownicę światła i cienia na ziemię i skałę.

A także na kobietę.

Miała długie, rozpuszczone włosy w kolorze miodu, twarz o ostrych rysach i dużych, lekko skośnych oczach. Ubrana była w długą, ciemnoniebieską suknię i biały fartuch. Poruszała się ostrożnie i z gracją, mimo że była w zaawansowanej ciąży. Niosła przez polanę dwa wiadra, zmierzając do małej szopy stojącej za skałą.

Idąc, śpiewała głosem jasnym i dźwięcznym jak letni poranek.

– „W zielonym ogrodzie, tam, gdzie na łożu z rumianku leżałam, przy białym płocie wiejskiego błazna ujrzałam…”.

Na jej widok, na dźwięk jej głosu, Cal poczuł miłość tak ogromną, tak gwałtowną, że myślał, że pęknie mu serce.

W progu szopy pojawił się mężczyzna z taką samą miłością wymalowaną na twarzy. Kobieta zatrzymała się, zalotnie odrzuciła włosy i nadal śpiewała, kiedy zmierzał w jej stronę.

– „Wiejską dziewczynę trzymał w ramionach i słowy słodkimi namawiał, by go obdarzyła wdziękami swoimi. Tak mówił do niej: pocałuj, mnie miła, najczulej…”.

Uniosła twarz, podała mu usta. Mężczyzna ją pocałował i gdy ona roześmiała się perliście, wziął wiadra, postawił na ziemi i zamknął kobietę w objęciach.

– Nie mówiłem, że nie wolno ci nosić wody ani drzewa? Dźwigasz już wystarczający ciężar.

Pogłaskał ją po wystającym brzuchu, a ona przykryła ręką jego dłoń.

– Nasi synowie są silni i zdrowi. Dam ci synów, ukochany, tak mądrych i dzielnych jak ich ojciec. – Teraz Cal dostrzegł łzy w migdałowych oczach. – Czy muszę cię opuścić?

– Nigdy mnie nie opuścisz, nie naprawdę. Nie płacz. – Scałował jej łzy, a Cal poczuł bolesne ukłucie w sercu. – Nie płacz.

– Nie. Przysięgałam, że nie będę ronić łez. – Kobieta uśmiechnęła się. – Mamy jeszcze czas. Łagodne poranki i długie, letnie dni. To nie śmierć. Przysięgasz mi?

– To nie jest śmierć. A teraz chodź. Ja wezmę wodę. Zniknęli, a Cal zobaczył przed sobą pochyloną Quinn.

Ostrym głosem powtarzała jego imię.

– Wróciłeś. Byłeś gdzieś indziej. Twoje oczy… zrobiły się czarne i… głębokie, chyba tylko tak mogę to określić. Gdzie byłeś, Cal?

– Ona nie jest tobą.

– Już dobrze. – Wcześniej bała się go dotknąć, obawiała się, że sama zostanie wciągnięta tam, gdzie przebywał Cal, lub wybudzi go gwałtownie, zanim wizja się skończy. Teraz położyła mu dłoń na kolanie. – Kim nie jestem?

– Kobietą, którą całowałem. Zacząłem, a potem byłaś ty, ale przedtem, na początku… Jezu. – Przycisnął dłonie do skroni. – Głowa. Potwornie boli mnie głowa.

– Oprzyj się, zamknij oczy. Ja…

– Zaraz przejdzie. Zawsze szybko mija. My nie jesteśmy nimi. Nie chodzi o reinkarnację. Może chwilowe opętanie, co i tak jest wystarczająco straszne.

– Przez kogo?

– A skąd ja mam, do diabła, wiedzieć? – Głowa bolała go tak potwornie, że poczuł gwałtowne mdłości i musiał opuścić ją między kolana. – Narysowałbym ci cholerny portret, gdybym potrafił. Daj mi chwilę.

Quinn wstała, uklękła za plecami Cala i zaczęła masować mu szyję i ramiona.

– Dobrze, już dobrze. Przepraszam. Chryste. Jakby ktoś przewiercał mi głowę elektrycznym świdrem. Już lepiej. Nie wiem, kim byli, nie wymienili swoich imion, ale najprawdopodobniej to Giles Dent i Ann Hawkins. Najwidoczniej mieszkali tutaj, a ona była w bardzo zaawansowanej ciąży. Śpiewała. – Opowiedział wszystko, co widział.

Quinn słuchała, nie przestając masować mu ramion.

– A zatem wiedzieli, co nadchodzi, i z tego, co mówisz, on postanowił ją odesłać. „To nie jest śmierć”. Interesujące i warte zbadania. Ale myślę, że na razie masz już dosyć tego miejsca. I ja też.

Usiadła na ziemi, wypuściła ze świstem powietrze i wzięła jeszcze jeden głęboki oddech.

– On wrócił, kiedy ciebie nie było.

– Jezu Chryste. – Cal chciał się zerwać na równe nogi, ale Quinn schwyciła go za ramię.

– Już zniknął. Posiedźmy tu chwilę, zanim oboje odzyskamy władzę w nogach. Usłyszałam warkot i odwróciłam się. Ty miałeś odjazd i musiałam zwalczyć mój pierwszy odruch, żeby tobą potrząsnąć, bo bałam się, że mnie także wciągnie.

– A wtedy oboje bylibyśmy bezbronni – dokończył z goryczą.

– A teraz Pan Odpowiedzialny biczuje się, bo nie czuł, jak wpada w trans i nie walczył z magiczną siłą, żeby móc pozostać przytomnym i bronić dziewczęcia.

Pomimo bólu głowy Calowi udało się posłać jej lodowate spojrzenie.

– Coś w tym stylu.

– Doceniam to, mimo że trochę mnie irytujesz. Miałam scyzoryk, który może nie spełnia standardów Jima Bowiego *, ale jest wyposażony w korkociąg i pęsetę, które nigdy nie wiadomo, kiedy mogą się przydać.

– Taka jesteś odważna?

– Paplam tak, dopóki się nie uspokoję i jestem już na dobrej drodze. Wiesz, on tylko krążył dookoła mnie i straszył: „Zjem ciebie, moja śliczna i twojego wielkiego, leniwego psa też”. Szeleścił, warczał i fukał, ale się nie pokazał. A potem przestał i ty wróciłeś do siebie.

– Ile to trwało?

– Nie wiem, myślę, że tylko kilka minut, ale wydawało mi się, że to trwa znacznie dłużej. Tak czy inaczej mam już serdecznie dość tego miejsca. Mam cholerną nadzieję, że możesz chodzić, Cal, bo pomimo całej mojej siły i energii nie sądzę, żebym dała radę cię nieść.

– Mogę chodzić.

– Dobrze, w takim razie znikajmy stąd, a jak wrócimy do cywilizacji, Hawkins, postawisz mi naprawdę wielkiego drinka.

Pozbierali rzeczy, Cal gwizdnięciem obudził Kluska. Gdy ruszyli w drogę powrotną, zastanawiał się, dlaczego nie powiedział Quinn o heliotropie – trzech odłamkach, które on, Fox i Gage znaleźli w zaciśniętych dłoniach. Trzech fragmentach, tworzących kiedyś – co teraz wiedział – amulet noszony przez Milesa Denta, kiedy mieszkał przy Kamieniu Pogan.

Gdy Cal i Quinn wracali do domu, Layla snuła się bez celu po mieście. Dziwnie się czuła, pozwalając nogom iść, dokąd chciały. W Nowym Jorku zawsze miała konkretny cel, konkretne zadanie – albo kilka – do wykonania w określonym przedziale czasu.

Teraz nigdzie się nie śpieszyła, rano przeczytała jedynie kilka rozdziałów dziwnych książek, które dostała od Quinn. Miała ochotę zostać w przytulnym pokoju, w obrębie „strefy bezpieczeństwa”, o której mówiła pisarka.

Jednak musiała oderwać się od książek, a w każdym razie dać pokojówce szansę na posprzątanie pokoju. A sobie na poznanie miasta, które ją przyciągnęło.

Nie miała ochoty wchodzić do żadnych sklepów, choć Quinn na pewno miała rację co do ich atrakcyjności. Niektóre wyglądały nad wyraz interesująco.

Jednak nawet oglądanie wystaw wzbudzało w niej poczucie winy z powodu pozostawienia butiku na pastwę losu. Wyjechała tak nagle, ledwo zdążyła zadzwonić z drogi do właściciela, że ma kryzysową sytuację rodzinną i przez kilka następnych dni nie pojawi się w pracy.

Kryzysowa sytuacja rodzinna to dobre usprawiedliwienie, uznała teraz.

Choć równie dobrze mogło się stać przyczyną zwolnienia. Ale mimo tej świadomości Layla nie mogła wrócić i zapomnieć o wszystkim, co się wydarzyło.

Jeśli będzie trzeba, znajdzie inną pracę. Miała trochę oszczędności, więc nie musiała się martwić. I tak by nie chciała tej głupiej posady, jeśli szef nie mógł jej dać kilku wolnych dni.

I, o Boże, już się usprawiedliwiała, dlaczego została bezrobotna.

Nie myśl o tym, rozkazała sobie. W tej chwili nie warto o tym myśleć.

Nie myślała ani nie zastanawiała się, dlaczego nogi prowadzą ją poza centrum. Nie wiedziała, dlaczego zatrzymała się przed budynkiem z napisem „Biblioteka” wyrytym w kamieniu nad drzwiami, chociaż błyszcząca tabliczka poniżej głosiła, że stoi przed Domem Kultury w Hawkins.

Zupełnie niegroźne miejsce, powiedziała sobie, ale czując zimny dreszcz na plecach, ruszyła dalej.

Zastanawiała się nad obejrzeniem muzeum, ale doszła do wniosku, że jej to nie interesuje. Pomyślała, żeby przejść przez ulicę do salonu kosmetycznego i stracić trochę czasu na manikiur, ale tak naprawdę nie obchodził jej stan własnych paznokci.

Zmęczona i zła sama na siebie już prawie ruszyła w drogę powrotną, gdy dostrzegła tabliczkę, która wydała się przyciągać ją ku sobie.

„Fox O'Dell, Adwokat”.

Przynajmniej ktoś, kogo znała – mniej więcej. Seksowny prawnik z oczami pełnymi współczucia. Pewnie przyjmował klienta lub w ogóle nie było go w biurze, ale Layli to nie przeszkadzało. Lepiej wejść do środka niż szwendać się po mieście i użalać nad sobą.

Znalazła się w ładnej recepcji o domowej atmosferze, a kobieta za wytwornym biurkiem powitała ją uprzejmym uśmiechem.

– Witam z rana… właściwie mamy już popołudnie. W czym mogę pomóc?

– Ja właściwie… – Co?, zastanawiała się Layla. Po co właściwie tu przyszła? – Miałam nadzieję, że uda mi się porozmawiać przez chwilę z panem O'Dellem, jeśli jest wolny.

– W tej chwili rozmawia z klientką, ale powinien zaraz skończyć, więc jeśli zechciałaby pani…

Kobieta z burzą włosów w nieprawdopodobnym, marchewkowym kolorze, ubrana w obcisłe dżinsy, równie przylegający różowy sweter i buty na wysokich obcasach, wkroczyła do recepcji, nakładając krótką, skórzaną kurtkę.

– Chcę, żebyś go oskubał do zera, słyszysz, Fox? Oddałam temu sukinsynowi najlepsze dwa lata i trzy miesiące mojego życia i chcę, żebyś obdarł go ze skóry jak królika.

– Już to mówiłaś, Shelley.

– Jak on mógł mi to zrobić? – Szlochając, padła Foxowi w ramiona.

On także miał na sobie dżinsy i wypuszczoną na wierzch koszulę w paski. Popatrzył na Laylę z wyrazem rezygnacji na twarzy.

– Dobrze, już dobrze – powiedział, poklepując chlipiącą Shelley po plecach. – Już w porządku.

– Dopiero co kupiłam mu nowy komplet opon do ciężarówki! Pójdę i poprzecinam każdą z nich.

– Nie rób tego. – Fox złapał Shelley mocno za ramiona, zanim kobieta, której gniew osuszył łzy, zdążyła się odsunąć. – Nie chcę, żebyś to zrobiła. Nie zbliżaj się na razie do jego samochodu ani do niego, kochanie. I do Sami też.

– Tej podstępnej, zimnej, suki.

– Tak, właśnie tej. Na razie zostaw to mnie, dobrze? Wracaj do pracy i pozwól mi się tym zająć. W końcu po to mnie wynajęłaś, prawda?

– Chyba tak. Ale obedrzyj go ze skóry, Fox. Zgnieć jaja tego sukinsyna jak orzeszki.

– Dokładnie to zamierzam zrobić – zapewnił Shelley, odprowadzając ją do drzwi. – Ty w ogóle się do tego nie mieszaj. Będziemy w kontakcie.

Fox zamknął za klientką drzwi, oparł się o nie i głośno wypuścił powietrze.

– Matko Przenajświętsza.

– Powinieneś był przekazać jej sprawę komuś innemu – powiedziała Alice.

– Nie można oddać komuś innemu pozwu rozwodowego dziewczyny, z którą pierwszą dotarło się do drugiej bazy. To wbrew prawu Boga i każdego mężczyzny. Cześć, Layla, potrzebujesz prawnika?

– Mam nadzieję, że nie. – Okazał się przystojniejszy, niż zapamiętała, co tylko dowodzi, w jak kiepskim stanie była wczoraj wieczorem. Poza tym w ogóle nie wyglądał jak prawnik. – Bez urazy.

– Nie czuję się urażony. Layla… Darnell, prawda?

– Tak.

– Layla Darnell, Alice Hawbaker. Pani H., mam przez chwilę wolne, prawda?

– Tak.

– Chodź do gabinetu, Layla. – Wskazał kierunek ręką. – Zwykle nie dajemy przedstawień tak wcześnie rano, ale moja stara kumpelka Shelley poszła na zaplecze baru, żeby odwiedzić swoją bliźniaczkę Sami i zastała swojego męża, Błocka, trzymającego w ręku napiwki Sami.

– Przepraszam, ona składa pozew o rozwód, bo jej mąż trzymał w ręku napiwki jej siostry?

– Pieniądze były w staniku, który miała na sobie Sami.

– Och. Rozumiem.

– Nie zdradzam ci tajemnic zawodowych, bo Shelley wygoniła ich oboje z zaplecza na główną ulicę – z pełną prezentacją cudownego stanika Sami – za pomocą mopu. Chcesz colę?

– Nie, bardzo dziękuję. Nie sądzę, żebym potrzebowała jakiegokolwiek pobudzenia.

Wyglądała, jakby nie mogła usiedzieć w miejscu, więc Fox nie wskazał jej krzesła, a sam oparł się plecami o biurko.

– Ciężka noc?

– Wręcz przeciwnie. Po prostu nie mogę pojąć, co tu robię. Nic z tego nie rozumiem, a już na pewno nie mam pojęcia, jaka jest w tym moja rola. Kilka godzin temu powiedziałam sobie, że spakuję torby i wrócę do Nowego Jorku, co zrobiłaby każda osoba przy zdrowych zmysłach. Ale nie zrobiłam tego. – Odwróciła się do niego. – Nie mogłam. I tego także nie rozumiem.

– Jesteś tam, gdzie być powinnaś. To najprostsza odpowiedź.

– Boisz się?

– Przez większość czasu.

– Ja chyba nigdy tak naprawdę się nie bałam. Może nie byłabym taka piekielnie zdenerwowana, gdybym miała coś do roboty. Jakiś cel, zadanie.

– Słuchaj, muszę pojechać do klientki, która mieszka parę kilometrów za miastem, zawieźć jej dokumenty.

– Och, przepraszam. Przeszkadzam ci.

– Nie i jeżeli zacznę uważać, że piękne kobiety mi przeszkadzają, zawiadom, proszę, moją rodzinę, żeby mogli się ze mną pożegnać, zanim umrę. Chciałem zaproponować, żebyś pojechała ze mną, będziesz miała zajęcie. I mogłabyś wypić herbatę rumiankową i przegryźć stare cytrynowe ciastka z panią Oldinger, a to dopiero zadanie. Ona lubi towarzystwo, tak naprawdę dlatego kazała mi dopisać piętnasty kodycyl do swojego testamentu.

Fox nie przestawał mówić, wiedząc, że to może uspokoić rozedrganą Laylę.

– Potem mógłbym podjechać do jeszcze jednego klienta, aby oszczędzić mu wycieczki do miasta. Jak skończymy, Quinn i Cal powinni już wrócić, więc moglibyśmy do nich zajrzeć, zobaczyć, co się dzieje.

– Możesz na tak długo opuścić biuro?

– Wierz mi – Fox złapał kurtkę i teczkę – pani H. da mi znać, jeśli będę tu potrzebny. Więc jeśli nie masz nic innego do roboty, poproszę ją, żeby przygotowała dokumenty, które mamy zabrać, i pojedziemy.

To lepsze niż użalanie się nad sobą, uznała Layla. I pomyślała, że to dziwne, nawet jak na prawnika w małym miasteczku, że Fox ma starą furgonetkę zaśmieconą opakowaniami po pączkach.

– Co robisz dla tego drugiego klienta?

– To Charlie Deen. W drodze do domu miał kolizję z jednym pijanym gościem i teraz towarzystwo ubezpieczeniowe kwestionuje rachunki za leczenie. Po moim trupie.

– Rozwody, testamenty, uszkodzenia ciała. Nie masz specjalizacji?

– Specjalizuję się w prawie w każdej postaci – powiedział i posłał jej uśmiech, zarazem czuły i zuchwały. – Poza prawem podatkowym, jeśli mogę tego uniknąć. Tę działkę zostawiam mojej siostrze. Ona zajmuje się prawem podatkowym i przedsiębiorstw.

– Ale nie prowadzicie wspólnej praktyki.

– Byłoby nam trudno. Sage pojechała do Seattle, żeby zostać homo.

– Słucham?

– Przepraszam. – Wyjechali za miasto i Fox dodał gazu. – Rodzinny żart. Chciałem powiedzieć, że moja siostra jest lesbijką i mieszka w Seattle. Jest aktywistką ruchu gejowskiego i razem z partnerką, z którą jest od, hmm… ośmiu lat, prowadzą firmę o nazwie „Dziewczyna z Dziewczyną”. Serio – dodał, gdy Layla milczała. – Specjalizują się w poradach dla gejów.

– Twoja rodzina ma coś przeciwko?

– Żartujesz? Moi rodzice łyknęli to jak tofu. Kiedy Sage i Paula – to jej partnerka – brały ślub, w każdym razie przysięgały sobie na całe życie, wszyscy pojechaliśmy do nich i świętowaliśmy jak pacjenci szpitala psychiatrycznego. Jest szczęśliwa i tylko to się liczy. Dla moich rodziców alternatywny sposób życia to tylko bonus. A jak już mówimy o rodzinie, tu mieszka mój młodszy brat.

Layla zobaczyła długi dom ukryty wśród drzew. Znak na zakręcie drogi głosił „Garncarstwo w Hawkins Creek”.

– Twój brat jest garncarzem?

– Tak, i to dobrym. Tak jak moja matka, kiedy ma nastrój. Chcesz do niego zajrzeć?

– Och, ja…

– Lepiej nie – uznał. – Ridge zacznie gadać, a pewnie pani H. dzwoniła już do pani Oldinger i uprzedziła ją o naszej wizycie. Innym razem.

– Dobrze. – Rozmowa, pomyślała Layla. Pogawędka. Pozory normalności. – A zatem masz brata i siostrę.

– Dwie siostry. Moja młodsza siostra jest właścicielką wegetariańskiej restauracji w Hollow, w sumie całkiem niezłej. Z całej czwórki ja najbardziej zboczyłem z usłanej kwiatami ścieżki, którą wytyczyli nasi alternatywni rodzice. Ale i tak mnie kochają. Wystarczy o mnie, a jak jest u ciebie?

– Cóż… Nie mam tak ciekawej rodziny jak twoja, ale jestem pewna, że mama trzyma jeszcze jakieś stare nagrania Janis Joplin.

– Proszę, znowu dziwny i znaczący zbieg okoliczności. Layla zaczęła się śmiać i nagle westchnęła z radości na widok jelenia.

– Spójrz! Ach, popatrz. Czyż nie są wspaniałe, kiedy tak pasą się pod drzewami?

Fox zaparkował na wąskim poboczu, żeby mogła się lepiej przyjrzeć.

– Pewnie jesteś przyzwyczajony do tego widoku – powiedziała.

– Co nie znaczy, że go nie doceniam. Jak byłem dzieckiem, musieliśmy wyganiać z farmy całe stada.

– Wychowywałeś się na farmie. W głosie Layli zabrzmiała zazdrość dziecka z miasta, świadcząca, że oczami wyobraźni widziała piękne jelenie, króliczki, słoneczniki i puchate kurczaczki. A nie orkę, gracowanie, pielenie, żniwa.

– Małe gospodarstwo rodzinne. Uprawialiśmy własne warzywa, mieliśmy kurczaki i kozy, pszczoły. Sprzedawaliśmy trochę nadwyżek, rękodzieło mojej matki, stolarkę ojca.

– Czy oni wciąż tam mieszkają? – Tak.

– Jak byłam mała, moi rodzice mieli mały sklepik z ubraniami. Sprzedali go jakieś piętnaście lat temu. Chciałabym, żeby… Och Boże! O mój Boże!

Schwyciła mocno Foxa za ramię.

Spośród drzew wyskoczył wilk i wczepił się zębami w grzbiet jelenia. Ofiara wierzgała, ryczała – Layla słyszała rozpaczliwe wrzaski pełne strachu i bólu – i krwawiła, a reszta stada nie przestawała skubać trawy.

– On nie jest prawdziwy. Głos Foxa wydał się Layli cichy i odległy. Przed jej przerażonymi oczami wilk powalił jelenia i zaczął rozrywać go na strzępy.

– To nie jest prawdziwe – powtórzył Fox. Położył dłonie na jej ramionach i Layla poczuła, że coś każe jej odwrócić wzrok od jatki na drodze i popatrzeć na niego. – Patrz tam, prosto na nie – polecił. – I zobacz, że to nieprawda.

Krew była taka rzeczywista, tak czerwona. Spływała potwornym deszczem na zimową trawę wąskiego pola.

– To nie jest prawdziwe.

– Nie wymawiaj tylko tych słów, lecz je zrozum. On kłamie, Layla. Żyje dzięki kłamstwu. To nie jest prawdziwe.

Layla zaczerpnęła tchu i wypuściła powietrze.

– To nieprawda. To kłamstwo. – Odwróciła się i popatrzyła na Foxa. – Jak ty to wytrzymujesz?

– Dzięki wiedzy – tak, jak wiedziałem, że to nie jest prawdziwe – że pewnego dnia, w jakiś sposób, skopiemy mu tyłek.

Layla czuła, jak piecze ją wyschnięte gardło.

– Coś mi zrobiłeś. Kiedy wziąłeś mnie za ramiona i mówiłeś do mnie, coś ze mną zrobiłeś.

– Nie – zaprzeczył bez wyrzutów sumienia, bo zrobił coś dla niej. – Pomogłem ci tylko pamiętać, że to nieprawda. Jedziemy do pani Oldinger. Założę się, że teraz nie pogardzisz herbatką z rumianku.

– A będzie miała do niej jakąś whisky?

– Nie zdziwiłbym się. Quinn widziała już między drzewami dom Cala, gdy usłyszała sygnał esemesa.

– Cholera, dlaczego po prostu do mnie nie zadzwoniła?

– Mogła próbować. W lesie jest mnóstwo miejsc, w których nie ma zasięgu.

– Wcale się nie dziwię. – Przeczytała wiadomość, uśmiechając się lekko na widok skrótowego stylu Cybil.

„Zajęt. ale zaintryg. Powiem więc. jak. Mge być za ok. tydz. najwyż. 2. Zadzw. jak bde mogl. Q? Uważaj. Serio. C”.

– No dobrze. – Quinn schowała telefon i podjęła decyzję, nad którą myślała przez całą powrotną drogę. – Chyba zadzwonimy do Foxa i Layli, jak już wypiję tego ogromnego drinka przy kominku, który rozpalisz.

– Jakoś to wytrzymam.

– W takim razie, skoro jesteś miejscową szychą, najlepiej będzie ciebie poprosić o pomoc w znalezieniu miłego, wygodnego i przestronnego domu do wynajęcia na najbliższych sześć miesięcy.

– A kim będzie lokator?

– Lokatorki. Ja, moja cudowna przyjaciółka Cybil, którą namówiłam, żeby zaangażowała się w sprawę, i najpewniej Layla, nad którą – jak sądzę – będę musiała jeszcze popracować. Ale potrafię być bardzo przekonująca.

– A cóż się stało z „zostaję tydzień na wstępne poszukiwania i wrócę w kwietniu”?

– Plany są po to, żeby je zmieniać – powiedziała lekko Quinn i uśmiechnęła się, gdy weszli na wysypany żwirem podjazd. – Uwielbiam, kiedy tak się dzieje. A ty?

– Niezupełnie. – Ale ruszył za nią na ganek i otworzył drzwi, żeby mogła wejść pierwsza do jego cichego domu.

Загрузка...