ROZDZIAŁ 03

Hawkins Hollow

Luty 2008 roku

W Hawkins Hollow w stanie Maryland było zimniej niż na Alasce. Cal lubił wiedzieć takie rzeczy, mimo że on akurat znajdował się w Hollow, gdzie wilgotny, lodowaty wiatr dął jak szalony i mroził gałki oczne.

Bo tylko oczy miał odsłonięte, gdy przechodził przez Main Street z mochaccino w ręku, kierując się z Coffee Talk do kręgielni.

Trzy razy w tygodniu jadał śniadania w Spiżarni Ma kilka domów dalej i przynajmniej raz w tygodniu obiad u Gina.

Jego ojciec wierzył w ideę wspierania lokalnej społeczności, innych kupców. Teraz tata był już prawie na emeryturze i Cal doglądał większości interesów, starając się kontynuować tę tradycję.

Robił zakupy w lokalnym sklepie, pomimo że supermarket kilka kilometrów za miastem był o wiele tańszy. Jeśli chciał posłać kobiecie kwiaty, odpierał pokusę załatwienia tego za pomocą kilku kliknięć w internecie i szedł do miejscowej kwiaciarni.

Znał tutejszego hydraulika, elektryka, malarza, miejscowych rzemieślników. Zatrudniał ludzi z miasta, kiedy tylko mógł.

Przez całe życie mieszkał w Hollow, poza latami spędzonymi w college'u. Tu było jego miejsce.

Co siedem lat od dziesiątych urodzin przeżywał koszmar, który nawiedzał miasteczko. I co siedem lat pomagał usuwać jego skutki.

Otworzył drzwi do kręgielni i zamknął je za sobą na zamek. Jeśli ich nie zamykał, ludzie mieli zwyczaj wchodzić bez pukania bez względu na wywieszone godziny otwarcia.

Kiedyś nie zwracał na to uwagi, dopóki jednej nocy, gdy akurat grał z Alysą Kramer w rozbierane kręgle, nie weszło do środka trzech nastolatków w poszukiwaniu automatów do gry.

Cal wziął sobie do serca tę lekcję.

Przeszedł obok recepcji, sześciu torów i punktu zwrotu kul, wypożyczalni butów i grilla, skręcił i wbiegł po schodach na zagracone drugie piętro, gdzie mieściły się jego (albo ojca, jeśli ten akurat był w nastroju) biuro, maleńka toaleta i ogromny magazyn.

Postawił kawę na biurku, zdjął rękawiczki, szalik, czapkę, płaszcz i ocieplaną kamizelkę.

Włączył komputer, nastawił radio i usiadł, żeby orzeźwić się kofeiną i zabrać do pracy.

Kręgielnia, którą dziadek Cala otworzył w latach czterdziestych, była niewielka, z trzema alejami, kilkoma automatami do gry i punktem sprzedaży coli. Rozwinęła się w latach sześćdziesiątych, a jeszcze bardziej na początku osiemdziesiątych, gdy ojciec Cala przejął stery.

Teraz, z sześcioma alejami, salonem gier automatycznych i prywatną salą bankietową, kręgielnia była właśnie tym miejscem w Hollow, gdzie należało bywać.

Zasługa dziadka, pomyślał Cal, przeglądając rezerwacje na następny miesiąc. Ale największe zasługi miał ojciec, który zamienił kręgielnię w centrum rodzinnej rozrywki i wykorzystał jej sukces do inwestowania w inne interesy.

– Miasto nosi nasze nazwisko – zwykł mawiać Jim Hawkins. – Szanuj nazwisko, szanuj miasto.

I Cal szanował. Inaczej już dawno by stąd wyjechał. Pracował już godzinę, gdy usłyszał pukanie do drzwi.

– Przepraszam, Cal, chciałem ci tylko dać znać, że jestem. Pomyślałem, że dokończę malowanie łazienek, skoro nie otwierasz dziś rano.

– Dobrze, Bill. Masz wszystko, czego ci potrzeba?

– Pewnie. – Bill Turner, trzeźwy od pięciu lat, dwóch miesięcy i sześciu dni, odchrząknął. – Zastanawiałem się, czy nie masz jakichś wieści od Gage'a.

– Milczy od kilku miesięcy. Delikatny temat, pomyślał Cal, gdy Bill tylko skinął głową.

Grząski teren.

– W takim razie zabieram się do pracy. Cal patrzył, jak Bill wychodzi. Nic nie mogę na to poradzić, powtarzał sobie. I nie był wcale pewien, czy powinien coś robić.

Czy pięć lat trzeźwości może wynagrodzić tamte razy pasem, wszystkie kuksańce, kopniaki i przekleństwa? Nie jemu to osądzać.

Spuścił wzrok na cienki ślad na nadgarstku. Dziwne, jak szybko się zagoiła ta mała rana, zostawiając jednocześnie tak trwałą bliznę – jedyną, jaką miał. Dziwne, że tak niewielkie wydarzenie wprowadzało miasto co siedem lat w siedem dni piekła.

Czy Gage wróci tego lata, jak każdego siódmego roku? Cal nie widział przyszłości, nie otrzymał tego daru – i brzemienia – ale wiedział, że gdy on, Gage i Fox, skończą trzydzieści jeden lat, będą w Hollow razem.

Złożyli przysięgę.

Dokończył pracę i ponieważ nie mógł przestać myśleć o przyjacielu, napisał krótki mejl do Gage'a.

Hej.

Gdzie, do diabła, jesteś? W Vegas? W Mozambiku? W Duluth? Idę na spotkanie z Foxem. Do Hollow przyjeżdża jakaś pisarka, żeby zebrać materiały na temat historii, legend i – jak to nazywają – anomalii. Pewnie sobie z nią poradzimy, ale pomyślałem, że powinieneś o tym wiedzieć. Mamy minus dwadzieścia dwa stopnie i wieje lodowaty wiatr. Chciałbym, żebyś ty tu był, a ja nie. Cal.

W końcu odpowie, pomyślał, wysyłając wiadomość, i wyłączył komputer. Może za pięć minut, a może za pięć tygodni, ale Gage w końcu odpisze.

Znowu owinął swą długą, szczupłą postać, sylwetkę odziedziczoną po ojcu, w ciepłe ciuchy. Wielkie stopy także dostał w spadku po kochanym staruszku.

Ciemnoblond włosy, sterczące na wszystkie strony, odziedziczył po matce. Wiedział to tylko dzięki starym zdjęciom, bo jak daleko sięgał pamięcią, matka miała idealnie uczesane, delikatne blond włosy w odcieniu słońca.

Od dnia dziesiątych urodzin miał sokoli wzrok.

Zapinając parkę i ruszając do wyjścia, pomyślał, że nosi kurtkę tylko dla wygody. Przez ponad dwadzieścia lat nie miał nawet kataru. Żadnej grypy, wirusów, kataru siennego.

Gdy miał dwanaście lat spadł z jabłoni. Usłyszał pęknięcie kości ramieniowej i poczuł ból zapierający dech w piersiach.

A potem czuł, jak kość na powrót się zrosła – powodując jeszcze straszniejszy ból – jeszcze zanim przeszedł przez trawnik w drodze do domu, żeby powiedzieć matce.

I nigdy jej o tym nie powiedziałem, pomyślał, wychodząc na przejmujący ziąb. Po co ją denerwować?

Minął szybko trzy przecznice dzielące go od biura Foxa, machając wszystkim na powitanie i wymieniając pozdrowienia z sąsiadami i przyjaciółmi. Ale nie zatrzymywał się na pogawędki. Może nie groziło mu zapalenie płuc ani katar, ale był już cholernie zmęczony zimą.

Wzdłuż krawężników leżały szare skorupy śniegu, niebo nad głowami odbijało ich ponury kolor. W oknach i na drzwiach niektórych domów i sklepów wisiały walentynkowe serca i wieńce, ale nawet one nie dodawały uroku ulicom pełnym nagich drzew i ogołoconym przez zimę ogrodom.

Według Cala Hollow w lutym wyglądało paskudnie.

Pokonał kilka stopni prowadzących na ganek starego, kamiennego domu. Tabliczka obok drzwi głosiła: „Fox O'Dell, adwokat”.

Na jej widok Cal zawsze lekko się uśmiechał. Nawet po niemal sześciu latach nie mógł się przyzwyczaić.

Długowłosy hipis został prawnikiem.

Wszedł do schludnej recepcji, gdzie przy biurku siedziała Alice Hawbaker. Szczupła i zadbana, w granatowym kostiumie i białej bluzce z kołnierzykiem, z hełmem białych jak śnieg włosów, w dwuogniskowych okularach na nosie, pani Hawbaker prowadziła kancelarię jak pies pasterski swoje stado.

Wyglądała słodko i ślicznie, i ugryzłaby cię w kostkę, gdybyś się jej sprzeciwił.

– Witam pani Hawbaker. Kurczę, ale zimno. Chyba znowu będzie padał śnieg. – Zdjął szalik. – Mam nadzieję, że pani i pan Hawbaker trzymacie się ciepło.

– Wystarczająco. Zdejmując rękawiczki, usłyszał w głosie kobiety coś, co kazało mu przyjrzeć się jej dokładniej. Zobaczył, że płakała, i instynktownie podszedł do biurka.

– Czy wszystko w porządku? Czy…

– Wszystko jest w porządku. Absolutnym. Fox ma przerwę między spotkaniami. Siedzi tam naburmuszony, więc możesz od razu do niego wejść.

– Tak, proszę pani. Pani Hawbaker, jeśli mógłbym cokolwiek…

– Po prostu idź do niego – powtórzyła i pochyliła się nad klawiaturą.

Po jednej stronie korytarza biegnącego za recepcją mieściła się toaleta, z drugiej biblioteka. Za zasuwanymi drzwiami na końcu był gabinet Foxa. Cal nie zapukał.

Na dźwięk rozsuwanych drzwi przyjaciel podniósł wzrok. Rzeczywiście wydawał się naburmuszony, miał zachmurzone oczy i wykrzywione usta.

Siedział za biurkiem, nogi w górskich butach położył na blacie. Miał na sobie dżinsy i flanelową koszulę, spod której wystawała ocieplana biała podkoszulka. Ciemnobrązowe włosy otaczały twarz o ostrych rysach.

– Co się dzieje?

– Powiem ci, co się dzieje. Moja asystentka do spraw administracyjnych właśnie złożyła wymówienie.

– Co narozrabiałeś?

– Ja? – Fox odepchnął się od biurka i wyjął z małej lodówki puszkę coli. Nigdy nie polubił smaku kawy. – Raczej my, bracie. Pewnej pamiętnej nocy urządziliśmy sobie piknik przy Kamieniu Pogan i wypuściliśmy diabła z pudełka.

Cal opadł na krzesło.

– Ona odchodzi, bo…

– Nie tylko odchodzi. Wyjeżdżają z Hollow, ona i pan Hawbaker. I tak, właśnie dlatego. – Wypił wielki łyk coli tak łapczywie, jak alkoholicy pochłaniają whisky. – Podała mi inny powód, ale kłamała. Powiedziała, że postanowili przeprowadzić się do Minneapolis, żeby być bliżej córki i wnuków, ale to nieprawda. Dlaczego kobieta pod siedemdziesiątkę, zamężna z facetem starszym niż świat, miałaby pakować manatki i jechać na północ? Mają jeszcze jedno dziecko, które mieszka pod Waszyngtonem i są bardzo przywiązani do Hollow. Wiedziałem, że kłamie.

– Z tego, co powiedziała, czy wybrałeś się na wycieczkę po jej myślach?

– Najpierw to pierwsze, potem drugie. Nie zaczynaj. – Fox postawił z hukiem colę na biurku. – Nie czytam ludziom w myślach dla zabawy. Sukinsyn!

– Może zmienią zdanie.

– Nie chcą jechać, ale boją się zostać. Boją się, że to znów się wydarzy – a ja mogę ich zapewnić, że tak – i nie chcą znowu przez to przechodzić. Zaproponowałem jej podwyżkę – jakbym mógł sobie na to pozwolić – i cały sierpień wolny, bo chciałem dać jej do zrozumienia, że wiem, co nią kieruje. Ale oni jadą. Dała mi czas do pierwszego kwietnia. Cholerny prima aprilis – narzekał. – Żebym znalazł kogoś, komu będzie mogła wszystko przekazać. Ja w ogóle nie znam się na jej robocie, Cal. Ona po prostu to robi.

– Masz czas do pierwszego kwietnia, może coś wymyślimy.

– Nie znaleźliśmy rozwiązania przez ostatnich dwadzieścia kilka lat.

– Miałem na myśli twój problem w biurze. Ale tak, o tym drugim też dużo myślałem. – Cal wstał, podszedł do okna i wyjrzał na cichą, boczną uliczkę. – Musimy położyć temu kres. Tym razem musimy to zakończyć. Może rozmowa z tą pisarką nam pomoże. Jeśli opowiemy o tym komuś obiektywnemu, z zewnątrz.

– Szukamy guza.

– Być może, ale i tak go sobie nabijemy. Zostało pięć miesięcy. Mamy się z nią spotkać u mnie. – Cal popatrzył na zegarek. – Za czterdzieści minut.

– My? – Fox popatrzył na niego ze zdziwieniem. – To dzisiaj? Widzisz, nie powiedziałem pani H., więc nigdzie tego nie zapisała. Mam za godzinę poświadczenie.

– Dlaczego nie użyjesz cholernego Blackberry *?

– Bo to się kłóci z naturalnym porządkiem wszechświata. Przesuń o godzinę spotkanie z tą pisarką. Będę wolny po czwartej.

– Nie ma sprawy, poradzę sobie. Umówię się z nią na kolację, jeśli będzie chciała wiedzieć więcej, więc nie planuj niczego na wieczór.

– Uważaj na to, co mówisz.

– Tak, tak, będę uważał. Ale zastanawiałem się nad tym. Już tak długo jesteśmy ostrożni. Może czas na trochę lekkomyślności.

– Mówisz jak Gage.

– Fox… Ja znowu mam te sny. Fox wypuścił ze świstem powietrze.

– Łudziłem się, że tylko ja je mam.

– Gdy mieliśmy siedemnaście lat, zaczęły się na tydzień przed naszymi urodzinami, gdy mieliśmy dwadzieścia cztery, na ponad miesiąc. Teraz już pięć miesięcy przed. Za każdym razem on jest silniejszy. Obawiam się, że jeśli czegoś nie zrobimy, ten raz będzie ostatni dla nas i dla miasta.

– Rozmawiałeś z Gagiem?

– Wysłałem mu mejl. Nie pisałem o snach. Dowiedz się, czy on też je ma i gdzie, do diabła, jest. Sprowadź go do domu, Fox. Myślę, że będzie nam potrzebny. Nie sądzę, żebyśmy tym razem mogli czekać do lata. Muszę iść.

– Bądź ostrożny przy tej pisarce! – zawołał Fox, gdy Cal ruszył do drzwi. – Dowiedz się więcej, niż powiesz.

– Poradzę sobie – powtórzył Cal. Quinn Black zjechała z rampy i wpadła prosto pod obstrzał neonów fast foodów. Pancake House, Wendy's, Mac – Donald's, KFC.

Z wielką czułością pomyślała o big macu z porcją naprawdę słonych frytek i – oczywiście – dietetyczną colą, by zmniejszyć poczucie winy. Ale w ten sposób złamałaby swoje postanowienie, że będzie jadła fast foody tylko raz w miesiącu, więc postanowiła oprzeć się pokusie.

– Proszę, proszę, czyż nie zachowujesz się porządnie? – zapytała sama siebie, rzucając tylko jedno tęskne spojrzenie na złote „EM”.

Słabość do tłustych dań w barach szybkiej obsługi wysłała ją na odyseję przeróżnych diet, niesatysfakcjonujących suplementów i działających cuda kaset, aż w końcu Quinn stuknęła się w głowę, wyrzuciła wszystkie poradniki, artykuły o dietach, ogłoszenia „straciłam dziesięć kilo w dwa tygodnie – i ty też możesz!” i zaczęła odżywiać się zdrowo i ćwiczyć.

„Całkowita zmiana stylu życia”, upomniała samą siebie. – Ale rety, tęskniła za big makiem bardziej niż za byłym narzeczonym.

Ale kto by za nim tęsknił?

Zerknęła na GPS przyczepiony do tablicy rozdzielczej, a potem na wskazówki, które przesłał jej mejlem Caleb Hawkins. Na razie wszystko się zgadzało.

W ramach przekąski sięgnęła po jabłko. Jabłka wypełniają żołądek, pomyślała, odgryzając spory kęs. Są zdrowe i smaczne. I nie są big makiem.

Żeby wyrzucić z głowy pokusę, zaczęła myśleć, co chciałaby osiągnąć w czasie pierwszego spotkania twarzą w twarz z jednym z głównych graczy w tym dziwacznym miasteczku Hawkins Hollow. Nie, nie może nazywać go dziwacznym. Obiektywizm przede wszystkim. Może jej badania udowodnią, że miasteczko jest dziwaczne, ale Quinn nie będzie miała żadnej opinii, dopóki sama go nie zobaczy, nie przeprowadzi wywiadów, nie zrobi notatek, nie przewertuje zasobów lokalnej biblioteki. A przede wszystkim na własne oczy nie obejrzy Kamienia Pogan.

Uwielbiała szperać po wszystkich pokrytych pajęczyną zakamarkach małych miasteczek, szukać sekretów pod podłogami, wysłuchiwać plotek, lokalnych mądrości i legend.

Zdobyła pewien rozgłos dzięki serii artykułów o pełnych tajemnic miasteczkach, leżących na uboczu, które napisała dla niskonakładowego magazynu „Okrężna Droga”. A ponieważ jej apetyt na sukces nie ustępował temu na big maki, zdecydowała się na ryzykowny krok i napisała książkę na ten sam temat, tym razem jednak skupiając się na małym miasteczku w Maine, które podobno nawiedzały duchy bliźniaczek zamordowanych w lokalnym pensjonacie w tysiąc osiemset czterdziestym trzecim roku.

Krytycy określili jej dzieło jako „zajmujące” i „dobrą zabawę z domieszką grozy” – oprócz tych, którzy nazwali książkę „niedorzeczną” i „zagmatwaną”.

Potem napisała książkę o małym miasteczku w Luiz Janie, gdzie spadkobierczyni księżniczki wudu sprawnie łączyła urząd burmistrza z obowiązkami szamanki. I, jak odkryła Quinn, z prowadzeniem bardzo dochodowego domu publicznego.

Jednak historia Hawkins Hollow – czuła to przez skórę – będzie ciekawsza, lepsza, bardziej soczysta.

Nie mogła się doczekać, aż zatopi w niej zęby.

Baraki z fast foodami, gmachy biurowe i rzędy szeregowców ustąpiły miejsca szerszym trawnikom, większym domom, a w końcu polom rozciągającym się pod ponurym niebem.

Droga zakręcała, opadała i wznosiła się, po czym znów biegła prosto. Quinn dostrzegła drogowskaz informujący: „Pole bitwy Antietam” * – kolejna historia, którą chciała poznać i prześledzić. Znalazła kilka wzmianek o incydentach z czasów wojny secesyjnej w Hawkins Hollow, ale chciała wiedzieć więcej.

Zgodnie z zaleceniami GPS i wskazówkami Caleba skręciła w boczną drogę, ciągnącą się wzdłuż zagajnika nagich drzew, z rozsianymi tu i ówdzie domami i farmami, których widok zawsze wywoływał uśmiech na twarzy Quinn – lubiła te stodoły, spichlerze i ogrodzone wybiegi dla koni.

Następnym razem będzie musiała znaleźć jakieś małe miasto na środkowym zachodzie. Opisze historię nawiedzonej farmy albo szlochającego ducha mleczarki.

Niemal przejechała zakręt, gdy nagle ujrzała drogowskaz z nazwą Hawkins Hollow (założone w 1648 roku). Miała ogromną ochotę wjechać od razu do centrum, zamiast skręcać w boczną drogę prowadzącą do domu Caleba Hawkinsa, ale nie cierpiała się spóźniać, a wiedziała, że jeśli zacznie się błąkać po ulicach i zaułkach, by poczuć atmosferę miasta, na pewno nie zdąży na czas na pierwsze spotkanie.

– Już niedługo – obiecała sobie i skręciła w drogę ciągnącą się wzdłuż lasu, w którym – jak wiedziała – znajdował się Kamień Pogan.

Przeszedł ją niepokojący dreszcz. Zdziwiła się jeszcze bardziej, gdy zdała sobie sprawę, że zadrżała ze strachu, a nie z podniecenia, które zwykle odczuwała, zaczynając nowy temat.

Jadąc krętą drogą, rzucała co jakiś czas zaniepokojone spojrzenia na ciemne, nagie drzewa. I nacisnęła hamulec z całej siły, gdy przeniosła wzrok na drogę i ujrzała przed sobą jakiś rozpędzony kształt.

Pomyślała, że to dziecko – och, Boże, nie, och, Boże – a potem, że pies. I nagle… kształt zniknął. Droga była absolutnie pusta, tak samo jak rozciągające się za nią pole. Jedyną żywą istotą była Quinn siedząca z walącym sercem w małym, czerwonym samochodzie.

– Optyczne złudzenie ludzkiego oka – powiedziała do siebie, nie wierząc w ani jedno słowo. – Przywidzenie.

Ale włączyła silnik, który zgasł przy gwałtownym hamowaniu, i zjechała na ziemiste pobocze. Wyjęła notes, zapisała godzinę i wszystko, co wydawało jej się, że zobaczyła.

Mały chłopiec, około dziesięciu lat. Długie, czarne włosy, czerwone oczy. PATRZYŁ prosto na mnie. Mrugnęłam? Zamknęłam oczy? Otworzyłam amp; zobaczyłam zamiast chłopca wielkiego, czarnego psa. A potem – puf. Nikogo nie było.

Minął ją jakiś samochód, ale Quinn siedziała jeszcze przez chwilę, czekając, aż przestanie drżeć.

Nieustraszona pisarka niemal mdleje na widok pierwszej lepszej zjawy, pomyślała, a potem zawraca swoje piękne, czerwone auto i jedzie wprost do najbliższego baru Mickey D's, gdzie tłuszczem i cholesterolem koi skołatane nerwy.

Doszła do wniosku, że mogłaby to zrobić. Przecież nikt nie oskarżyłby jej o przestępstwo i nie wtrącił do więzienia. Ale wtedy nie napisałaby następnej książki i straciłaby cały szacunek do siebie.

– Weź się w garść, Quinn – rozkazała sobie. – Widywałaś już przecież duchy.

Trochę uspokojona wróciła na szosę i skręciła w następną przecznicę. Droga była wąska i kręta, z obu stron rosły drzewa. Quinn wyobraziła sobie, że wiosną i latem musi tu być pięknie, gdy słońce kładzie się na ziemi cętkami, lub zimą, kiedy gałęzie uginają się pod ciężkimi czapami śniegu. Ale pod niskim, ołowianym niebem las wydawał się osaczać drogę, jakby tylko drzewa miały prawo tu przebywać.

Do tego nie przejeżdżał żaden samochód i gdy wyłączyła radio – muzyka wydała się jej zbyt głośna – jedynym dźwiękiem, jaki słyszała, było wściekłe wycie wiatru.

Może powinnam nazwać to miasteczko Nawiedzonym Hollow, pomyślała i niemal ominęła skręt w żwirowaną aleję.

Dlaczego ktokolwiek miałby chcieć tu mieszkać?, zastanawiała się. W środku tego gęstego, nieprzyjaznego lasu, gdzie wielkie połacie śniegu chowały się przed promieniami słońca? Gdzie jedynym dźwiękiem był ostrzegawczy warkot natury, a wszystko było brązowe, szare i ponure.

Przejechała przez mały most nad strumieniem i ruszyła w górę wąską dróżką.

I nagle objawił się przed nią dom, dokładnie taki, jak Caleb go opisał.

Budynek stał na niewielkim wzniesieniu, w którego zboczu wykuto opadające w dół tarasy pełne roślin. Latem i wiosną, pomyślała Quinn, musiały stanowić imponujący widok.

Nie było tu właściwie trawnika i Quinn doszła do wniosku, że Hawkins bardzo rozsądnie zdecydował się na grubą podściółkę, krzewy i drzewa na froncie zamiast tradycyjnej trawy, którą musiałby ciągle kosić i wyrywać z niej chwasty.

Spodobała jej się weranda, która biegła z przodu, z boków i zapewne z tyłu domu, a także ziemisty kolor kamienia i wielkie okna.

Budynek wyglądał, jakby stał tu od zawsze i był częścią lasu.

Quinn zaparkowała obok starej furgonetki i wysiadła, żeby popatrzeć na wszystko z oddali.

Teraz zrozumiała, dlaczego ktoś mógł wybrać ten dom. Niewątpliwie panowała tu atmosfera grozy, zwłaszcza jeśli ktoś widział i czuł takie rzeczy, ale nie można było odmówić temu miejscu czaru i poczucia odosobnienia – nie samotności. Quinn mogła sobie wyobrazić, jak siedzi w letni wieczór na werandzie i popijając zimne piwo, wsłuchuje się w ciszę.

Drzwi domu stanęły otworem, zanim zdążyła zrobić pierwszy krok.

Ogarnęło ją tak silne uczucie deja vu, że niemal zakręciło jej się w głowie. Stał tam, w drzwiach chaty, z czerwonym kwiatem krwi na koszuli.

Nie możemy dłużej tu zostać.

Słowa rozbrzmiały w jej głowie jasno i wyraźnie, wypowiedziane przez znajomy głos.

– Panna Black? Quinn wróciła do rzeczywistości. Nie było tu żadnej chaty, a mężczyzna stojący na pięknej werandzie uroczego domu nie miał krwi na koszuli ani wyrazu wielkiej miłości i rozpaczliwego smutku w oczach.

Jednak i tak musiała na chwilę oprzeć się o samochód, żeby złapać oddech.

– Tak, dzień dobry. Ja tylko… podziwiałam dom. Piękne miejsce.

– Dziękuję. Nie miała pani kłopotów z dojazdem?

– Nie, nie, pana wskazówki były bardzo precyzyjne. – Idiotyzmem było prowadzenie tej rozmowy w podmuchach lodowatego wiatru – sądząc z miny Caleba, gospodarz sądził tak samo.

Quinn odepchnęła się od samochodu i idąc po schodach, próbowała przywołać na twarz miły uśmiech.

I czyż on nie jest naprawdę słodki? – pomyślała, gdy w końcu skupiła się na otaczającej ją rzeczywistości, z panem tego domu na czele. Rozwiane wiatrem włosy i przeszywające spojrzenie szarych oczu. Leciutko nierówny uśmiech, wysokie czoło, szczupła sylwetka w dżinsach i flanelowej koszuli, aż kobieta miała ochotę powiesić mu na szyi tabliczkę „sprzedany”.

Podeszła do niego, wyciągając rękę.

– Quinn Black. Dziękuję, że zgodził się pan ze mną spotkać, panie Hawkins.

– Cal. – Uścisnął jej dłoń i gestem zaprosił do środka. – Schowajmy się przed tym wiatrem.

Weszli prosto do salonu, który wyglądał jednocześnie przytulnie i męsko. Obszerna kanapa stała przodem do wielkiego okna, a fotele wyglądały na tak wygodne, że pewnie można było się w nich zapaść i nigdy nie wstawać. Stoły i lampy chyba nie należały do antyków, ale wyglądały na sprzęty, które mogła przekazać dalej babcia, gdy postanowiła zmienić wystrój własnego domu.

W salonie był nawet kamienny kominek, a przed nim spał rozciągnięty kundel.

– Wezmę twój płaszcz.

– Czy twój pies jest w śpiączce? – zapytała Quinn, gdy psu nie drgnęła nawet powieka.

– Nie. Klusek prowadzi bogate i wyczerpujące życie wewnętrzne, które wymaga długiego odpoczynku.

– Rozumiem.

– Masz ochotę na kawę?

– Tak, poproszę. I chciałabym skorzystać z łazienki. Długa podróż.

– Pierwsze drzwi na prawo. Quinn zamknęła się w małej, nieskazitelnie czystej łazience nie tylko po to, by zrobić siusiu, ale przede wszystkim pragnęła dojść do siebie po wcześniejszym szoku.

– No dobrze, Quinn – wyszeptała. – Do dzieła.

Загрузка...