ROZDZIAŁ CZWARTY

Po powrocie do domu Tony zorientował się natychmiast, że Sarah gdzieś wyszła. Powinien być zrelaksowany i przyjemnie ożywiony, lecz odczuł jedynie pustkę, a nawet samotność.

Pomaszerował wprost do kuchni, a stamtąd na taras za domem. Na stoliku ujrzał pozostawione winogrona i butelkę wody. Po chwili do jego uszu dotarło dziwne skrzypienie. Podniósł wzrok i dopiero wtedy spostrzegł Sarah na huśtawce.

Poszedł na sam koniec tarasu, przymrużył oczy, chroniąc je przed promieniami zachodzącego słońca i wbił wzrok w kobiecą postać. Patrzył, jak jej ubiór faluje na wietrze. Kiedy kupował posiadłość, ta stara huśtawka już wisiała na drzewie. Od tamtej pory wielokrotnie zamierzał ją zdjąć. Teraz był zadowolony, że tego nie zrobił.

– Sarah – powiedział cicho, jakby wypróbowując brzmienie tego imienia. Już wiedział, że potrafiłaby go oczarować i omotać. – Hej! – wykrzyknął.

Na dźwięk-głosu Tony'ego drgnęła nerwowo, ocknąwszy się z marzeń. Po chwili przestała fruwać w przestworzach. Zeszła na ziemię, dosłownie i w przenośni.

– Nie zauważyłam, że przyszedłeś – powiedziała do Tony'ego.

– Drobiazg. Czy jesteś głodna?

– Tak – odparła z uśmiechem.

– Masz ochotę wybrać się do restauracji? A może wolisz, żebym po prostu upiekł na grillu ze dwa steki?

– Wolę steki. Nie marzę o towarzystwie mieszkańców Marmet – wymamrotała ze skrzywioną miną.

– Jakie mają być?

– Średnio wysmażone.

– To lubię.

Sarah popatrzyła na niego zwężonymi oczyma.

– Nie przyszłoby mi nigdy do głowy, że tak łatwo cię zadowolić.

– Wcale niełatwo – oznajmił łagodnym tonem, nie odrywając wzroku od jej warg. Gdy się speszyła i poczerwieniała, szybko dodał: – Skoro jesteś kulinarnym ekspertem, może zechcesz przejąć nadzór nad resztą naszego posiłku? Mamy pełną lodówkę. Wybierz z niej to, na co masz ochotę.

Ujął Sarah za ramię i wprowadził do domu. Sam wycofał się z powrotem na taras. Chwilę później już stała przy kuchennym zlewie przycinając brokuły. Obserwowała Tony'ego przez okno. Miał teraz na sobie białą sportową bluzę i stare, spłowiałe dżinsy. Gdy tak krzątał się przy grillu, sprawiał wrażenie domatora.

Nie było to jednak określenie, którego Sarah użyłaby kiedykolwiek w odniesieniu do Tony'ego. Teraz jednak, przyglądając się, jak ten przystojny mężczyzna reguluje z wprawą płomień gazowego grilla i odruchowo wyciera dłoń o nogawkę dżinsów, uznała, że być może się myliła. Wyglądał na człowieka, który lubi domowe zajęcia.

Zastanawiała się, dlaczego wybrał na miejsce letniego wypoczynku akurat tę okolicę.

Sarah pamiętała, że w rodzinnym mieście jego rodzinę traktowano jak śmieci. Czyżby o tym zapomniał?

Obserwowała przez okno ruch mięśni Tony'ego. Kiedyś zawsze kosił trawniki rozebrany do pasa. Pamiętała, że miał wówczas gładką, napiętą i brązową skórę. Dla dziewczynki, w której zaczynały buzować hormony, Tony DeMarco był ucieleśnieniem seksu.

Teraz także pociągał ją fizycznie.

Uprzytomniła sobie nagle, że i on zerka często w jej stronę. Przyłapana na podglądaniu, odwróciła się szybko i podeszła do blatu. Stała tu już otwarta butelka merlota. Sarah wzięła wino oraz dwa kieliszki i pomaszerowała na taras za domem.

Nie da się oczarować Tony'emu, ukryje pożądanie pod maską przyjaznych gestów.

– Na dworze zrobiło się chłodno – powiedział na jej widok.

– Przyniosłam coś, co nas rozgrzeje – oznajmiła, wręczając Tony'emu kieliszek z winem.

Nie potrafił oderwać od niej wzroku. Promienie zachodzącego słońca kładły się płomiennymi refleksami na włosach Sarah. Miał ochotę pogładzić ją po ciemnych lokach, zamiast tego jednak uniósł kieliszek.

– Za ten cudowny zachód słońca – powiedział miękkim głosem.

– Za zachód słońca – powtórzyła toast, podnosząc niespiesznie kieliszek do ust. – Mniam, mniam. Doskonałe.

– Tylko to, co najlepsze – z uśmiechem oznajmił Tony. – Tak brzmi moje motto.

Roń Gallagher siedział przy biurku i wpatrywał się w plastikową torbę, w której zgromadzono przedmioty znalezione przy szczątkach Franklina Whitmana.

Po tym człowieku pozostało tak niewiele. Trochę kości, rozpadający się skórzany portfel, niewielkie kółko z kluczami, obrączka, a także zegarek, którego wskazówki zatrzymały się kwadrans po pierwszej.

Szeryf Gallagher lubił swą pracę. Przez dwadzieścia trzy lata na palcach jednej ręki mógł policzyć chwile, w których żałował, że nie wybrał innego zawodu. Teraz właśnie nastała taka chwila. Na samą myśl, jak trudne czeka go śledztwo, przebiegały mu ciarki po plecach.

Półtora dnia zajęło jego sekretarce odnalezienie w archiwum akt sprzed dwudziestu lat. Stwierdzenie, że brakowało dowodów, wydawało się eufemizmem. Owszem, Franklin Whitman znikł tego samego dnia co pieniądze, ale to za mało, by powiązać go z kradzieżą.

Roń Gallagher nie zamierzał wieszać psów na ówczesnych śledczych, ponieważ on miał coś, czym wtedy nie dysponowano. Szczątki Franklina Whitmana. Nie mógł jednak z całą pewnością stwierdzić, że ten człowiek nie miał nic wspólnego z obrabowaniem banku. Jednak jeśli Whitman był uwikłany w kradzież, musiał mieć wspólnika, a może nawet dwóch.

Było także niezaprzeczalnym faktem, że ktoś zabił Franklina Whitmana, wepchnął go do żelaznej skrzyni i utopił w jeziorze.

Odsunął na bok akta i wysypał na biurko zawartość plastikowej torby.

Portfel Whitmana był w stadium rozkładu, mimo że skóra zniosła lepiej upływ czasu i wodę niż łączące ją szwy. Jedynymi przedmiotami, które przetrzymały dwadzieścia lat na dnie jeziora, okazały się plastikowe karty. Karta kredytowa American Express, prawo jazdy i karta z nazwiskiem Whitmana i jego grupą krwi. Inne przedmioty znajdujące się w portfelu uległy całkowitemu rozkładowi.

Spojrzenie szeryfa zatrzymało się na tarczy zegarka. Wskazówki stanęły kwadrans po pierwszej. W godzinie śmierci Whitmana lub, co bardziej prawdopodobne, w chwili gdy wrzucano go do jeziora.

Roń Gallagher westchnął ciężko. Dopóki nie otrzyma raportu koronera, dopóty nie będzie mógł być całkowicie pewny przyczyny śmierci. Franklin Whitman prawdopodobnie utonął, ale skąd w takim razie rozbita czaszka? Teraz nie miało to już zresztą większego znaczenia. Jedno było absolutnie pewne. Ten człowiek został bestialsko zamordowany.

Obok ciała znaleziono tylko jeden przedmiot, który mógł mieć znaczenie dla śledztwa. Niewielki pęk kluczy z czerwoną, plastikową etykietką z napisem: „Numer jeden, Tatuś". Roń Gallagher ponownie westchnął. Sarah musiała uwielbiać ojca. Jak nisko upadł jej bohater… A może wcale nie? Córka Franklina Whitmana była przekonana, że ojciec stał się kozłem ofiarnym.

Szeryf nie miał na ten temat wyrobionego zdania, ale jako przedstawiciel prawa winien zachować bezwzględny obiektywizm. Nie zamierzał słuchać żadnych plotek. Po prostu przeprowadzi solidne, szczegółowe dochodzenie. Był to winien córce zamordowanego.

Spojrzał na kółko. Skrzywił się na widok palców pobrudzonych błotem i rdzą. Miał przed sobą dwa kluczyki wyglądające na samochodowe, a trzeci, jak wynikało ze starych akt, był kluczem do banku. Na kółku wisiały jeszcze cztery inne klucze. Jeden z pewnością otwierał dom Whitmana, a w drugim szeryf rozpoznał kluczyk do skrzynki na listy, gdyż sam miał podobny. Na następnym kluczu, długim i płaskim, widniał jakiś numer, ledwie widoczny. Zanim Roń Gallagher zdołał lepiej mu się przyjrzeć, usłyszał pukanie.

Do pokoju szeryfa wszedł jego zastępca.

– Właśnie dzwoniła Edith Healey – poinformował zwierzchnika. – Powiedziała, że Allen usiłuje ponownie wyważyć jej drzwi. Posłałem tam Schulera, ale uznałem, że powinien pan o tym wiedzieć.

Roń Gallagher włożył wszystkie wyjęte przedmioty z powrotem do plastikowej torby i podał ją podwładnemu.

– Proszę zamknąć to w sejfie – polecił. – I niech dyspozytor zawiadomi Schulera, że zaraz go wesprę.

Zastępca szeryfa poszedł wykonać polecenie.

Roń Gallagher opuścił biuro i szybkim krokiem ruszył w stronę wozu. Allen Healey był sympatycznym facetem, ale tylko wtedy, kiedy nie pił. Niestety, od pewnego czasu rzadko kiedy trzeźwiał. Ostatnim razem, kiedy wrócił pijany do domu, złamał żonie obojczyk i wybił dwa zęby. Roń Gallagher zamierzał namówić Edith Healey, by złożyła oficjalną skargę na męża i opuściła go.

Ruszając sprzed biura, szeryf włączył światła na dachu i syrenę. Wobec problemów, z jakimi borykali się żywi, sprawa morderstwa Franklina Whitmana musiała na razie zejść na dalszy plan.

Paul Sorenson wstał od śniadania i podszedł do kuchennej lady, aby nalać sobie drugi kubek kawy. Urodzony i wychowany w stanie Maine, był przyzwyczajony do tutejszego ostrego klimatu. Dopiero gdy się postarzał, zaczął zwracać uwagę na pogodę. Codzienny komunikat meteorologiczny stał się dla niego najważniejszą informacją.

Swego czasu uprawiał rozmaite sporty zimowe, ale teraz nie znosił chłodu. Bóle stawów i mięśni stawały się wtedy istną torturą.

Dzisiejszy dzień nie był wyjątkiem. Na koniec dnia meteorolodzy zapowiadali deszcz, a jeśli temperatura spadnie poniżej zera, pewnie zacznie prószyć śnieg.

Zostawił brudne naczynia na stole, a potem z kawą i poranną gazetą przeszedł do biblioteki, aby ogrzać się przy kominku. Usiadł w fotelu na biegunach i odetchnął z ulgą. Z przykrością uświadomił sobie, że w ostatnich latach do jego największych przyjemności należało odciążanie obolałych nóg.

W kominku zatrzeszczała szczapa, wzbijając w górę snop iskier. Miły dla ucha odgłos poprawił Paulowi samopoczucie. Upił ostrożnie łyk gorącej kawy, odstawił kubek na stolik i otworzył poranną gazetę.

Rytuał codziennego czytania prasy pozwalał mu wiedzieć na bieżąco, co dzieje się w okolicy. Interesowały go komunikaty zarówno o aresztowaniach, jak i zgonach. W mieście wielkości Marmet przestępstwa zdarzały się rzadko, ale jako prezes banku uważał za konieczne zbieranie informacji na temat mieszkańców miasteczka.

Na widok tytułu wybitego dużą czcionką Paul zmarszczył czoło. Fakt odnalezienia w jeziorze ciała Franklina Whitmana nadal był najważniejszą wiadomością dnia i nie schodził z pierwszych stron gazet.

Dwadzieścia lat temu, gdy doszło do tego rabunku, Paul, wówczas młody i niedoświadczony, pracował w banku jako kasjer wypłacający pożyczki. Pełen zawodowych ambicji, patrzył z zawiścią na Franklina Whitmana, stojącego znacznie wyżej w urzędniczej hierarchii.

Zniknięcie wiceprezesa nadwyrężyło dobre imię banku, ale Paul robił wszystko, by z tego faktu wyciągnąć dla siebie maksymalne korzyści. Jego wysiłki zaowocowały sukcesem. Od piętnastu lat pełnił zaszczytną funkcję prezesa banku i nie zamierzał pozwolić, by złe wspomnienia zniweczyły wszystko, co udało mu się osiągnąć.

Przerzucił artykuł. Niestety, coraz więcej osób zaczynało skłaniać się ku teorii, że Franklin Whitman był niewinny i stał się kozłem ofiarnym.

Takie przypuszczenie rozzłościło Paula. Oznaczało bowiem, że przedstawiciele prawa odgrzebią całą sprawę i zaczną ponownie węszyć. A babra-nie się w przeszłości było ostatnią rzeczą, o jakiej marzył.

Przypomniał sobie o córce Whitmana. Zastanawiał się, co się z nią stało. Dwadzieścia lat to szmat czasu, wszystko mogło się zdarzyć. Paul doszedł do wniosku, że chyba byłoby lepiej, gdyby nie żyła.

Swego czasu, gdy siedział akurat w pokoju śniadaniowym przeznaczonym dla pracowników banku, zadzwoniła do niego osoba, z którą łączyły go intymne stosunki. Podniósł słuchawkę z niechęcią, gdyż utrzymywał swój związek w głębokiej tajemnicy. Z drugiej jednak strony rozmowa sprawiła mu dużą przyjemność. Problem powstał dopiero wtedy, kiedy zapomniał, gdzie się znajduje.

Ś miał się głoś no i opowiadał, co zaplanował na najbliższą wspólną noc, przy czym niektóre z jego perwersyjnych pomysłów można by uznać za niezwykle odważne. Paul co prawda nie był człowiekiem żonatym, jednak kłopot polegał na tym, że podczas telefonicznej rozmowy użył imienia swego partnera. David.

Nikt w Marmet nie podejrzewał Paula o takie skłonności, a on sam przez całe życie robił wszystko, by prawda nie wyszła na jaw. A teraz popełnił ogromną, niewybaczalną niedyskrecję. Gdy podniósł wzrok, ujrzał w drzwiach małą Sarah Whitman z ciastkiem w rączce.

– Kto to jest David? – spytała, a zdenerwowany Paul opryskliwie wyprosił ją z pokoju. Od tamtej pory żył w śmiertelnym strachu, że dziewczynka obwieści wszem i wobec jego największą tajemnicę. Tak więc za dar losu uznał zniknięcie Franklina Whitmana i potem opuszczenie przez małą Sarah rodzinnego stanu Maine.

Właśnie kończyła owsiankę, kiedy w kuchni pojawił się Tony. Dopiero co wyszedł spod prysznica, gdyż miał jeszcze mokre włosy. Był ubrany w zniszczone niebieskie dżinsy i starą sportową bluzę, a mimo to prezentował się znakomicie. Seksownie.

Ledwo o tym pomyślała, od razu zakrztusiła się resztką owsianki.

– Już w porządku? – zapytał Tony i poklepał ją po plecach.

– Tak – odparła.

Wstała od stołu i odniosła do zlewu miskę po owsiance.

Zobaczył sztywniejące nagle plecy Sarah i spochmurniał. Zgodziła się zamieszkać w jego domu, lecz do zdobycia jej zaufania była jeszcze daleka droga. A gdyby tak porozmawiać z nią na neutralne tematy?

– Zaczęło padać – stwierdził.

– Zauważyłam – mruknęła, płucząc naczynia przed włożeniem ich do zmywarki. Tony zaczął z innej beczki.

– Co planujesz na dzisiaj? – zapytał, a kiedy odwróciła się na pięcie i zmierzyła go lodowatym spojrzeniem, poczuł się w obowiązku dodać: – Jeśli wolno spytać.

– Dlaczego chcesz wiedzieć?

– Sądziłem, że może przyda ci się towarzystwo.

– Twoje?

Miał ochotę się roześmiać, lecz zrobił poważną minę.

– Tak.

– Dziękuję. – Sarah kiwnęła głową. – Chętnie skorzystam z propozycji.

Tony, który szykował się do dalszej argumentacji, był zdziwiony, że tak szybko ustąpiła.

– Dokąd chcesz jechać? – zapytał.

– Do biura szeryfa. Najpierw jednak zamierzam odwiedzić dwa inne miejsca.

– To znaczy?

– Od chwili opuszczenia Marmet nie byłam na grobie matki.

– I co jeszcze?

Sarah zmierzyła Tony'ego ostrym wzrokiem. Zmieszał się i szybko zmienił temat.

– O której chcesz jechać?

– Za chwilę. Za jakieś dziesięć minut, jeśli nie masz nic przeciwko temu. Najpierw jednak muszę do kogoś zadzwonić.

– W porządku, nie spiesz się. Kiedy będziesz gotowa, znajdziesz mnie w salonie. I włóż coś ciepłego, bo ten deszcz może zmienić się w śnieg.

– Już tęsknię do Nowego Orleanu – wymamrotała zasmucona.

Patrząc, jak Sarah opuszcza kuchnię, Tony zaczął się zastanawiać, czy oprócz pogody istniały jeszcze inne powody, dla których tęskniła do Nowego Orleanu. Myśl, że być może była z kimś związana, napawała go wyraźną niechęcią, aczkolwiek poczucie zazdrości było mu od lat całkowicie obce.

Zawsze uważał się za pewnego siebie faceta. Teraz jednak reagował jak małolat, który zastanawia się, czy ma szansę u królowej szkolnego balu.

Na piętrze Sarah, zwinięta w kłębek na łóżku, przyłożyła słuchawkę do ucha i czekała niecierpliwie, aż ktoś na drugim końcu linii wreszcie się odezwie. Już miała zamiar zrezygnować, gdy usłyszała głos Lorett Boudreaux.

– Sarah Jane… Czuję, że to ty… Sarah ujrzała przed oczyma uśmiechniętą hebanową twarz ukochanej ciotki.

– Wiesz świetnie, że to ja. Masz przecież w telefonie identyfikator rozmówcy. Lorett zaśmiała się cicho.

– Nie musiałam sprawdzać, od razu wiedziałam, że to ty.

Rozbawiona Sarah nie zamierzała dyskutować z ciotką. Zbyt wiele razy widziała starą damę w akcji, by wątpić w jej niezwykłe umiejętności. Ledwo usłyszała przyjazny głos, od razu poczuła się raźniej.

– Kim jest mężczyzna, z którym teraz jesteś? – z miejsca spytała Lorett.

Sarah wywróciła oczyma. Przecież ciotka w żaden sposób nie mogła dowiedzieć się o niespodziewanym pojawieniu się Tony'ego. Jednak Sarah nigdy nie była w stanie nic przed nią ukryć.

– To przyjaciel… przynajmniej tak sądzę. Anthony DeMarco.

– Nazywają go inaczej. Sarah uśmiechnęła się lekko.

– Jak zawsze, masz rację. Niektórzy mówią na niego Silk.

Na linii zapanowała pełna napięcia cisza, po której do uszu Sarah dotarł znów przyjazny głęboki głos ciotki.

– Ten człowiek, Sarah Jane, ma swoje tajemnice – oznajmiła ponurym tonem.

– Czy mi zaszkodzą? – zapytała.

– Nie.

– Każdy ma swoje tajemnice – zbagatelizowała słowa ciotki. – Widocznie sekrety Tony'ego mnie nie dotyczą.

– Och, dotyczą – odparła Lorett. – Ale o tym pomówimy później. Powiedz, jak się czujesz.

– Będę czuła się dobrze, kiedy zapewnię wieczny odpoczynek tatusiowi.

– Od dwudziestu lat jest z Panem Bogiem. Sarah Jane, powinnaś pogrzebać przeszłość.

– Usiłuję, ciociu, ale nie spocznę, dopóki nie wykryję winnego. Ten człowiek zamordował nie tylko mego ojca, lecz także moją matkę.

Słowa Sarah nie spodobały się Lorett.

– Zemsta jest rzeczą niebezpieczną.

– Podobnie jak morderstwo.

– Nie do ciebie należy szukanie i wymierzanie sprawiedliwości. Dziecko, pozostaw to przedstawicielom prawa.

– Tak jak zrobiłyśmy poprzednio? Nie, tym razem nikt nie zmusi mnie do ucieczki. W Marmet pozostanę tak długo jak trzeba.

– Widzę przykre chwile, Sarah Jane, kładące się cieniem na twojej przyszłości.

– Wobec tego daj mi znać, kiedy zobaczysz, kto się w nich kryje – powiedziała Sarah, a potem spojrzała na zegarek. – Ciociu, na mnie już czas. Zadzwonię jutro lub pojutrze. Muszę kończyć, bo na dole czeka na mnie Tony.

– Powiedz mu, żeby się tobą zaopiekował.

– Sama potrafię o siebie zadbać. To jedna z wielu rzeczy, ciociu Lorett, jakich mnie nauczyłaś. Nie potrzebuję pomocy żadnego mężczyzny.

– Z pewnością nie uczyłam cię nienawiści do mężczyzn. Sarah westchnęła ciężko.

– To prawda – przyznała ze smutkiem. – Uczynił to Michael.

Lorett Boudreaux zasępiła się, wracając myślami do człowieka, którego wówczas pokochała Sarah. Zaręczyli się, a na krótko przed ślubem Sarah przyłapała go w łóżku ze swą najlepszą przyjaciółką.

– Nie wszyscy są tacy sami – szepnęła ciotka.

– Wiem – przyznała Sarah. – Nie chciałam, aby moje słowa zabrzmiały aż tak gorzko. Michaela już niemal zapomniałam, ale było to dla mnie wstrząsające przeżycie.

– Jesteś silną kobietą.

– Wczoraj pojechałam nad jezioro. Wygląda inaczej, niż je zapamiętałam. Powierzchnia wody przypomina czarne lustro. – Ciałem Sarah wstrząsnęły dreszcze. – Widzę je z domu Tony'ego.

– Sprawia ci to przykrość?

– Na myśl, że ciało tatusia tak długo spoczywało na dnie, dostaję gęsiej skórki. Ciociu Lorett, mam prośbę. Pomodlisz się za mnie?

– Wiesz dobrze, że tak. A teraz idź do twojego mężczyzny i pamiętaj, co mówiłam.

– Dobrze – powiedziała Sarah, a potem dodała, zanim Lorett zdążyła się rozłączyć: – Kocham cię, ciociu.

– Ja też cię kocham, dziecko. Dopiero po odłożeniu słuchawki do Sarah dotarło, jak ciotka nazwała Tony'ego.

Kiedy dojechali do cmentarza i wysiedli z wozu, deszcz przeszedł w lodowatą mżawkę. Z różnobarwnych liści, pomalowanych ostrymi barwami jesieni, skapywała woda, tworząc na ziemi przedziwne wzory.

Sarah rzuciła okiem na nagrobki i zadrżała. Tony znalazł się błyskawicznie obok niej i delikatnie objął ją za szyję.

– Dobrze się czujesz?

W oczach mężczyzny dostrzegła szczerą troskę. W obawie, że zaraz się rozpłacze, odsunęła się gwałtownie od niego.

– Od dwudziestu lat czuję się źle – wymamrotała pod nosem.

Zignorował zaczepny ton. Sam nie był pewny, czy w identycznych okolicznościach nie czułby się równie kiepsko, a może nawet jeszcze gorzej.

– Wiesz, gdzie znajduje się grób twojej matki? – zapytał. Sarah spojrzała w lewo.

– Gdzieś tam.

– Chodź. Poszukamy razem, a potem, obiecuję, odsunę się na taką odległość, na jaką będziesz sobie życzyła.

– Wiesz, że nie musisz tego robić.

– Do licha, Sarah, nie jestem twoim wrogiem. Pozwól sobie pomóc. Zawahała się, lecz zaraz potem wzruszyła ramionami.

– W porządku. Ja…

– Poczekaj chwilkę – poprosił i zawrócił do samochodu.

Patrzyła, jak Tony pochyla się nad otwartym bagażnikiem i wyjmuje ze środka pęk złocistych chryzantem. Od razu rozpoznała kwiaty. Rosły przed jego domem.

– Pomyślałem, że zechcesz położyć na grobie – powiedział, podając kwiaty Sarah.

– Nie wiem, co powiedzieć – szepnęła wzruszona jego gestem.

– Wystarczy podziękować.

Podniosła głowę i zobaczyła, że Tony się uśmiecha. Poczuła, jak jej oczy po raz kolejny wypełniają się łzami.

– Nie jesteś taki twardy, za jakiego uchodzisz. Mam rację?

– Jeśli powiesz to komukolwiek, z miejsca zaprzeczę – odparł ciepłym głosem. Ujął Sarah pod rękę. – Chodź, złotko. Odszukajmy grób twojej matki.

Pozwoliła się prowadzić. Uwierzyła w szczere intencje Tony'ego. Naprawdę chciał pomóc.

– Pamiętam, że na pogrzebie stałam obok grobu z modlącym się aniołem.

– To powinno ułatwić poszukiwanie.

Tony podniósł głowę i zaczął rozglądać się wokół. W tym czasie nadjechał jakiś samochód. Kobietę, która z niego wysiadła, zauważyli, dopiero kiedy podeszła bliżej.

W pierwszej chwili Sarah nie poznała, kto przed nią stoi. Dopiero gdy ujrzała uśmiech na twarzy kobiety, spytała:

– Czy to… pani Blake?

Moira Blake uściskała ją serdecznie.

– Nie byłam pewna, czy mnie pamiętasz – stwierdziła. – Miło widzieć cię znowu. Teraz już jako dorosłą osobę.

Wylewne powitanie zaskoczyło Sarah. Ledwie pamiętała tę kobietę, pracownicę banku ojca.

– Ostatni raz widziała mnie pani, kiedy byłam małą dziewczynką. Jestem zdziwiona, że mnie pani pamięta.

Moira wyczuła powściągliwość w zachowaniu i słowach Sarah i zawstydziła się zbyt wylewnego powitania. Przełożyła przyniesione kwiaty do drugiej ręki i zsunęła kaptur.

– Paskudna pogoda. – Gdy Sarah nie skomentowała tych słów, dodała tytułem wyjaśnienia: – Moja droga, Marmet to małe miasto, a ty jesteś tu jedyną nową twarzą. A poza tym rozmawiałam z szeryfem Gallagherem. Powiedział, że zatrzymałaś się u Tony'ego. Kiedy cię ujrzałam, od razu domyśliłam się, kim jesteś. Prawda, że dobry ze mnie detektyw?

Sarah przeniosła wzrok z Tony'ego na Morię.

– Jak widzę, jesteście w dobrej komitywie. Wzruszył ramionami.

– Swego czasu jej także strzygłem trawniki – wyjaśnił niechętnie. – A poza tym jesteśmy przecież sąsiadami.

– Bardzo współczuję ci z powodu ojca – powiedziała Moira, patrząc Sarah prosto w oczy.

– Dziękuję – odparła Sarah. – Właśnie szukamy grobu mojej matki.

– Idę w tamtą stronę. Chodźcie za mną.

– Idzie pani na grób mojej matki?

– Tak.

– Dlaczego?

– Bo ją lubiłam.

– To miło z pani strony.

Chwilę później ujrzeli przed sobą nagrobek z napisem:

Anna Catherine Whitman. Urodzona 28 października 1944. Zmarła 3 września 1979.

– W dniu śmierci miała zaledwie trzydzieści cztery lata. Tego nie pamiętałam – wyszeptała zasmucona Sarah.

Tony powoli nachylił się w jej stronę i powiedział cicho:

– Poczekam na ciebie w samochodzie.

Moira podążyła za Tonym. Przedtem zdjęła z grobu pęk zeschłych kwiatów i zastąpiła je przyniesioną wiązanką.

Sarah rzuciła okiem na jaskrawoczerwone poinsecje leżące na brązowej ziemi, uniosła w górę twarz i zamknęła oczy, czując na skórze drobniutkie kropelki wody. Dopiero w tej chwili przypomniała sobie, że pogrzeb matki odbywał się także w deszczowy dzień. Położyła chryzantemy na grobie, a potem cofnęła się o krok.

– Potrzebowałam cię, mamo – wyszeptała. – Nie powinnaś była mnie opuszczać. – Przed oczyma Sarah zaczęły rozmazywać się litery na nagrobku. Odetchnęła głęboko. – Jestem inna niż ty. Ja nie porzucam nikogo ani niczego. Nigdy.

Odeszła od grobu z uniesioną wysoko głową.

Загрузка...