ROZDZIAŁ SIEDEMNASTY

Wizyty Maury'ego w gospodzie „Pod Łosiem i Kaczką", a także na plantacji choinek „Trop Łosia", nie wniosły niczego nowego do prowadzonego przezeń dochodzenia.

Dochodziła dwudziesta pierwsza, kiedy podjechał wreszcie pod miejsce zakwaterowania i zaparkował. Brak motelu w Marmet bardzo utrudniał mu życie, a jedyny pensjonat w mieście był akurat zamknięty. Tak więc detektyw musiał z konieczności ulokować się w małym schronisku dla narciarzy, usytuowanym w górach, na terenach sportów zimowych. Jako że było poza sezonem, okazał się jedynym lokatorem Toma i Morrisa Fentonów, mieszkających na miejscu. Już o dwudziestej w schronisku zamykano salę jadalną, dzięki czemu wieczorami panował tu spokój. Było jednak przy tym trochę nudno.

Następnego dnia Maury wybierał się z samego rana do starego motelu „Pod Łosiem", teraz jednak marzył tylko o tym, aby coś przegryźć i porządnie się wyspać.

Pomyślał z zazdrością o Silku, który mieszkał w pięknym domu w towarzystwie dwóch najlepszych kucharek, jakie wydał świat. Facet miał szczęście.

Wzdychając, zmęczony detektyw wysiadł z samochodu. Z pudełkiem z szybko stygnącą pizzą i z coraz cieplejszym sześciopakiem piwa powlókł się do swego pokoju.

Od chwili gdy po raz ostatni zabójca znajdował się w pobliżu motelu „Pod Łosiem", minęły całe lata. Nie było już co prawda znaku wskazującego, gdzie skręcić, ale droga była nadal po dawnemu znajoma. Nic dziwnego, przez długi czas przyjeżdżał bowiem tutaj regularnie, dwukrotnie w miesiącu. Pod szarymi gontami dachu pokrywającymi niewielki domek numer dziesięć powstało wiele różnych planów. I urzeczywistniło się wiele wspaniałych marzeń…

Kiedy zabójca dojechał na miejsce i zatrzymał samochód, w świetle reflektorów ujrzał to, co po latach zostało z motelu. Stało tu niegdyś w dwóch rzędach sporo małych, wesołych, białych domków z zielonymi okiennicami. Niestety, czas obszedł się z nimi bardzo źle.

Po ciemku było trudno zlustrować dokładnie cały teren i dostrzec wszystkie szczegóły. Wyglądało jednak na to, że był tu pożar, który zniszczył trzy domki.

Pozostały po nich tylko kikuty poczerniałych ścian. W pozostałych domkach pozapadały się dachy. Brakowało okiennic i schodków, a ze ścian poodłaziła farba. Wystarczyło jednak na chwilę zamknąć oczy, aby wyobrazić sobie dawny wygląd tego miejsca.

Zabójcę ogarnęła fala wspomnień.

Nagle na werandzie pierwszego domku zapaliła się lampa. Zaraz potem ukazał się jakiś stary człowiek. Zszedł po schodkach.

– Mogę jakoś pomóc? – zapytał. Zabójca wysiadł z wozu.

Żeby lepiej widzieć, stary człowiek przymrużył oczy. W oślepiających go światłach reflektorów dostrzegł tylko przed sobą jakąś niewyraźną sylwetkę.

– Zgubiłeś drogę? – zapytał.

– Nie.

– Motel jest od dawna nieczynny.

Zabójca podszedł bliżej. Ni z tego, ni z owego przyszło mu do głowy, że nie ma tu chyba nic do roboty. Bo jeśli pamięć starego człowieka jest równie zła, jak stan ośrodka, cała ta wyprawa mogła okazać się w ogóle niepotrzebna.

Niestety, starzec nie miał szczęścia.

Kiedy zabójca stanął przed nim twarzą w twarz, staruszek oświadczył z uśmiechem na twarzy:

– Ja cię znam.

– A to pech – mruknął zabójca.

Wystrzał był nagły i głośny. Na twarzy starego człowieka odmalowało się niedowierzanie. Zaczął się powoli cofać. Zmarł chwilę później, usiłując dłońmi zatamować krew.

Zabójca zaciągnął ciało do domku. Zlustrował szybko wnętrze pełne książek i starych mebli. Zatrzymał wzrok na zwłokach starego człowieka, które rzucił na podłogę.

– To było konieczne – wymamrotał pod nosem. – Sprawa życia i śmierci. Mojej. Chwilę później wsiadł do swego samochodu i odjechał.

Na odludziu ponownie zapanowała cisza.

Tuż po ósmej Maury dojechał na miejsce. Obrzucił wzrokiem smętne resztki dawnego motelu „Pod Łosiem". Skoro dotarł aż tak daleko, postanowił na chwilę wysiąść z wozu. Nie spodziewał się wprawdzie znaleźć tu nikogo, ale uznał, że nie zaszkodzi trochę się rozejrzeć.

Nad drzwiami pierwszego domku paliło się światło. Wyjąwszy z wozu kubek z kawą, Maury rzucił na ziemię niedopałek. Kiedy chciał zgasić go butem, ujrzał pod nogami świeże ślady. Samochodowych opon i ludzkich stóp.

Detektyw poczuł nagle, jak jeży mu się skóra na karku. Odstawił kubek z resztką kawy i bacznie rozglądając się wokół, wyciągnął pistolet.

Właściwie nie miał żadnego racjonalnego powodu, aby się bać, lecz to, że wyszedł żywy z wietnamskiej wojny i potem z wielu innych niebezpiecznych sytuacji, zawdzięczał własnej intuicji. Tym razem też nie zamierzał jej ignorować.

– Czy ktoś tam jest? – zawołał donośnie w stronę domku. Odpowiedziało mu głuche milczenie.

Wszedł na małą werandę i dopiero tutaj dostrzegł pierwsze ślady krwi. Przy drzwiach było jej więcej. W obawie, aby nie zatrzeć odcisków palców, nie dotknął klamki. Postanowił obejść domek i na tyłach poszukać innego wejścia. Ujrzał je prawie natychmiast. W dobudowanym ganku. Na dodatek – nie zaryglowane.

Maury wszedł do środka. Jego oczom ukazał się makabryczny widok. Na podłodze leżał martwy stary człowiek w kałuży krwi. Chłeptał ją siedzący obok kot. Niewiele myśląc, detektyw chwycił zwierzaka i wyrzucił go przez drzwi.

Stanęły mu przed oczyma przerażające sceny z Wietnamu.

Wraz z dwoma kolegami natknął się kiedyś na leżące w błocie resztki ciała młodego żołnierza. Otaczało je stado świń. Zabili zwierzęta i zabrali wojskową odznakę identyfikacyjną martwego. Nic więcej nie mogli już dla niego zrobić.

A teraz kot przywołał tamte koszmarne wspomnienia. Detektyw usiadł, wsunął głowę między kolana i zaczął kląć, dopóki starczało mu tchu. Sięgając drżącymi dłońmi po komórkę, nadal odczuwał silne dreszcze.

Zadzwonił na policję, a potem usiadł i czekał. Wiedział, że traci czas przeznaczony na śledztwo prowadzone na zlecenie Anthony'ego DeMarca. Postanowił jednak, że dla zamordowanego starego człowieka zrobi to, czego nie mógł uczynić dla tamtego młodego chłopaka w Wietnamie. Poczeka, aż ktoś zabierze zwłoki, a także dopilnuje, aby ślady samochodowych opon i ludzkich stóp nie zostały przypadkiem zatarte, zanim zdoła je zbadać policja.

– Po co pan tutaj przyjechał? – ponownie zapytał policjant i ponownie Maury okazał mu licencję prywatnego detektywa.

Poinformował o odkryciu zwłok Franklina Whitmana w jeziorze Hagstaff, śledztwie prowadzonym przez FBI w Marmet, a także o usiłowaniu zabójstwa Sarah Whitman.

– Pracuje pan dla tej kobiety? – chciał wiedzieć policjant.

– Właściwie tak – odrzekł Maury. – Ale wynajął mnie jej przyjaciel.

– Rozumiem. A po co pan tutaj przyjechał?

Ustalić związek notatki w kalendarzu Whitmana z motelem „Pod Łosiem"?

– Nie mam pojęcia, do czego odnosił się tamten zapis. Dlatego sprawdzałem wszelkie miejsca, istniejące i zlikwidowane, w których nazwie występuje to słowo.

– Kto jeszcze wie, że pan się tym zajmuje? Kto oprócz zleceniodawcy?

– Pewnie połowa mieszkańców Marmet – z westchnieniem odparł detektyw.

– Kiepska sprawa – uznał policjant.

– Nie musi mi pan tego mówić – mruknął Maury, spoglądając z zaciekawieniem na podjeżdżający niebieski samochód.

– To pewnie Claudia, córka pana Havenwortha. Przepraszam na chwilę. Proszę zostać, bo będę chciał zadać panu jeszcze kilka pytań.

Maury skinął głową. Przestało mu się spieszyć, bo jego śledztwo znalazło się ponownie w ślepym zaułku.

Obserwował Claudię w chwili, gdy przekazywano jej wiadomość o tragicznej śmierci ojca. Zakryła rękoma twarz. Płakała. Kilka minut później wprowadzono ją do domku, aby zidentyfikowała ciało. Wyszła blada i drżąca. Zrobiło się jej niedobrze. Potem usiadła ciężko przy starym piknikowym stole.

Maury odczekał chwilę, aż młoda kobieta trochę ochłonie, a potem zawrócił do samochodu i wyjął ze schowka butelkę whisky. Podszedł do stołu.

– Proszę się napić – powiedział. – Poczuje się pani lepiej.

Nie podnosząc głowy, Claudia wyciągnęła rękę po butelkę. Dopiero oddając whisky, niechętnie podniosła wzrok.

– Kim pan jest? – spytała Maury'ego. Usiadł obok niej.

– Jestem człowiekiem, który znalazł ciało – poinformował. – Czy to pani ojciec? Skinęła głową. Miała zapuchniętą od płaczu i zaczerwienioną twarz.

– Bardzo pani współczuję – dodał.

– Nic dziwnego, że tak się stało – oznajmiła. – Aczkolwiek spodziewaliśmy się tego już przed laty, kiedy motel był w rozkwicie. Nie teraz, kiedy jest od dawna nieczynny.

– Dlaczego pani tak mówi? – zapytał Maury, zaskoczony słowami Claudii.

– Swego czasu było to miejsce wszelkiego rodzaju miłosnych schadzek. Miejscowe prostytutki przywoziły tutaj mężczyzn poderwanych na ulicy. Rodzina nieraz prosiła tatę, żeby zamknął motel, ale on, jak sądzę, lubił cały ten ruch i towarzyszące mu napięcie.

– Całkiem możliwe – przyznał Maury. Claudia podniosła wzrok.

– Jest pan policjantem? – spytała.

– Nie. Prywatnym detektywem.

– Czemu pan tu przyjechał? Zgubił pan drogę?

– Nie. Szukałem tego miejsca, ale zjawiłem się za późno.

– A kto chciałby oglądać to rumowisko? Przecież po dawnym motelu nie pozostało nic.

– Nie jestem tego pewien – odparł Maury. – Może jednak pozostały jakieś wspomnienia… Chciałem zadać pani ojcu kilka pytań… dowiedzieć się, czy pamięta ludzi, którzy tutaj regularnie się zjawiali.

Claudia wywróciła oczyma.

– Och, na pewno pamiętał. Ciągle mówił o tych, którzy przyjeżdżali regularnie. Swego czasu sprzątałam w motelu pokoje i…

Maury chwycił Claudię za ramię.

– Pracowała pani tutaj? Oswobodziła rękę, żeby wytrzeć nos, a potem skinęła głową.

– Przeszło dziesięć lat. Mój były mąż zostawił mnie z dwojgiem małych dzieci. Musiałam je utrzymać, a nie miałam żadnego zawodu. Więc sprzątałam w motelu. Tata pozwalał mi samej ustalać godziny pracy.

– Gdybym pokazał pani fotografie, czy potrafiłaby pani rozpoznać twarze?

– Być może.

Chwilę później Maury rozłożył przed Claudią zdjęcia, które otrzymał od Sarah Whitman.

– Czy znane jest pani nazwisko Franklin Whitman? – zapytał.

– Chodzi o człowieka, którego zwłoki wyciągnięto niedawno z jeziora Flagstaff?

– Tak, ale czy znała go pani przedtem? Claudia zmarszczyła czoło.

– Chyba nie.

Maury wskazał oprawione w ramki fotografie. Pierwsza, stojąca swego czasu w banku na biurku Franklina Whitmana, przedstawiała jego samego wraz z żoną Catherine i malutką Sarah. Na drugiej, zrobionej z okazji siedemdziesięciopięciolecia banku, widniała duża grupa pracowników tej instytucji.

Podsunął Claudii pierwsze zdjęcie.

– Poznaje pani kogoś? Zaprzeczyła ruchem głowy.

– Miła rodzina.

Znów nic. Maury pokazał drugą fotografię.

– Tutaj też uwieczniono tego samego mężczyznę – wyjaśnił. – Tym razem nie jest roześmiany. Może będzie łatwiej go rozpoznać.

– O kogo chodzi? – spytała Claudia. Jej spojrzenie przesunęło się z twarzy Whitmana na sąsiadujące z nim postacie. I nagle wykrzyknęła przenikliwie:

– Znam tego człowieka! To był stały gość. Przyjeżdżał regularnie co dwa tygodnie. Maury podniósł fotografię. Na spodniej stronie wypisano nazwiska osób, które przedstawiała. Potem z zamyśloną miną usiłował poskładać w jedną całość fragmenty układanki.

– Poznaję też tę kobietę – oświadczyła Claudia, stukając palcem w szybkę osłaniającą zdjęcie. A kiedy detektyw odczytał nazwisko widniejące na odwrocie, dorzuciła: – Byli wtedy parą. Romansowali na całego.

– Przyjeżdżali razem?

– Nie. Każde z osobna, własnym samochodem. Zapamiętałam ich chyba dlatego, że zjawiali się zawsze w ciągu dnia, a nie wieczorami, jak reszta gości.

– O której? – chciał dowiedzieć się Maury.

– Trudno mi dziś powiedzieć. To było dawno temu. W każdym bądź razie gdzieś między dziesiątą a piętnastą, gdyż o tej porze kończyłam zwykle pracę. Musiałam dotrzeć do domu przed powrotem dzieci ze szkoły.

– Do licha… – mruknął poruszony detektyw. Spojrzał na siedzącą obok kobietę. – Jest prawdopodobne, że właśnie w tej chwili wskazała pani zabójcę własnego ojca…

– Czy to możliwe?

– Dowiemy się – łagodnym głosem powiedział Maury. – Na pewno. – Raptownym ruchem podniósł się z miejsca. – Było miło panią poznać. I bardzo mi przykro z powodu śmierci ojca.

Pobiegł do samochodu, wyciągnął stare notatki i zaczął pieczołowicie porównywać je ze zrobionymi przed chwilą.

Larry Romfield, nazywany Sonnym, mąż Eloise i ojciec dwojga dzieci, zmarł dwa dni po kradzieży w banku.

Moira Blake, wieloletnia pracowniczka banku, emerytowana przed dwoma laty. Jej mąż, sparaliżowany od pasa w dół na skutek wypadku na polowaniu, zmarł sześć lat temu po ponad dwudziestu pięciu latach spędzonych w inwalidzkim wózku.

A więc Moirę i Sonny'ego łączył gorący romans. Ale jaki mogło to mieć związek ze śmiercią Whitmana?

Sonny już nie żył. Moira nie zaprzestała pracy w banku, nie zmieniła trybu życia i nadal tkwiła spokojnie w tym samym domu, w którym mieszkała wraz z mężem. Nie zauważono, aby się nagle wzbogaciła, nie szastała pieniędzmi.

Do rozszyfrowania pozostawał jeszcze „Łoś".

Dlaczego w kalendarzu Franklina Whitmana powtarzał się ten piekielny zapis? Sfrustrowany detektyw aż jęknął w duchu.

Nagle przyszła mu do głowy zaskakująca, ale być może prawdziwa myśl. A może kalendarz nie był własnością Whitmana?

Sarah Whitman wspomniała mimochodem, iż niejaki Harmon Weatherly robił porządek równocześnie w dwóch biurkach. Może po prostu pomylił kalendarze?

Maury postanowił zrobić takie założenie i zaczął analizować dalej.

Jakie konsekwencje mogłaby mieć zamiana biurowych kalendarzy?

Gdyby nie znaleziono przypadkiem ciała Whitmana, nie miałaby, oczywiście, żadnego znaczenia. Ale zbrodnia sprzed lat została odkryta i tryby sprawiedliwości poszły ponownie w ruch. Do Marmet przyjechała córka zmarłego i zażądała wydania odnalezionych zwłok. Sprawa Whitmana została wznowiona automatycznie przez miejscową policję, a jako że delikwent nie uciekł z pieniędzmi, do miasta zawitali agenci FBI i zaczęli szukać skradzionego miliona.

I wtedy Harmon Weatherly wręcza córce zamordowanego wiceprezesa banku pudełko z rzeczami pozostałymi po ojcu.

Zamyślony Maury podrapał się w głowę.

Co dalej?

W jakiś sposób zabójca odkrywa, że przez pomyłkę zamieniono kalendarze. Oznacza to, że odkrycie tego faktu przez policję, a także rozszyfrowanie znaczenia notatki, może okazać się dla niego śmiertelnym zagrożeniem.

Sonny Romfield odpadał. Nie żył od lat.

Oprócz niego istniała tylko jedna osoba, która zrobiłaby absolutnie wszystko, aby prawda nigdy nie wyszła na jaw.

Osobą tą była dawna kochanka Sonny'ego.; Moira Blake.

Maury nie miał pojęcia, w jaki sposób tej parze udało się obrabować bank i spowodować śmierć Franklina Whitmana, ale był gotów założyć się o każde pieniądze, że właśnie przed chwilą rozwikłał sprawę kradzieży w banku i zabójstwa sprzed dwudziestu lat.

Uśmiechnął się z satysfakcją. Był naprawdę dobrym detektywem. Postanowił zwiększyć pobierane honoraria.

Wyskoczył z samochodu i zawrócił do domku i policjantów. Uznał bowiem, że powinien zawiadomić ich natychmiast o swym odkryciu. Nie pomoże to już wprawdzie nieszczęsnemu starcowi, ale przy życiu pozostawała jeszcze Sarah. Tej dziewczynie w każdej chwili groziło śmiertelne niebezpieczeństwo.

Przekazawszy informację, Maury wrócił biegiem do wozu i błyskawicznie opuścił teren dawnego motelu. Jadąc, wyciągnął komórkę i wystukał numer chlebodawcy. Na widok światełka oznajmiającego wyładowaniu baterii zaklął szpetnie pod nosem. Rzucił telefon na siedzenie pasażera i wcisnął pedał gazu.

Od domu Tony'ego dzieliła go zaledwie półgodzinna jazda. Wkrótce będzie mógł powiedzieć szefowi osobiście o swym odkryciu.

– Aresztowali Charlesa Bartletta! – na widok Tony'ego wchodzącego do domu wykrzyknęła podekscytowana Sarah.

– Co takiego?

– Dzwoni Roń Gallagher – oznajmiła. W jej głosie brzmiała wyraźna ulga. – Sam ci to powie.

Tony wziął słuchawkę i przyłożył do ucha. Drugą ręką przyciągnął Sarah do siebie i uścisnął.

– Czy to prawda?

W odpowiedzi Tony usłyszał radosny śmiech Gallaghera.

– Wczoraj wieczorem mieliśmy anonimowy telefon. Wcześnie rano załatwiłem nakaz aresztowania i pojechaliśmy do domu Bartletta. Pokazałem mu nakaz. Wyglądał na zdziwionego, ale się nie zdenerwował. Zapytałem, czy ma strzelby. Potwierdził. Poprosiliśmy, aby nam je pokazał, więc to zrobił. Z jednej strzelano niedawno. Była nie wyczyszczona. Pytałem Bartletta, czy ostatnio polował. Mimo że gwałtownie zaprzeczył, zabraliśmy broń do analizy, a jego samego na przesłuchanie.

Analiza wykazała niezbicie, że z tej właśnie broni pochodzi łuska i wystrzelony nabój, który wyciągnęliśmy ze ściany pańskiego domu. Natychmiast aresztowaliśmy faceta.

– Chce pan powiedzieć, że to Charlie Bartlett ukradł z banku pieniądze i zabił Franklina Whit-mana? – z niedowierzaniem zapytał Tony i pokręcił głową.

– Agenci FBI są zadowoleni z wyniku dochodzenia. Podobnie zresztą jak ja sam. Bo z jakiego innego powodu ten człowiek chciałby pozbawić życia Sarah? – zapytał szeryf. – Gdyby udało mu się szybko ją uciszyć, nie byłoby dalszego dochodzenia z powodu braku dowodów. To obecność Sarah postawiła miasto na nogi.

– Charlie Bartlett? Nie do wiary. – Tony nie mógł otrząsnąć się z wrażenia. – Przecież jest ode mnie niewiele starszy, najwyżej cztery lata. A więc przed dwudziestu laty wykradł z banku milion dolarów, wrobił w to Franklina Whitmana, pozbawił go życia i ożenił się z najbogatszą dziewczyną w całym mieście? A przy tym nikt o nic go nie podejrzewał?

– Na to wygląda – mruknął szeryf.

– Pewnie tak jest – uznał Tony. – Dzięki za telefon.

Odwiesił słuchawkę, odwrócił się do Sarah i wziął ją w objęcia.

– Już po wszystkim! – wykrzykiwała. – Dzięki Bogu!

Tony cieszył się razem z nią, ale wyczuwał podświadomie, że coś jest nie w porządku. Znał Charlie'ego całe życie i nie sądził, aby Bartlett, mimo że swego czasu należał do młodzieżowego gangu, potrafił obmyślić i zrealizować, zwłaszcza w pojedynkę, tak perfidny i śmiały plan.

– Obstawa może już wracać do domu. Wszyscy mogą się rozjechać – oznajmiła Sarah.

– Masz na myśli także własną osobę? – cierpkim tonem zapytał Tony, czując ból czekającego go rozstania.

– Ja uciekać nie zamierzam.

– Pójdę poinformować strażników, że są wolni – oznajmił.

– Dunn i Farley już pakują swoje manatki.

– Wielka była z nich pociecha – zadrwił zdegustowany.

– To nie ich wina, że zostali nafaszerowani narkotykami – w obronie ochroniarzy wystąpiła Sarah. – To samo dzieje się co krok z kobietami, które potem zostają najczęściej zgwałcone, i nie potrafią nawet powiedzieć, gdzie to się stało ani kto to zrobił.

– Wiem, wiem. Powinienem ich przeprosić.

– Lubię cię za to, że grasz czysto. Z wyjątkiem łóżka. Tam wcale nie postępujesz fair.

Tony musnął wargami jej szyję.

– To dlatego, Sarah Jane, że miłość nie jest grą. To poważna sprawa.

– Jasne. Jak coś takiego mogło przyjść mi do głowy – wymamrotała, wyciągając szyję i poddając się z lubością dalszym pieszczotom jego gorących warg.

Przerywając błogi nastrój, Tony pocałował Sarah w usta i oznajmił:

– Muszę pogadać z tymi ludźmi. Miała jeszcze rozanieloną minę, kiedy w pokoju pojawiła się Lorett.

– Czy moglibyście mi wyjaśnić, skąd to całe zamieszanie? – spytała.

– Ciociu, już po wszystkim! Aresztowali człowieka, który chciał mnie zabić. Teraz tatuś będzie mógł spoczywać w pokoju.

Lorett popatrzyła z powagą na Sarah.

– To chyba jeszcze nie koniec – oświadczyła ponurym tonem. Sarah z jękiem rzuciła się w objęcia ciotki.

– Przestań, proszę, krakać! Ciesz się wraz ze mną. Bądź szczęśliwa, że zbrodniarz jest już za kratkami.

– Oczywiście, że cieszę się wraz z tobą, drogie dziecko.

Lorett uściskała mocno wychowanicę, która po chwili wyzwoliła się z objęć ciotki i podekscytowana zaczęła krążyć po pokoju.

– Nie mam pojęcia, od czego zacząć – stwierdziła Sarah, gotowa do działania. – Aha, już wiem. Od pogrzebu tatusia. Zostanie pochowany obok mamy.

– Jutro wyjeżdżam – oznajmiła Lorett. – To wszystko możesz załatwić beze mnie.

– Tak. Oczywiście. – Sarah posmutniała nagle. – Sądziłam jednak, ciociu, że… Lorett ujęła w dłonie twarz wychowanicy i spojrzała jej prosto w oczy.

– Czekają cię teraz ważne osobiste decyzje, które musisz powziąć sama. Nikt inny nie powinien mieć na nie żadnego wpływu. Mają pochodzić wprost z twego serca.

Pod powiekami Sarah poczuła łzy. Zamrugała gwałtownie oczyma.

– Wszystko będzie dobrze. Ciociu, już nigdy nie będziesz musiała o mnie się martwić.

– Nie gadaj głupstw, dziecinko. Zawsze będę się martwiła. To przywilej matki. Sarah zarzuciła Lorett ręce na szyję.

– Mówię to chyba zbyt rzadko, ale musisz wiedzieć, że bardzo cię kocham. Jesteś najlepszą matką, jaką mogłabym sobie wymarzyć. Powinnam być głęboko wdzięczna biologicznej rodzicielce, że zadbała o to, abyś to właśnie ty została moją opiekunką.

Lorett zmarszczyła czoło, a potem pociągnęła Sarah delikatnie za włosy.

– Wymagają podcięcia – uznała. – Mam iść po nożyczki?

– Nie.

Popatrzyły na siebie spod oka i równocześnie wybuchnęła śmiechem. Swego czasu Lorett przystrzygła Sarah włosy. Trzeba przyznać, że efekt nie zadowolił żadnej z nich, a mówiąc szczerze, był kompletną katastrofą.

– Pogadamy później – obiecała wychowanicy. – Teraz zadzwonię na lotnisko, żeby zarezerwować miejsce w samolocie.

Obawiając się, że zaraz obie się rozpłaczą, Sarah opuściła pokój.

Zupełnie nie wiedziała, co robić. Czy wracać do Nowego Orleanu, czy zostać z Tonym. Tony wprawdzie twierdził uparcie, iż łączy ich coś więcej niż seks, ale nie wyznał jej miłości i nie powiedział wprost, że chciałby, aby byli razem.

I nie padło ani słowo o małżeństwie.

Z okna w bibliotece Sarah dostrzegła Tony'ego zatopionego w rozmowie z dowódcą strażników. Zadowolona, że wreszcie pozbyła się obstawy, przemierzyła wszystkie pomieszczenia, starając się utrwalić w pamięci ich wygląd.

W salonie Lorett rozmawiała nadal przez telefon. W holu pojawili się Dunn i Farley z walizkami w ręku.

– Dziękuję wam, panowie – powiedziała Sarah. – Już wyjeżdżacie?

– Tak, proszę pani – odrzekli jednogłośnie.

– A więc dobrej drogi. Aha, idąc do samochodu, powiedzcie Tony'emu, że wybieram się na tyły domu.

– Dobrze, proszę pani.

Wyszła kuchennymi drzwiami i po chwili znalazła się na tarasie. Wsunęła palec w dziurę w ścianie, skąd wyciągnięto pocisk, który miał ją uśmiercić.

– Ale nie zginęłam – mruknęła do siebie pod nosem i odwróciła się w stronę jeziora.

Z tarasu roztaczał się wspaniały widok. A jasny, słoneczny dzień, aczkolwiek zimny, stanowił idealną oprawę dla spokojnej, połyskliwej toni. Gdyby tylko Sarah zadała sobie trud i zerknęła w prawo, uzmysłowiłaby sobie, że jezioro jest dokładnie tym, czym miało być, kiedy je tworzono. Źródłem zasilania elektrowni wodnej, a także miejscem wypoczynku.

Ruszyła odruchowo w stronę przystani. Zapragnęła popatrzeć z bliska na wodę i oswoić się z obecnością ponurej toni, połyskliwej niby czarne lustro. Musiała wreszcie pozbyć się wszelkich obaw. Przypomniała sobie ostrzeżenie Tony'ego, że nie powinna nigdzie chodzić sama, zawróciła odruchowo w stronę domu, lecz zaraz potem zganiła. się za tchórzostwo i raźnym krokiem zeszła z tarasu. Charles Bartlett, jedyny człowiek, który jej zagrażał, siedział w areszcie. Była całkowicie bezpieczna.

Sarah czuła na twarzy ciepłe promienie słońca. Zrobiło się gorąco. Czerwony golf oblepiał ciało. Miała na sobie ulubione dżinsy i tenisówki. Idąc w stronę przystani, przypomniała sobie, że musi poprosić szeryfa o zwrot czarnych pantofli. Znaleziono na nich tylko jej własne odciski palców. Bartlett okazał się wprawdzie bardzo przebiegły, mimo to jednak wpadł.

Zatrzymała się u stóp mola i ogarnęła wzrokiem jezioro. Prawie natychmiast poczuła bolesny skurcz brzucha. Odetchnęła głęboko, żeby opanować ogarniający ją strach, i weszła na drewniany pomost. Miał kilkanaście metrów długości. Plusk fal odbijających się od podtrzymujących go pali nie miał w sobie nic złowieszczego. Wręcz przeciwnie, wywoływał kojące wrażenie. Pomost był tylko i wyłącznie spokojnym miejscem, w którym cumowano łodzie. Pod stopami Sarah lekko zatrzeszczały deski. W taki oto sposób witało ją stare molo.

Po chwili znalazła się na końcu pomostu. Stanęła i zaczęła rozglądać się wokół siebie. Wodę oświetlały ostre promienie słońca. W geście dziękczynienia Sarah na krótką chwilę opuściła głowę.

Kiedy podniosła wzrok, jej oczom ukazało się stado dzikich gęsi, które poderwały się z wody. Zatoczyły w powietrzu duże koło i poleciały na południe.

– Do zobaczenia na wiosnę – szepnęła Sarah.

Na wiosnę? Czy naprawdę stanie się częścią życia Silka DeMarca?

Rzuciła okiem w stronę domu. Z miejsca, w którym się znajdowała, nie było nikogo widać. Pomyślała z żalem o czekającym ją wkrótce pożegnaniu z Tonym. Żeby choć trochę się zrelaksować, usiadła na końcu mola. Prawie dotykając stopami powierzchni wody, odchyliła się w tył, oparła na rękach i uniosła twarz ku słońcu.

W chwili gdy grupa strażników ładowała do furgonetki przywieziony sprzęt, pod dom DeMarca podjechał Roń Gallagher.

Ruszył w stronę Tony'ego, odetchnąwszy głęboko. Miał przed sobą trudne zadanie.

– Musimy pogadać – oznajmił. Rozradowany pan domu poklepał szeryfa po ramieniu.

– Moje gratulacje. Wykonał pan dobrą robotę.

– Z gratulacjami niech pan jeszcze poczeka – wymamrotał Gallagher. – Mamy problem. Tony odruchowo zesztywniał.

– Co za problem?

– To nie Charles Bartlett strzelał do Sarah – oznajmił ponurym tonem. – Był w tym czasie w Portlandzie.

– O rany – jęknął Tony. – Jest pan pewny?

– Przed prawie czterystoma świadkami stał na podium.

Tony podbiegł do furgonetki. Jej załoga szykowała się do odjazdu.

– Poczekajcie – polecił. – Jak się okazuje, sprawa nie została jeszcze zakończona. Zanim zdołał udzielić strażnikom bliższych wyjaśnień, pod dom podjechał Maury Overstreet. Wyskoczył z samochodu, roześmiany dosłownie od ucha do ucha.

– Szeryfie, spada nam pan jak z nieba – oświadczył rozanielony.

– O co chodzi? – zapytał Tony.

Maury wyciągnął fotografię, położył na masce wozu Gallaghera, a potem sięgnął po własne notatki.

– Wcześnie rano pojechałem do motelu „Łoś" i znalazłem tam świeżego trupa. Początkowo uznałem to za duże utrudnienie prowadzonego przeze mnie śledztwa… no i za pechowe zrządzenie losu w stosunku do tego starego człowieka.

– Niech pan mówi, o co chodzi – ponaglił detektywa szeryf.

– W każdym bądź razie czekałem na miejscu, aż zjawi się Królewska Konna, bo musiałem przecież wyjaśnić, skąd tam się wziąłem.

Kiedy tak siedziałem zgnębiony, bo właśnie został zabity jedyny świadek, który mógł rzucić jakieś światło na wydarzenia w motelu, przyjechała córka tego człowieka. Przed laty pracowała w motelu jako sprzątaczka. Pokazałem jej zdjęcia. Whitmana w ogóle nie rozpoznała, ale zidentyfikowała dwóch innych pracowników banku w Marmet.

– Kogo? – zapytał Tony.

– Sonny'ego Romfielda i Moirę Blake. Podobno łączył ich gorący romans. Romfield, jak wiadomo, zginął w wypadku drogowym dwa dni po zniknięciu pieniędzy z banku. Nie mogłem wyobrazić sobie związku między kradzieżą a usiłowaniem zabicia Sarah, więc zacząłem wracać myślami wstecz. To najlepsza metoda, kiedy śledztwo utknie w martwym punkcie.

– Dobrze wiedzieć – mruknął szeryf.

– Maury, na litość boską, mów dalej – tym razem ponaglił detektywa Tony.

– W porządku, już mówię. Sarah nie była warta zachodu, chyba że w jej posiadaniu znajdowało się coś, co mogło pomóc zidentyfikować mordercę.

– Coś? Co to mogło być? – spytał Gallagher.

– Kalendarz? – zgadywał Tony.

– Fakt – potwierdził Maury, spoglądając z uznaniem na chlebodawcę.

– Dysponuję kopią tego kalendarza – przypomniał szeryf. – Nie ma tam przecież nic, co mogłoby wskazać zabójcę. Nawet te zapiski o „Łosiu" to żaden trop.

– Cała sprawa polega na tym, że do motelu „Łoś" jeździł nie Whitman, lecz Romfield – oświadczył detektyw. – Podczas rozmowy z wami obiło mi się o uszy, że Harmon Weatherly równocześnie uprzątał w banku dwa biurka. Czyżby więc pomylił kalendarze? I Moira Blake zorientowała się, że w posiadaniu Sarah znalazł się kalendarz jej amanta? W ten sposób zostałby ujawniony ich intymny związek.

– Skurczybyk! – warknął Tony. – Co to Moira mówiła o Sonnym podczas kolacji? Aha, już wiem. Wyjeżdżał z Marmet, żeby załatwić sobie rozwód. Kto byłby lepiej poinformowany niż kochanka?

Maury'ego rozpierała duma.

– Zamierzali oboje prysnąć z forsą. W jakiś sposób Whitman jednak przejrzał ich plany, więc musieli uciszyć go na zawsze, żeby ukryć rabunek. Jedyną nie przewidzianą rzeczą okazała się nagła tragiczna śmierć Romfielda. Pani Blake została więc sama…

– Co stało się z pieniędzmi? – zapytał szeryf.

– O to należałoby spytać Moirę – odezwał się Tony.

– Panie DeMarco!

Tony odwrócił się w stronę Dunna i Farleya, wychodzących z domu.

– Pani Whitman prosiła, aby powiedzieć panu, że idzie na spacer. Och, Boże! Tylko nie to!

– Dokąd poszła?

– W stronę przystani.

– Jezu! – jęknął Tony i rzucił się biegiem do domu, a za nim ruszyli Dunn i Farley. Wołając Sarah. na cały głos, przebiegł parter. W holu natknął się na Lorett. Miała przerażoną minę i bladą twarz.

– Gdzie ona jest? – zapytał.

– Dzieje się coś złego – wyjęczała ciotka Sarah. – Woda. Moją dziecinkę chce zabrać woda.

– Co to, do diabła, ma znaczyć? – zapytał Gallagher.

– Niech pan nie pyta, tylko pomoże mi ją znaleźć! – krzyknął Tony do szeryfa. Lorett usiłowała biec za nimi, lecz jej nogi odmówiły posłuszeństwa. Zmartwiała z przerażenia i strachu.

Do uszu Sarah dotarło wołanie Tony'ego. Odwróciła się uśmiechnięta i pomachała ręką na znak, że słyszy jego szybkie kroki na tarasie. W tej chwili poczuła jednak nagły przypływ paniki. Usiłowała zerwać się na nogi, lecz nie mogła. Coś chwyciło ją mocno za stopy i zaczęło wciągać w toń jeziora.

Zanim nad głową przerażonej Sarah zamknęła się ciemna otchłań, udało się jej szybko wciągnąć do płuc trochę powietrza. Walcząc bezskutecznie z przeciwnikiem o niemal nadludzkiej sile, czuła, że oddala się od brzegu jeziora i powierzchni wody, i coraz głębiej pogrąża w otaczającej ją topieli.

Загрузка...