Fox poszedł do banku. Była to kompletnie niepotrzebna wycieczka, bo dokumenty, które miał w teczce, mógł podrzucić każdego dnia – lub klient mógł podpisać je w kancelarii.
Ale chciał się przejść, zaczerpnąć powietrza, opanować zdenerwowanie.
Do dzisiaj wciąż miał nadzieję, że Alice Hawbaker jednak zmieni zdanie albo że uda mu się ją przekonać. Może i myślał samolubnie, ale co z tego? Polegał na niej, przyzwyczaił się do jej obecności. I kochał ją.
A to oznaczało, że nie miał innego wyjścia, niż pozwolić jej wyjechać. I zrobiłby wszystko, żeby móc cofnąć ostatnie dwadzieścia minut, które z nią spędził.
Prawie się przy mnie popłakała, myślał, idąc szybko w zniszczonych traperkach (nie miał dziś żadnej sprawy w sądzie). Alice Hawbaker nigdy nie płakała, lecz Fox doprowadził ją niemal na skraj załamania nerwowego. Zawsze będzie tego żałował.
„Jeśli zostaniemy, umrzemy”. Powiedziała to głosem nabrzmiałym łzami, które błyszczały też w jej oczach.
Fox chciał tylko wiedzieć, czemu była tak zdeterminowana, żeby wyjechać, dlaczego każdego dnia stawała się coraz bardziej nerwowa i teraz postanowiła przyśpieszyć przeprowadzkę.
Dlatego nalegał. Aż w końcu mu powiedziała.
Widziała ich śmierć, wciąż od początku, gdy tylko zamknęła oczy. Widziała, jak z zamykanej szafki w piwnicy wyjmuje strzelbę, z którą jej mąż polował na jelenie, i spokojnie ją ładuje. Idzie na górę, przez kuchnię, gdzie szumi zmywarka pełna naczyń po kolacji i lśnią wyszorowane blaty. W salonie mężczyzna, którego kocha od trzydziestu sześciu lat i z którym ma trójkę dzieci, ogląda mecz Oriolesów z Red Sox. Oriolesi wygrywają, dwa do jednego.
Miotacz bierze zamach, a Alice posyła kulę w tył głowy męża siedzącego w ulubionym fotelu.
Potem przykłada lufę do własnego podbródka.
Właśnie dlatego musiał pozwolić jej wyjechać, tak samo jak musiał znaleźć wymówkę, żeby wyjść z biura, bo znał Alice na tyle dobrze, by wiedzieć, że nie chciała go widzieć, dopóki się nie uspokoi.
Pomimo że zrobił to, czego sobie życzyła, wciąż czuł się winien, sfrustrowany i bezsilny.
Wszedł do kwiaciarni. Wiedział, że Alice przyjmie bukiet w ramach przeprosin, lubiła kwiaty i często sama kupowała je do biura.
Wyszedł z pełnymi rękami i niemal wpadł na Laylę.
Odskoczyła i zrobiła jeszcze kilka kroków w tył. Wyglądała na smutną i zdenerwowaną, a Fox zastanowił się, czy unieszczęśliwianie kobiet to jego specjalność.
– Przepraszam. Nie patrzyłem, gdzie idę. Nie uśmiechnęła się, tylko kręciła nerwowo w palcach guzik płaszcza.
– Nie szkodzi. Ja też nie. Powinien po prostu odejść. Nie musiał czytać w myślach, żeby się zorientować, jak bardzo jest zdenerwowana i nieszczęśliwa. Wydawało się, że w jego obecności Layla zawsze była spięta i próbowała się odsunąć. A może nigdy nie bywała zrelaksowana. To przypadłość nowojorczyków, pomyślał. On zawsze był w tym mieście cholernie spięty.
Ale za bardzo był w nastroju „jak mogę pomóc”.
– Kłopoty?
– Kłopoty? A jakie ja mogłabym mieć kłopoty? Mieszkam w obcym domu, w obcym mieście, widzę rzeczy, które nie istnieją – albo, co jeszcze gorsze, istnieją i chcą mnie unicestwić. Prawie wszystko, co posiadam, zostało w mieszkaniu w Nowym Jorku. Mieszkaniu, za które wciąż muszę płacić, a moja bardzo cierpliwa i wyrozumiała szefowa zadzwoniła do mnie dzisiaj i powiedziała, że jeśli nie wrócę do pracy w przyszłym tygodniu, to będzie musiała znaleźć kogoś na moje miejsce. I wiesz, co zrobiłam?
– Nie.
– Zaczęłam się pakować. Przykro mi, naprawdę bardzo mi przykro, ale ja mam swoje życie. Mam obowiązki, rachunki i cholerne przyzwyczajenia. – Złapała się za łokcie, jakby sama siebie chciała przytrzymać w miejscu. – Muszę do nich wracać. I nie mogłam. Po prostu nie mogłam tego zrobić. Nie wiem dlaczego, nie znalazłam żadnego rozsądnego wyjaśnienia, ale nie mogłam. Więc teraz zostanę bez pracy, co oznacza, że nie będzie mnie stać na opłacenie czynszu. I pewnie skończę martwa albo w szpitalu dla psychicznie chorych, oczywiście po tym, jak już właściciel mojego mieszkania wytoczy mi sprawę w sądzie o zaległe opłaty. Kłopoty? Nie, nie u mnie.
Fox słuchał, nie przerywając ani słowem, a potem jedynie skinął głową.
– Głupie pytanie. Proszę. – Wyciągnął ku niej bukiet.
– Co?
– Wyglądasz, jakbyś ich potrzebowała. Zmieszana Layla patrzyła to na niego, to na kolorowe kwiaty. I poczuła pierwsze sygnały ogarniającej ją histerii.
– Ale… kupiłeś je dla kogoś innego.
– Mogę kupić drugi bukiet. – Machnął ręką w stronę drzwi kwiaciarni. – I mogę pomóc ci z właścicielem mieszkania, jeśli będziesz chciała. Resztą… cóż, też się zajmiemy. Może coś kazało ci tu przyjechać i nakazuje ci zostać, ale tak naprawdę, Layla, to ty dokonujesz wyboru. Jeśli uznasz, że musisz wyjechać… – Pomyślał znowu o Alice i jego frustracja nieco osłabła. – Nikt nie będzie cię za to winił. Ale jeśli zostaniesz, będziesz musiała podjąć pewne zobowiązania.
– Ja już…
– Nie. – Bezmyślnie poprawił pasek torby, który opadł jej z ramienia. – Wciąż szukasz drogi ucieczki, furtki, żeby móc spakować walizkę i wyjechać bez ponoszenia konsekwencji. Wrócić do takiego świata, jaki znasz. Nie mogę cię za to winić. Ale musisz dokonać wyboru, a potem trzymać się podjętej decyzji. To wszystko. Muszę iść. Zobaczymy się później.
Wszedł z powrotem do kwiaciarni, zostawiając osłupiałą Laylę na chodniku.
Quinn zawołała coś z piętra, kiedy Layla weszła do domu.
– To ja – odkrzyknęła i wciąż zmagając się ze sobą, poszła do kuchni, niosąc kwiaty, wazony i naczynia, które kupiła po drodze w sklepie z upominkami.
– Kawa. – Quinn wpadła do kuchni chwilę później. – Będziemy potrzebowały hektolitry… Hej, śliczne – powiedziała na widok kwiatów, które Layla układała w różnych wazonach.
– Ładne, prawda? Quinn, muszę z tobą porozmawiać.
– Ja z tobą też. Ty pierwsza.
– Dziś rano zamierzałam wyjechać. Quinn zamarła z dzbankiem w dłoni.
– Och.
– I chciałam zrobić wszystko, co w mojej mocy, żeby wyjechać, zanim wrócisz i odwiedziesz mnie od tego pomysłu. Przepraszam.
– Dobrze. Nie ma sprawy. – Quinn wróciła do parzenia kawy. – Ja też bym siebie unikała, gdybym miała zrobić coś, co by mi się nie spodobało, jeśli wiesz, co chcę powiedzieć.
– Dziwne, ale wiem.
– Dlaczego nie wyjechałaś?
– Pozwól, że opowiem ci po kolei, co wydarzyło się wcześniej. – Layla powtórzyła jej rozmowę, którą przeprowadziła z szefową.
– Tak mi przykro. To niesprawiedliwe. Nie chodzi o twoją szefową, ona musi dbać o interesy, ale cała ta sytuacja. – Quinn patrzyła, jak Layla układa różnokolorowe stokrotki w wielkiej filiżance. – Ja nie muszę się martwić o te sprawy, w końcu to moja praca. Mogę tu siedzieć i będę dostawać pieniądze za artykuły. Mogłabym ci pomóc…
– Nie o to chodzi. Nie chcę, żebyś pożyczała mi pieniądze ani pokrywała moją część wydatków. Jeśli zostanę, to dlatego, że sama podjęłam taką decyzję. – Layla popatrzyła na kwiaty i pomyślała o tym, co powiedział Fox. – Chyba do dzisiaj nie chciałam tego zaakceptować. Łatwiej było myśleć, że coś kazało mi tu przyjechać i nakazuje zostać. Zamierzałam wyjechać, bo nie chciałam uwierzyć, że to wszystko dzieje się naprawdę. Ale tak jest. Dlatego zostanę, bo sama tak zdecydowałam. Muszę tylko się zastanowić nad stroną praktyczną mojej decyzji.
– Mam kilka pomysłów, tylko muszę się nad nimi zastanowić. Te kwiaty to był dobry pomysł. Poprawią ci humor po nie najlepszych wieściach.
– To nie mój pomysł. Fox mi je dał, kiedy wpadłam na niego przed kwiaciarnią. Naskoczyłam na niego. – Wzruszyła ramionami i pozbierała kawałki łodyżek i sreberka. – On zapytał tylko, jak się mam, a ja wyjechałam z całym: „Jak się mam? Już ja ci powiem, jak”. – Wrzuciła resztki do śmieci, opada się o blat i roześmiała. – Boże, po prostu na niego nawrzeszczałam. A on dał mi kwiaty, które dopiero co kupił, właściwie rzucił nimi we mnie i zrobił mi krótki, treściwy wykład. Chyba na niego zasłużyłam.
– Hmm. – Quinn dodała tę informację do reszty danych, które przechowywała w głowie. – I czujesz się lepiej?
– Lepiej? – Layla poszła do małej jadalni, żeby postawić wazon z kwiatami na rozkładanym stole, który kupiły na pchlim targu. – Jestem bardziej zdecydowana. Nie wiem, czy to lepiej.
– Mam dla ciebie zajęcie.
– Dzięki Bogu. Jestem przyzwyczajona do pracy i jeszcze bardziej się denerwuję, kiedy nie mam nic do roboty.
– Chodź ze mną. Nie zostawiaj tu wszystkich kwiatów, powinnaś zabrać część do swojego pokoju.
– Pomyślałam, że będą do domu. Fox nie kupił ich dla mnie ani…
– Dał je tobie. Zabierz trochę na górę. Ja mogę wziąć tulipany. – Żeby zakończyć sprawę, Quinn sama wzięła mały wazon i smukłą butelkę. – Och, kawa.
– Ja to zrobię. – Layla nalała kawy dla Quinn, a dla siebie wzięła butelkę wody. – Czym będę się zajmować?
– Książkami.
– Mamy już książki z biblioteki.
– Te są z prywatnych zbiorów Estelle Hawkins. Niektóre to pamiętniki. Dopiero zaczęłam je przeglądać – wyjaśniła Quinn, gdy szły po schodach. – Wróciłam niedługo przed tobą, ale widziałam, że trzy napisała Ann Hawkins, po urodzeniu dzieci. Synów Milesa Denta.
– Ale pani Hawkins musiała już je czytać, pokazywać Calowi.
– To prawda, wszystkie zostały przeczytane i przestudiowane w tę i z powrotem. Ale nie przez nas, Layla. Mamy świeże spojrzenie, inny punkt widzenia. – Skręciła do pokoju Layli, postawiła kwiaty i idąc do gabinetu, wzięła od przyjaciółki kubek z kawą. – Już zapisałam pierwsze pytanie: gdzie są pozostałe?
– Pozostałe dzienniki?
– Reszta pamiętników Ann, bo założę się, że było ich więcej. Gdzie się podziały zapiski, które robiła, mieszkając z Dentem, kiedy była w ciąży? Mam nadzieję, że uda się rozwiązać tę tajemnicę. Gdzie są te pamiętniki i dlaczego nie ma ich z innymi?
– Jeśli nawet napisała coś więcej, to dzienniki mogły zostać zniszczone lub zaginąć.
– Miejmy nadzieję, że nie. – Quinn usiadła i z błyszczącymi oczami wzięła do ręki małą książeczkę oprawną w brązową skórę. – Bo myślę, że Ann znała odpowiedzi na nasze pytania.
Cal aż do siódmej nie mógł się wyrwać z kręgielni, a i tak wyszedł z poczuciem winy, że zostawia wszystko na głowie ojca. Późnym popołudniem zadzwonił do Quinn, żeby jej powiedzieć, że przyjdzie, kiedy tylko będzie mógł. Wydawała się roztargniona i poleciła mu tylko, żeby przyniósł coś do jedzenia.
Będzie musiała zadowolić się pizzą, pomyślał, niosąc pudełka po schodach. Nie miał ani czasu, ani okazji dowiedzieć się, na czym polegała jej zmiana stylu życia.
Pukając, poczuł na karku lodowaty podmuch i obejrzał się nerwowo przez ramię. Coś się wydarzy, pomyślał. Wiatr coś niesie.
Drzwi otworzył Fox.
– Dzięki Bogu, pizza i testosteron. Jestem tu w mniejszości, koleś.
– Gdzie jest estrogen?
– Na górze. Zakopany w książkach i notatkach. Layla robi wykresy. Popełniłem błąd i powiedziałem, że mam w biurze białą tablicę do pisania. Kazały mi ją tu przynieść i wtargać po schodach. – Gdy tylko Cal postawił pudełka na stole, Fox otworzył jedno i wziął kawałek pizzy. – Mówiły coś o kartach indeksowych. Kolorowych. Nie zostawiaj mnie tu więcej samego.
Cal chrząknął, otworzył drzwi lodówki i znalazł w niej to, o czym marzył – piwo.
– Może my nigdy nie byliśmy dostatecznie zorganizowani i dlatego umknęły nam jakieś szczegóły. Może… – Przerwał, gdy do kuchni wpadła Quinn.
– Cześć! Pizza. Och rety. Cóż, spalę ją siłą woli i rundką na siłowni jutro rano.
Wyjęła talerze i podała jeden Foxowi, który już kończył pierwszy kawałek, po czym zwróciła się do Cala z tym swoim uśmiechem.
– Masz dla mnie coś jeszcze? Cal pochylił się i pocałował ją w usta.
– Mam to.
– Co za zbieg okoliczności, właśnie na to miałam ochotę. Może jeszcze trochę? – Złapała go za koszulę i pociągnęła w dół na dużo dłuższy pocałunek.
– Chcecie, żebym wyszedł? Mogę zabrać ze sobą pizzę?
– Właściwie… – zaczął Cal.
– Dobra, dobra. – Quinn poklepała go po piersi, żeby się odsunął. – Mamusia i tatuś tylko mówili sobie „dzień dobry” – wyjaśniła Foxowi. – Chodźmy do jadalni i zjedzmy jak cywilizowani ludzie. Layla już schodzi.
– Dlaczego ja nie mogę przywitać się z mamusią? – poskarżył się Fox, gdy Quinn wyszła z talerzami.
– Bo wtedy musiałbym stłuc cię do nieprzytomności.
– Już to widzę. – Rozbawiony Fox wziął pudełka z pizzą i ruszył za Quinn. – Weź trunki, bracie.
Gdy tylko usiedli, rozłożyli talerze i serwetki i nalali napoje, do jadalni weszła Layla z jedną dużą i kilkoma mniejszymi miskami.
– Zrobiłam to wcześniej. Nie wiedziałam, co przyniesiesz – powiedziała do Cala.
– Przygotowałaś sałatkę? – spytała Quinn.
– Moja specjalność. Kroisz, siekasz, mieszasz. Żadnego gotowania.
– W takim razie muszę być grzeczna. – Quinn porzuciła marzenie o dwóch kawałkach pizzy i poprzestała na jednym oraz na porcji sałatki Layli. – Zrobiłyśmy pewne postępy – powiedziała, nabierając na widelec pierwszy kęs.
– Tak, zapytaj panie, jak się robi świece z łoju lub przetwory z malin – poradził Fox. – Mają to w małym palcu.
– Zapewne niektóre informacje, które znalazłyśmy w tych książkach, nie odnoszą się bezpośrednio do naszej sytuacji – poinformowała go Quinn – ale pewnego dnia podczas awarii prądu mogę zażegnać kryzys, robiąc świece z łoju. Mówiąc o postępach, miałam na myśli to, że dzienniki Ann zawierają dużo ciekawych szczegółów.
– Czytaliśmy je – przypomniał jej Cal. – Kilkanaście razy.
– Nie jesteście kobietami. – Uniosła palec. – A Essie jest kobietą, ale należy do rodziny, która jest częścią tego miasta i jego historii i bez względu na to, jak bardzo starała się zachować obiektywizm, mogła nie dostrzec pewnych niuansów. Pierwsze pytanie: gdzie są pozostałe tomy?
– Nie istnieją.
– Nie zgadzam się. Po prostu ich nie znaleźliśmy. Essie powiedziała, że dostała te pamiętniki od ojca. Dzwoniłam do niej, żeby się upewnić, ale on nigdy nie wspominał o innych.
– Gdyby się zachowały – upierał się Cal – to Essie by je dostała.
– O ile on sam je miał. Sporo czasu dzieli wiek szesnasty i dziewiętnasty – przypomniała Quinn. – Przedmioty zmieniają miejsce, gubią się, zostają wyrzucone. Według ustnych przekazów twojej rodziny Ann Hawkins mieszkała przez większość życia w budynku, w którym teraz mieści się ośrodek kultury, a kiedyś była tam biblioteka. Książki, biblioteka. Bardzo ciekawe.
– Biblioteka, którą babcia znała na wylot – odparł Cal. – Nie znajdziesz tam ani jednej książki, o której by nie wiedziała. I jeszcze pamiętniki? – Potrząsnął głową. – Miałaby je, gdyby tam były.
– Może zostały naprawdę dobrze ukryte. Albo nie było jej dane ich odnalezienie, nie w tamtym czasie.
– Bardzo wątpliwe – uznał Fox.
– I warte rozważenia. Na razie, ponieważ Ann nie datowała swoich zapisków, próbujemy z Laylą umieścić je w czasie, kierując się tym, co pisze o swoich synach. W pamiętniku, który uznałyśmy za pierwszy, mają dwa albo trzy lata. Na początku następnego mają już pięć, Ann bardzo dokładnie opisuje ich urodziny, a pod koniec około siedmiu lat. W trzecim są już chyba młodymi mężczyznami, mogą mieć z szesnaście lat.
– Brakuje zapisków z wielu lat.
– Może nie miała o czym pisać.
– Może, ale założę się, że pisałaby nawet o dżemach z malin czy trójce swoich urwisów. Jednak dużo ważniejsze pytanie brzmi, przynajmniej moim zdaniem, gdzie jest pamiętnik lub pamiętniki, które pisała, mieszkając z Dentem, przed narodzinami synów i podczas dwóch pierwszych lat ich życia. Daję głowę, że były to na pewno ciekawe czasy.
– Ona o nim pisze – powiedziała Layla cicho. – O Gilesie Dencie. W każdym pamiętniku, który mamy. Pisze o nim, o swoich uczuciach do niego, o snach o nim.
– Zawsze w czasie teraźniejszym – dodała Quinn.
– Trudno pogodzić się ze stratą kogoś, kogo kochasz. – Fox obrócił w dłoni butelkę piwa.
– To prawda, ale ona pisze o nim tak, jak gdyby Dent wciąż żył. – Quinn popatrzyła na Cala. – To nie śmierć. Mówiliśmy o tym, że Dent znalazł sposób na przetrwanie razem z demonem. Powstrzymuje go, więzi, czy jakkolwiek to nazwiemy. Najwidoczniej nie mógł go zabić ani zniszczyć, ale też demon nie mógł zabić Denta, więc Giles znalazł sposób, żeby dalej istnieć. Może tylko i wyłącznie w tym celu. Ona o tym wiedziała. Ann wiedziała, co Dent zrobił i – założę się – wiedziała też jak.
– Nie bierzesz pod uwagę miłości i żalu – wytknął jej Cal.
– Pamiętam o tym, ale czytając pamiętniki, odniosłam wrażenie, że Ann była kobietą o silnej woli. Która kochała silnego mężczyznę. Odrzuciła dla niego konwenanse, naraziła się na wykluczenie ze społeczności i potępienie. Dzieliła z nim łoże i, jak sądzę, obowiązki. Na pewno mówił jej o wszystkim, co planował, co musiał zrobić. Stanowili jedność. Czy nie to właśnie czułeś, oboje czuliśmy, tam, na polanie?
– Tak. – Cal nie mógł zaprzeczyć. – Właśnie to czułem.
– Dlatego sądzę, że Ann wiedziała o wszystkim i może nawet powiedziała coś synom, kiedy byli już wystarczająco dorośli, ale ta część ustnej historii mogła zaginąć lub zamienić się w legendę. To się zdarza. Myślę jednak, że ona by to opisała, ukryła zapiski w bezpiecznym miejscu i chroniła, dopóki nie stałyby się potrzebne.
– Są potrzebne od dwudziestu jeden lat.
– Cal, przemawia przez ciebie poczucie odpowiedzialności, nie logika. Powiedziała ci, że nadszedł czas, że to zawsze miało być teraz. Nic, co zrobiliście ani co mogliście zrobić, nie powstrzymałoby go wcześniej.
– Wypuściliśmy go – powiedział Fox. – Nie trzeba by było nic robić, gdybyśmy go nie uwolnili.
– Myślę, że to nieprawda. – Layla pochyliła się lekko ku niemu. – Może zrozumiemy więcej, jeżeli znajdziemy tamte pamiętniki. Ale zauważyłyśmy coś innego.
– Layla od razu to spostrzegła.
– Bo pierwsza wzięłam ten pamiętnik. W każdym razie chodzi o imiona synów Ann. Caleb, Fletcher i Gideon.
– Dosyć popularne w tamtych czasach. – Cal wzruszył ramionami i odsunął talerz. – Imię „Caleb” utrzymało się dłużej w rodzinie Hawkinsów niż pozostałe dwa, ale mam kuzyna Fletcha i wujka Gideona.
– Nie, chodzi o pierwsze litery – przerwała mu niecierpliwie Quinn. – Mówiłam ci, że oni to przeoczyli – powiedziała do Layli. – C, F, G. Caleb, Fox, Gage.
– Przesadzacie – zaprotestował Fox. – Ja jestem Fox *, bo moja matka zobaczyła przed samym porodem stado rudych lisów biegnących przez pole. A moja siostra Sage **? Zaraz po jej urodzeniu mama poczuła zapach szałwi z ogrodu. Tak było z całą naszą czwórką.
– Nosisz imię po lisie? Takim rudym, z wielką kitą? – dopytywała się Layla.
– Cóż, nie po jakimś konkretnym. Chodziło raczej o… Musiałabyś poznać moją matkę.
– W jakikolwiek sposób Fox zyskał swoje sławne imię, nie powinniśmy lekceważyć takiego zbiegu okoliczności. – Quinn popatrzyła na Cala, który najwidoczniej głęboko się nad tym zastanawiał. – I myślę, że przy tym stole siedzi więcej niż jeden potomek Ann Hawkins.
– Quinn, rodzina mojego ojca przyjechała tu z Irlandii cztery pokolenia temu – powiedział sceptycznie Fox. – Nie było ich tutaj w czasach Ann Hawkins, uprawiali pola w Kerry.
– A rodzina ze strony matki? – spytała Layla.
– Mieszanka. Anglicy, Irlandczycy, chyba kilku Francuzów. Nikt nigdy nie zawracał sobie głowy genealogią, ale nie słyszałem o żadnym Hawkinsie w rodzinie.
– Może warto to zbadać. A rodzina Gage'a? – zastanawiała się na głos Quinn.
– Nie mam pojęcia. – Cal był coraz bardziej zamyślony. – On pewnie też nie. Mogę zapytać Billa, jego ojca. Jeśli to prawda, jeżeli rzeczywiście jesteśmy potomkami Ann, to mogłoby wyjaśnić jedną kwestię, której nigdy nie rozumieliśmy.
– Dlaczego właśnie wy – dokończyła Quinn cicho. – Wasza trójka, czyli zmieszana krew twoja, Foxa i Gage'a, otworzyła drzwi.
– Zawsze myślałem, że to przez mnie. Cal leżał przytulony do Quinn w cichym, uśpionym domu.
– Tylko przez ciebie?
– Może oni pomogli, ale tak, tylko przeze mnie. Bo chodziło o moją krew, nie tylko tamtej nocy, o moje dziedzictwo, można powiedzieć. To ja jestem Hawkinsem. Oni nie pochodzili stąd, nie tak jak ja. Moja rodzina mieszka tu od pokoleń, od zawsze. Ale jeśli to prawda… Wciąż nie wiem, co o tym myśleć.
– Mógłbyś sobie zrobić maleńką przerwę. – Pogłaskała go po piersi na wysokości serca. – Chciałabym, żebyś odpoczął.
– Dlaczego on na to pozwolił? To znaczy, Dent? Jeżeli znalazł sposób, żeby go powstrzymać, to dlaczego pozwolił na to wszystko?
– Kolejne pytanie. – Uniosła się i popatrzyła mu prosto w oczy. – Znajdziemy odpowiedzi, Cal. Wierzę, że jest nam to pisane.
– Przy tobie ja też coraz bardziej w to wierzę. – Dotknął jej policzka. – Quinn, nie mogę zostać dziś w nocy. Klusek może i jest leniem, ale mnie potrzebuje.
– Masz jeszcze godzinkę?
– Tak. – Uśmiechnął się, gdy pochyliła się nad nim. – Myślę, że jeszcze godzinkę wytrzyma.
Później, gdy szedł do samochodu, powietrze drżało, aż słychać było stukot nagich gałęzi drzew. Cal uważnie obserwował ulicę w poszukiwaniu jakiegoś znaku, czegoś, przed czym będzie musiał się bronić, ale droga była zupełnie pusta.
Wiatr coś niesie, pomyślał znowu, wsiadł do samochodu i pojechał do domu.
Zaraz po północy Gage'a naszła nieodparta chęć na papierosa. Rzucił palenie dwa lata, trzy miesiące i siedem dni temu, ale wciąż miewał takie zachcianki.
Pogłośnił radio, żeby oderwać myśli od papierosów, ale ochota przeradzała się w głód nikotyny. To też mógł zignorować, stale tak robił. Gdyby postąpił inaczej, udowodniłby, że stare powiedzenie nie kłamie: jaki ojciec, taki syn.
W niczym nie był podobny do ojca.
Pił tylko wtedy, kiedy chciał, i nigdy się nie upijał. W każdym razie odkąd skończył siedemnaście lat, a i wtedy zrobił to absolutnie celowo. Nie winił innych za swoje porażki i nie skakał z pięściami na mniejszych i słabszych, żeby samemu poczuć się dużym i silnym.
Nawet nie winił specjalnie ojca. Według Gage'a grasz kartami, które dostałeś, albo się poddajesz i odchodzisz z pustymi kieszeniami.
Kwestia rozdania.
Dlatego był w pełni przygotowany do zignorowania tej nagłej i wyjątkowo silnej chęci na papierosa. Jednak kiedy pomyślał, że jest o kilka kilometrów od Hawkins Hollow, miasta, w którym zapewne zginie nagłą i bolesną śmiercią, ostrzeżenia lekarza wydały mu się bezsensowne, a własna siła woli zbędnym trudem.
Gdy zobaczył znak stacji benzynowej, pomyślał: O, do diabła. Nie chciał przecież żyć wiecznie. Zaparkował przed całodobowym sklepem, kupił czarną kawę i paczkę marlboro.
Wrócił do samochodu, który kupił tego samego wieczoru w Waszyngtonie, zaraz po wyjściu z samolotu, ale jeszcze zanim spłacił swój mały dług. Wiatr rozwiewał mu włosy, czarne jak noc, nieco dłuższe niż zwykle, bo nie miał zaufania do praskich fryzjerów.
Nie ogolił się i twarz pokrywał mu lekki zarost, potęgujący jeszcze jego ciemny, niebezpieczny urok. Widział, jak na jego widok młoda sprzedawczyni na stacji aż zadrżała z pożądania.
Miał ponad metr osiemdziesiąt wzrostu i solidną budowę. Prowadził siedzący tryb życia, więc dbał o kondycję i wygląd, katując się regularnymi, często morderczymi treningami.
Nie szukał zwady, ale rzadko unikał bójek. I lubił wygrywać. Jego ciało, twarz, umysł, stanowiły narzędzia pracy. Tak jak oczy, głos i opanowanie, które rzadko tracił.
Gage był hazardzistą, a bystry hazardzista trzyma wszystkie narzędzia w pogotowiu.
Wrócił na drogę i rozpędził ferrari. Może było głupotą ładowanie tak dużej części wygranej w samochód, ale Jezu, jak on gnał. I, do diabła, Gage tyle lat temu wyjechał z Hollow stopem, więc cholernie dobrze było wrócić z klasą.
Śmieszne, kiedy już kupił te piekielne fajki, to przeszła mu na nie ochota. Nie miał nawet chęci na kawę, prędkość dawała mu wystarczającego kopa.
Przemknął przez ostatnie kilometry autostrady międzystanowej i wpadł w zjazd, który prowadził do Hollow. Ciemna droga była pusta – nic dziwnego, o tej porze nocy. Widział cienie i kształty: domy, wzgórza, pola, drzewa. Czuł ucisk w żołądku, bo jechał do miasta, a nie z powrotem; tak naprawdę to dziwne przyciąganie nigdy nie przestało działać.
Sięgnął po kawę bardziej z przyzwyczajenia niż potrzeby, ale nagle musiał mocno schwycić kierownicę i wcisnąć z całej siły hamulec, bo dokładnie przed sobą zobaczył przednie światła samochodu. Naciskał klakson, patrząc, jak tamten zjeżdża na pobocze.
Pomyślał: Cholera, cholera, cholera! Dopiero co go kupiłem.
Gdy odzyskał oddech, a ferrari zatrzymało się w poprzek drogi, Gage uznał za cud, że nie doszło do kraksy. Centymetry, pomyślał. Nawet mniej.
Miał cholerne szczęście.
Wykręcił, zjechał na bok i wysiadł sprawdzić, co z drugim kierowcą, który – jak przypuszczał – był zalany w pestkę.
Nie była pijana. Tylko potwornie wściekła.
– Skąd ty się, do diabła, wziąłeś? – wrzasnęła. Wysiadła z auta, trzaskając drzwiami i wpadła w płytki rów na poboczu. Gage zobaczył masę ciemnych jak u Cyganki loków otaczających bladą, zszokowaną twarz.
Śliczną twarz, uznał, o wielkich oczach, niemal czarnych na tle białej skóry, ostrym nosie i seksownie pełnych ustach, które mogły zawdzięczać swój uroczy kształt kolagenowi.
Kobieta nie drżała, nie było też w jej złości śladu strachu, choć stała na ciemnej drodze z zupełnie obcym mężczyzną.
– Panienko – powiedział z godnym podziwu spokojem – skąd ty się tu, do diabła, wzięłaś?
– Wyjechałam z tej głupiej drogi, która wygląda jak wszystkie głupie drogi w tej okolicy. Popatrzyłam w obie cholerne strony i nikogo nie zobaczyłam. Wtedy, w jakiś sposób… Och, nieważne. Nie zginęliśmy.
– Hurra. Oparła ręce na biodrach i odwróciła się, żeby obejrzeć swój samochód.
– Wyjadę stąd, prawda?
– Tak. Ale masz dziurawą oponę.
– Jaką oponę… Och, na litość boską! Musisz ją zmienić. – Zirytowana kopnęła w sflaczałe koło. – Przynajmniej tyle możesz dla mnie zrobić.
Tak właściwie, to nie. Mógł wrócić do swojego auta i pomachać jej na pożegnanie. Ale docenił jej tupet, wolał to od biadolenia.
– Otwórz bagażnik. Potrzebuję zapasowej opony i lewarka. Zrobiła, jak kazał, a Gage wyjął walizkę z bagażnika i popatrzył na oponę. I potrząsnął głową.
– Masz zły dzień. Zapasowa też jest flakiem.
– Niemożliwe. O czym ty, do diabła, mówisz? – Odepchnęła go na bok i sama zajrzała do bagażnika. – Niech ją szlag, niech ją szlag, niech ją diabli wezmą! Moją siostrę! – Odwróciła się i zaczęła chodzić po poboczu w tę i z powrotem. – Pożyczyłam jej samochód na kilka tygodni. To takie typowe. Łapie gumę i czy zadaje sobie trud, żeby ją załatać, albo chociaż o tym wspomnieć? Nie.
Odgarnęła włosy z twarzy.
– Nie mam zamiaru wzywać pomocy drogowej o tej porze i czekać na nich na tym końcu świata. Będziesz musiał mnie podwieźć.
– Tak?
– To twoja wina. Przynajmniej po części.
– Po jakiej części?
– Nie wiem i jestem zbyt zmęczona, zbyt wściekła i za bardzo zagubiona w tej cholernej dziczy, żeby się nad tym zastanawiać. Potrzebuję transportu.
– Do usług. Dokąd?
– Hawkins Hollow. Gage uśmiechnął się ponuro.
– Dobrze się składa, bo też tam jadę. – Wskazał ręką na samochód. – Gage Turner – dodał.
Dziewczyna pokazała niemal królewskim gestem na swoją walizkę.
– Cybil Kinski. – Uniosła brwi, gdy po raz pierwszy przyjrzała się jego samochodowi. – Ma pan ładny wózek, panie Turner.
– I wszystkie opony całe.