Wiał lodowaty wiatr. Tony DeMarco wysiadł z taksówki. Chroniąc się przed zimnem, skulił ramiona i ruszył w stronę głównego wejścia do banku. Musiał podjąć pieniądze, aby zapłacić wykonawcy, który remontował pomieszczenia w zakupionym przez Tony'ego budynku, przystosowując je do nowych celów. Modernizacja dobiegała końca.
Do Chicago Tony przyjechał przed piętnastu laty. Bez grosza przy duszy, lecz z głową nabitą pomysłami i marzeniami. Samozaparcie, upór, wytrwałość, ciężka praca, a także pomoc finansowa ze strony stryja Salvatora sprawiły, że już jako młody człowiek zaczął dorabiać się fortuny. Osiem lat zajęło mu zdobycie sławy w świecie bywalców lokali rozrywkowych. Dla niego nie był to jednak stracony czas. Pierwszy własny nocny klub, noszący nazwę „Silk" okazał się tak wielkim sukcesem, że Tony zamierzał właśnie otworzyć następny, przy Lakeshore Drive.
Wkroczył do banku z wysoko uniesioną głową. Jego czarne włosy były lekko zmierzwione przez wiatr, w ciemnobrązowych oczach skrzyła się inteligencja.
Spojrzał w stronę gabinetu prezesa, mieszczącego się w przeciwległym końcu sali. Poruszał się z pewnością człowieka, który dobrze się czuje we własnej skórze, jest świadomy pełnych podziwu spojrzeń rzucanych mu przez kobiety.
– Dzień dobry, Charlotte. Muszę porozmawiać z Dabneyem – oznajmił. – Jest zajęty? Sekretarka podniosła wzrok. Na widok Tony'ego na jej twarzy ukazał się szeroki uśmiech.
– Och, pan DeMarco! Dzień dobry. Jak to miło, że pan nas odwiedził.
– To ty, Silk? Wchodź! Wchodź! – z głębi gabinetu zabrzmiał głos prezesa.
Odkąd klub zyskał popularność, wiele osób zwracało się do Tony'ego posługując się przezwiskiem Silk, które przylgnęło do niego już we wczesnej młodości. Minął z uśmiechem biurko sekretarki.
W ciągu godziny załatwił sprawę w banku. Wracał taksówką do swego eleganckiego apartamentu z widokiem na jezioro Michigan. Mimo że w Chicago mieszkał od lat, nadal czasami, jak w tej właśnie chwili, tęskno mu było do gęstych lasów, wśród których się urodził i spędził młode lata. Imponujący widok roztaczający się z okien apartamentu nie był w stanie dorównać jesiennemu krajobrazowi stanu Maine.
Tony'emu brakowało całej palety przepięknych barw Nowej Anglii i chłopięcych wędrówek po lasach. Na samą myśl o szeleście usychających liści pod stopami i zapachu dymu z pobliskich ognisk ogarniała go przemożna tęsknota za rodzinnymi stronami.
Przed pięciu laty w pobliżu Marmet, gdzie się wychował, zbudował dom letniskowy nad jeziorem Flagstaff, lecz od tamtej pory odwiedził to miejsce zaledwie dwukrotnie. W tym roku przyrzekł sobie oderwać się na jakiś czas od pracy i spędzić urlop w rodzinnym Maine. Pobyt w Chicago okazał się dla niego nadzwyczaj pomyślny, gdyż właśnie tutaj dorobił się fortuny. Miał jednak nieprzepartą ochotę wyrwać się z tego ruchliwego miasta, choćby tylko na chwilę.
Chwilę później taksówka skręciła na podjazd domu, w którym mieścił się apartament. Choć taksometr wskazywał dziewięć dolarów, Tony wręczył kierowcy dwudziestodolarowy banknot. Wysiadł z samochodu, nie czekając na resztę. Życie układało mu się jak po maśle, mógł pozwolić sobie na wspaniałomyślność.
Kilka chwil później otworzył drzwi prowadzące do luksusowego apartamentu, zajmującego ostatnie piętro wysokiego budynku. Zdjął płaszcz, powiesił w holu, a potem poszedł do kuchni. Zziębnięty, chciał rozgrzać się kubkiem gorącej kawy.
Właśnie ją przygotowywał, kiedy zadzwonił telefon. Nawet nie spojrzał na wyświetlacz, by sprawdzić numer, z jakiego dzwoniono. Sięgnął po słuchawkę, a gdy rozpoznał głos rozmówcy, uśmiechnął się z zadowoleniem.
– Cześć, Silk – usłyszał w słuchawce. – Nie widzieliśmy się szmat czasu.
– Cześć, Web. Fakt. Do licha, co się z tobą dzieje?
Webster Davidson podpisał egzemplarz umowy, który podsunęła mu sekretarka, a potem gestem polecił kobiecie, aby opuściła gabinet i nie łączyła żadnych rozmów.
– Jestem zajęty… sam wiesz, jak to jest. Powiadają, że bez pracy nie ma kołaczy.
– Nadal zajmujesz się mieszkaniówką?
– Tak, od czasu do czasu, ale ostatnio mam na tapecie duży kompleks handlowy.
– Jesteś świetnym fachowcem. Znacznie lepszym niż ja w swojej robocie – nieoczekiwanie stwierdził Tony.
– Co ty wygadujesz? Skąd nagle takie negatywne myślenie? – spytał zdziwiony Web. – Nie sądziłem, że takie słowa padną kiedykolwiek z ust niesławnego Anthony'ego DeMarca. To do ciebie zupełnie niepodobne.
– Powiadasz „niesławnego"?
– No, może to już czas przeszły. Odkąd zacząłeś działać zgodnie z prawem, stałeś się innym facetem – wycofał się Web. Tony parsknął śmiechem.
– Do licha, chłopie, za kogo mnie masz? Zawsze działałem w granicach prawa. Jedyna różnica między nami polega na tym, że jestem od ciebie znacznie przystojniejszy.
Web roześmiał się lekko.
– Na ten temat nie będę dyskutował – zastrzegł z miejsca. – Dzwonię do ciebie nie po to, aby gadać o moim tłustym brzuchu i łysiejącej głowie.
– No, to o co chodzi?
– O Franklina Whitmana.
Tony zmarszczył czoło. Od dawna nie słyszał tego nazwiska, ale nadal, po wielu latach, wszystko pamiętał. Jakiś czas temu, gdy haniebny czyn Franklina Whitmana wyszedł na jaw, Tony doznał prawdziwego wstrząsu. To niebywałe, by wiceprezes banku ukradł milion dolarów i uciekł, porzucając rodzinę. Zwłaszcza że Whitman był człowiekiem powszechnie szanowanym przez mieszkańców miasteczka. Tony, który dobrze znał bankiera, długo nie mógł uwierzyć w oczywiste fakty.
– O Franklina Whitmana? – powtórzył zaskoczony. – Co z nim? Czyżby wreszcie znaleźli faceta?
– Tak – potwierdził Web. – Ale raczej to, co z niego zostało.
Tony poczuł nagle, jak jeży mu się skóra na karku.
– Co masz na myśli?
– Przed dwoma dniami do jeziora Flagstaff wpadł jakiś samochód. Nurkowie z ekipy ratowniczej szeryfa okręgowego, którzy szukali ciała kierowcy, natknęli się na dnie jeziora na starą, żelazną skrzynię. Kiedy ją otworzyli, okazało się, że mieści szczątki Whitmana.
– Jezu. – W tej chwili Tony'emu stanęła przed oczyma mała dziewczynka, która przyglądała mu się, kiedy u jej ojca strzygł trawniki. Działo się to dwadzieścia lat temu, a więc teraz musiała być dojrzałą kobietą. – Whitman miał córkę – stwierdził. – Została zawiadomiona?
– Tak słyszałem – odrzekł Web. – Mąż mojej siostry jest zastępcą szeryfa okręgu Somerset. Podobno ta kobieta przyjeżdża jutro do Marmet po szczątki ojca.
– Sama?
– Och, Silk, nie mam pojęcia. Wiem tylko tyle, że córka Whitmana mieszka w Nowym Orleanie i że kiedy szeryf skontaktował się z nią telefonicznie, wpadła we wściekłość.
Tony westchnął.
– Dziękuję za telefon. Jestem ci zobowiązany za te informacje.
– Nie ma sprawy – odparł Web. – Pomyślałem sobie, że pewnie chciałbyś o tym wiedzieć. Pamiętam, że swego czasu lubiłeś Whitmana.
– Tak, rzeczywiście.
– No, to pora kończyć rozmowę, bo robota czeka. Daj znać, jeśli kiedykolwiek będziesz w pobliżu.
Połączenie zostało przerwane. Tony odwiesił słuchawkę, nalał do kubka zaparzonej przed chwilą kawy i zaniósł ją do salonu. Usiadł w ulubionym fotelu i ostrożnie, żeby się nie poparzyć, upił pierwszy łyk.
Po chwili westchnął. Wrócił myślami do przeszłości i związanych z nią wspomnień.
Małą Sarah Whitman widział po raz ostatni, gdy stała zapłakana nad grobem matki. On sam miał wówczas szesnaście lat i nie bardzo wiedział, w jaki sposób pocieszyć dziesięcioletnią dziewczynkę. Nie zrobił nic. I z tego powodu do dziś nie pozbył się poczucia winy.
W całym Marmet wierzył w niego jedynie Franklin Whitman i to on dał mu szansę. Rodzice Tony'ego, oboje alkoholicy, bezustannie byli bez pracy, nie mieli też ochoty zajmować się synem. Tak więc Tony wychowywał się sam, głównie na ulicy. Był ślicznym chłopakiem, ale już jako nastolatek miał fatalną reputację. Przydomek Silk* nadali mu rówieśnicy, zazdroszcząc udanych podrywów i eleganckich, gładkich manier.
Silk (ang) – jedwab (przyp red)
DeMarco był już wówczas prawie mężczyzną i zdawał sobie sprawę z tego, że opinia szkolnego podrywacza nie pomoże mu wydostać się z ponurego domu i zmienić życia, jakie wiódł do tej pory. Miał ambicje, pragnął odmiany na lepsze.
Było lato, kiedy jako szesnastolatek wkroczył do banku, poszedł do wiceprezesa, Franklina Whitmana, i poprosił go o pożyczkę. Chciał kupić kosiarkę i założyć własną firmę, chociaż zdawał sobie sprawę, że większość szacownych i bogobojnych obywateli Marmet raczej nie obdarzy zaufaniem syna alkoholika.
Tony był bardzo zdziwiony, bo Franklin Whitman nie tylko udzielił mu pożyczki, lecz także został jego pierwszym klientem. Ciężko pracując, pod koniec lata Silk miał już trzydziestu stałych klientów. Zarobił w tym czasie ponad trzy tysiące dolarów. Ten sukces jedynie zaostrzył jego apetyt.
Upił kolejny łyk kawy. Wreszcie trochę przestygła i nadawała się do picia. Do uszu Tony'ego dobiegł monotonny szum zza okien. Gdy Tony podniósł wzrok, zobaczył, że zaczęło padać.
Zasępiony, usiłował sobie wyobrazić, jak teraz wygląda Sarah Whitman. Ciekawe, czy wyszła za mąż. Pamiętał, jak po zniknięciu Franklina Whitmana bardzo źle traktowano zarówno jego żonę, Catherine, jak i córeczkę. Mieszkańcy miasta odsądzali je od czci i wiary. Matka Sarah załamała się całkowicie i postradawszy zmysły, wkrótce potem popełniła samobójstwo.
Przez telefon Web wspomniał, że Sarah zamierza przylecieć jutro do Marmet po szczątki ojca. Na myśl, że czeka ją tak koszmarne przeżycie, Tony'emu zrobiło się niedobrze. Już raz zawiódł ją przed laty, teraz nadarzała się okazja, by naprawić ten błąd.
W jednej chwili powziął decyzję.
Gwałtownym ruchem podniósł się z fotela i podszedł do telefonu. Kilka minut później już się pakował.
Jechał w rodzinne strony.
Kiedy samolot wylądował na płycie lotniska w Portlandzie, Sarah wstrzymała oddech. Z niechęcią wyjrzała przez okno. Niemal poczuła zapach przesyconego solą powietrza i szybko odwróciła wzrok. Z przerażeniem myślała o tym, co ją czeka. Nie zgodziła się, by Lorett towarzyszyła jej w podróży do Marmet. Poprosiła jedynie ciotkę, aby ta miała oko na restaurację. W rzeczywistości nie było takiej potrzeby, gdyż Sarah zatrudniała bardzo kompetentnego kierownika, a Lorett nie miała pojęcia, na czym polega jego praca. Obie rozumiały, że Sarah powinna jechać sama. W Marmet musiała stanąć oko w oko i zmierzyć się z demonami, które swego czasu wypędziły ją z rodzinnego miasta.
Na drżących nogach wysiadła z samolotu. Na lotnisku odebrała bagaż. Dalszą część podróży musiała odbyć samochodem. Podchodząc do stoiska firmy wynajmującej wozy, czuła, jak coś ściska ją w żołądku.
– Potrzebna mi będzie mapa stanu – oznajmiła, wskazując na półkę za plecami urzędniczki. Po chwili otrzymała kluczyki i mapę.
– Parking znajduje się za tymi drzwiami, na prawo – poinformowała urzędniczka. – Samochód powinien stać na samym końcu, w rzędzie numer 8. Sarah skinęła głową, poprawiła na ramieniu pasek torebki, chwyciła rączkę walizki i ruszyła ku wyjściu. Chwilę później już wyjeżdżała z parkingu.
Włączyła się do ruchu i zaczęła się modlić.
– Boże, daj mi siły, abym to wszystko zniosła – wyszeptała, patrząc na długi sznur wozów sunących w kierunku miasta.
Początkowo po opuszczeniu Portlandu była tak skoncentrowana na drodze, że nie miała czasu myśleć o tym, co ją czeka. Jednak gdy wjechała na autostradę wiodącą na północ, w stronę Marmet, wróciły wszystkie obawy. Ogarnęło ją obezwładniające zdenerwowanie.
Była dziesięcioletnią dziewczynką, kiedy zawalił się cały jej świat. Potem śniła przez wiele nocy, że budzi się i znajduje w sypialni zwłoki matki, skąpane we krwi. Sarah pamiętała jak przez mgłę, że usiłowała wówczas owinąć ręcznikami poranione nadgarstki mamy, żeby zatamować krew. Potem, ponieważ w domu był odłączony telefon, pobiegła po pomoc do sąsiadów.
Przez kilka następnych dni chodziła jak nieprzytomna. Poruszała się jak automat, nic do niej nie docierało. Zaczęła płakać, dopiero gdy z Nowego Orleanu przyjechała Lorett Boudreaux. Płakała dniami i nocami, nie była w stanie powstrzymać łez.
Dzień po pogrzebie matki ciotka Lorett pomogła małej Sarah spakować rzeczy. Wręczyła miejscowym władzom kopię testamentu Catherine Whitman, który ustanawiał ją prawną opiekunką osieroconego dziecka, i nie oglądając się za siebie, wraz z dziewczynką opuściła miasto.
Obywatele Marmet byli zadowoleni z takiego obrotu spraw. W ten sposób pozbyli się obowiązku roztoczenia opieki nad dzieckiem niesławnego Franklina Whitmana, który zhańbił ich miasto. Nawet nie protestowali, że do białego dziecka rości sobie prawa czarna kobieta. Lorett Boudreaux dysponowała bowiem oficjalnym dokumentem, który trudno byłoby podważyć. A zresztą… po co? Urzędnicy z ratusza w Marmet ochoczo pozbyli się balastu. Co z oczu, to z myśli…
Przez następne dwadzieścia lat Sarah próbowała ostępować i zachowywać się identycznie. To znaczy pozbyć się balastu, jakim były wspomnienia o tamtych koszmarnych czasach. Była pewna, że jej się to udało. Do chwili, gdy zadzwonił do niej szeryf okręgu Somerset.
Słowa Rona Gallaghera nie tylko zachwiały jej spokój, lecz również zmusiły do przewartościowania wielu spraw. Fakty wskazywały, że jej ojciec przed laty nie porzucił żony i córki. A skoro został zamordowany, należało zrewidować również inne założenia poczynione dawno temu przez Sarah. Wszystko wskazywało na to, że Franklin Whitman stał się kozłem ofiarnym prawdziwego przestępcy – złodzieja i mordercy.
Na myśl, że tak łatwo uwierzyła w winę ojca, Sarah zabolało serce. Owszem, miała wówczas zaledwie dziesięć lat, jednak powinna była wiedzieć, że ten miły, dobry i kochający człowiek nie byłby w stanie popełnić przestępstwa, o jakie go oskarżono.
Nie mogła już prosić ojca o wybaczenie.
Jednak na to, aby przywrócić mu dobre imię, nie było jeszcze za późno.
Sarah odetchnęła głęboko, pragnąc w ten sposób przywołać się do porządku. Musiała opanować nerwy i wziąć się w garść. To prawda, jechała do Marmet, aby zabrać stamtąd szczątki ojca, ale była mu winna więcej niż tylko chrześcijański pochówek. Ten szlachetny i niesłusznie odsądzony od czci i wiary człowiek zasługiwał na wieczny odpoczynek. Przynajmniej tyle mogła dla niego zrobić.
Gdy dojechała do Marmet, była zdumiona, że pamięta tak wiele szczegółów. Wydawało się jej, że poznaje schludne domy na Cape Cod i wysadzane drzewami ulice. Wpatrywała się intensywnie w każdy mijany budynek i przyglądała przechodniom, zastanawiając się, czy po tylu latach potrafiliby ją rozpoznać.
Czy w ogóle obeszło ich to, że fałszywie oskarżyli i potępili Franklina Whitmana, i czy czuli się winni śmierci jego żony, Catherine?
Sarah miała żal do mieszkańców Marmet, podobnie zresztą jak przed laty do ojca. Okazało się jednak, że źle go oceniła, i teraz była gotowa okazać skruchę. Jednak czy tutejsi ludzie potrafią zdobyć się na to samo?
Kilka minut później zatrzymała samochód przed biurem szeryfa. Jakiś czas siedziała bez ruchu, z palcami zaciśniętymi na kierownicy tak kurczowo, jakby to było koło ratunkowe. Chwilę później podjechał jakiś radiowóz i stanął obok niej. Sarah spoglądała na wysiadającego policjanta, zastanawiając się, czy | był kimś, kogo znała przed laty. Dwadzieścia lat to szmat czasu. Ludzie się zmienili, ale pewnie nadal pamiętali o sprawie Franklina Whitmana.
Zaraz potem policjant opuścił budynek i idąc do radiowozu, rzucił Sarah zaciekawione spojrzenie. Instynktownie odwróciła głowę, sięgnęła po kluczyki i torebkę. Poczekała, aż radiowóz odjedzie, i dopiero wtedy wysiadła.
Po wejściu do budynku ruszyła w stronę portierni. Siedzący tam mężczyzna na widok Sarah podniósł wzrok.
– Czym mogę pani służyć? – zapytał.
– Chcę rozmawiać z szeryfem – oznajmiła. – Oczekuje mego przybycia.
– Nie ma go u siebie – odparł mężczyzna. Sarah zasępiła się. Spodziewała się zastać Rona Gallaghera.
– Kiedy wróci? – spytała.
– Nie jestem pewny. Proszę zostawić nazwisko i telefon, pod którym będzie pani uchwytna. Szeryf na pewno skontaktuje się z panią.
– Dopiero co przyjechałam do Marmet i jeszcze nie mam lokum – wyjaśniła. – Gdzie znajdę jakiś hotel?
– Nie mamy hotelu, proszę pani. Jest tylko pensjonat na przedmieściu, ale panna Hattie, która go prowadzi, poszła do szpitala na zabieg usunięcia wyrostka.
– No, to świetnie – mruknęła pod nosem Sarah i zaczęła rozglądać się za jakimś krzesłem. – Wobec tego poczekam tutaj na powrót szeryfa.
Mężczyzna zmarszczył czoło.
– Nie wiadomo, kiedy wróci. Nadal jest nad jeziorem. Sarah odwróciła się gwałtownie.
– Ma pan na myśli jezioro Flagstaff? W odpowiedzi skinął głową.
– Tam, gdzie znaleziono ciało Franklina Whitmana? Mężczyzna chyba się zorientował, że być może powiedział za wiele.
– Kim pani właściwie jest? – zapytał podejrzliwym tonem. – Kimś z prasy? Jeśli tak, to traci pani niepotrzebnie czas – dodał nieprzyjaznym tonem.
– Nazywam się Sarah Whitman. Franklin Whitman był moim ojcem. Bruzdy na czole portiera pogłębiły się jeszcze bardziej.
– Nie mogę pani pomóc – oświadczył z kamienną twarzą. Jego reakcja nie zdziwiła Sarah. Była na to przygotowana.
– Od nikogo w tym mieście nie spodziewam się pomocy – oznajmiła sucho i zawróciła w stronę wyjścia z budynku.
– Dokąd pani idzie? – dopytywał się natarczywie policjant.
– Nie pański interes – warknęła rozeźlona Sarah, głośno zatrzaskując za sobą drzwi.
Doszła do samochodu, dosłownie trzęsąc się ze złości. Pamiętała mgliście jezioro, ale nie miała pojęcia, gdzie się znajduje i jak tam dojechać. Nie wybrała się w tę długą i męczącą podróż po to, by dać się spławić jakiemuś nieżyczliwemu gburowi.
Opanowała rozedrgane nerwy. Rozłożyła mapę stanu Maine i przy szosie w pobliżu Marmet odnalazła jezioro Flagstaff. Już wiedziała, którędy wyjechać z miasta, potem z pewnością zobaczy jakieś kierunkowskazy.
Wysiadając z motorówki, szeryf Gallagher dojrzał podjeżdżający nieznany mu samochód. Rzucił okiem w stronę reporterów zgromadzonych na granicy terenu ogrodzonego policyjną żółtą taśmą i uznał, że widocznie jeden z nich, najbardziej niecierpliwy, nie miał ochoty dłużej czekać.
– Jeśli to jeszcze jakiś pismak, pozbądź się go – polecił zastępcy.
– W wozie siedzi kobieta – poinformował Red Miller.
– Mam w nosie, kto tam siedzi – mruknął szeryf. – Jeśli to reporterka, każ jej przejść na drugą stronę żółtej taśmy i dołączyć do pozostałych.
– Tak jest – padła zwięzła odpowiedź.
Zastępca szeryfa ruszył w stronę kobiety. Wysiadła z samochodu i energicznie maszerowała przed siebie.
– Przepraszam panią, ale tu nie wolno wchodzić. To miejsce popełnienia przestępstwa. Proszę opuścić ten teren.
Sarah nawet nie drgnęła.
– Muszę porozmawiać z szeryfem Gallagherem – oświadczyła stanowczym tonem.
– Szeryf jest teraz zajęty. Właśnie przekazuje reporterom krótki komunikat. I nie ma nic więcej do powiedzenia.
– Nie jestem reporterem – wyjaśniła Sarah. – Nazywam się Whitman. Red Miller na chwilę zbaraniał.
– Pamiętam cię – powiedział łagodnym tonem.
– A ja sobie pana nie przypominam – oznajmiła wyniośle, unosząc wysoko podbródek, jakby mobilizując się przed spodziewanym ciosem.
– Jestem Steve Miller, ale wszyscy nazywają mnie Redem. W szkole byłem cztery klasy wyżej niż ty.
W niskim, łysiejącym mężczyźnie Sarah usiłowała dopatrzyć się dawnego chłopca. Bez powodzenia.
– Przykro mi, ale nie pamiętam.
– Nic dziwnego. Po tylu latach… – Zastępca szeryfa podniósł wzrok i dodał: – Jest mi bardzo przykro z powodu twojego ojca.
– Naprawdę? – wycedziła przez zęby.
Red poczerwieniał na twarzy. Był wtedy już na tyle dużym chłopcem, że świetnie pamiętał, jak źle traktowano Sarah i jej matkę. Nie umiał zapomnieć, że zaszczuta przez mieszkańców Marmet matka Sarah popełniła samobójstwo, i to właśnie córka znalazła ciało. Domyślał się, jak straszne musiało być to przeżycie dla małej dziewczynki, toteż nie winił Sarah za opryskliwość. Na pewno nadal żywiła głęboką urazę do tutejszej społeczności.
Zastępca szeryfa westchnął głęboko. Zdawał sobie sprawę, jak trudno wynagrodzić komuś krzywdy, zwłaszcza po tylu latach. Wskazał Rona Gallaghera.
– Jeśli możesz chwilę poczekać, zaraz powiem szeryfowi, że tu jesteś – oznajmił cichym i łagodnym tonem.
Zdegustowana własnym brakiem opanowania, Sarah patrzyła za szybko oddalającym się Redem. Niemal od niej uciekał. Zachowała się obcesowo, co było do niej zupełnie niepodobne. Jeśli zamierza wykryć, co naprawdę stało się z ojcem, musi uzyskać pomoc miejscowych władz, a zniechęcenie do siebie pierwszego człowieka, który okazał jej życzliwość, było nad wyraz kiepskim posunięciem.
Z pleców odchodzącego zastępcy szeryfa Sarah przeniosła wzrok na wodę. Niemal nie dostrzegając piękna gęstych drzew, skąpanych w barwach jesieni, spoglądała na powierzchnię jeziora.
Miała przed sobą ogromną taflę nieruchomej wody. Wyglądało to jak czarne lustro. Zwodziło gładkością, lecz przecież kryło pod powierzchnią straszliwe tajemnice.
Miała przed sobą topiel.
Sarah przeszyły gwałtowne dreszcze.
Podeszła bliżej brzegu. Nie mogąc ani na chwilę pozbyć się myśli o tym, co przeżył ojciec, poczuła dojmujący ból w piersiach. Tak silny, że na chwilę straciła oddech. Do oczu napłynęły jej łzy, wszystko widziała jak przez mgłę. Poczuła bolesny ucisk w gardle.
– Boże… Och, tatusiu… kto cię zabił? Kto mógł zrobić coś tak potwornego?
– Pani Whitman?
Sarah drgnęła nerwowo. Odwróciła głowę, nie zdając sobie sprawy z tego, że ma twarz mokrą od łez.
– Szeryf Gallagher?
Nie po raz pierwszy w życiu Roń Gallagher zapragnął być mężczyzną przystojnym, ciemnowłosym i wysokim. Sprzedałby duszę diabłu, by zdobyć serce stojącej przed nim kobiety. Była tak śliczna, że zapierało dech. Zmartwił go zgnębiony wyraz jej drobnej twarzy. Zrobiłby wszystko, byle tylko przestała płakać. Zamiast tego wyciągnął rękę.
– Tak, to ja. Dzień dobry. Jest mi bardzo przykro, że muszę przekazać pani te smutne wiadomości. Proszę przyjąć moje kondolencje.
Sarah potrząsnęła dłonią szeryfa, nie mogła przecież cofnąć ręki, ale coraz bardziej utwierdzała się w przekonaniu, że w stosunku do tych ludzi nie potrafi zdobyć się nawet na odrobinę życzliwości czy sympatii.
Z minuty na minutę narastał w niej gniew. Było to doznanie coraz bardziej bolesne. Nie do zniesienia. Morderstwo i kłamstwa zniszczyły jej rodzinę. Ktoś musiał za to zapłacić.
– Dziękuję – powiedziała i mocno zacisnęła dłonie, żeby opanować ich drżenie. – Przyjechałam po ojca.
Roń Gallagher westchnął. Do licha. Ta kobieta prosiła o coś, czego nie był w stanie jej dać.
– Przykro mi, pani Whitman, ale nie mogę wydać pani ciała… jeszcze nie teraz.
– A powie mi pan coś, co chciałabym usłyszeć? – spytała cierpkim tonem.
– W tej chwili niewiele… ale to dopiero początek dochodzenia. Proszę zrozumieć, jestem zmuszony pracować nad sprawą sprzed dwudziestu lat. A miejscem zbrodni jest dno jeziora.
Sarah znów zacisnęła pięści i ponad plecami szeryfa popatrzyła na powierzchnię wody. Miała boleśnie zaciśnięte gardło. Zanim ponownie się odezwała, musiała dwukrotnie przełknąć ślinę.
– Chcę zadać panu pytanie – oznajmiła łamiącym się głosem.
Wyglądała na tak zagubioną i nieszczęśliwą, że Roń Gallagher poczuł nieprzepartą chęć, by objąć ją serdecznie i mocno przytulić.
– Słucham.
– Czy… wiadomo… – Sarah zadrżała, wciągnęła głęboko powietrze i z największym trudem zmusiła się, aby nie wykrzyczeć na głos swych myśli. – Chodzi o mojego tatę… Czy jeszcze żył, kiedy…
Nie miała siły dokończyć, ale Ron Gallagher i tak domyślił się, o co chciała zapytać.
– Na ten temat nie wolno mi nic powiedzieć.
– Boże…
Po twarzy Sarah popłynęły łzy.
Szeryf Gallagher wiedział, że świadomie łamie prawo, ale nie mógł pozostać obojętny wobec rozpaczy tej kobiety.
– Niech pani posłucha… – zaczął. – I proszę nie powoływać się na moje słowa, bo się ich wyprę. Gdybym miał iść o zakład, powiedziałbym, że pani ojciec znalazł się w skrzyni dopiero po śmierci.
– Skąd takie przypuszczenie?
– Kiedy otworzyliśmy skrzynię, pierwszą rzeczą, jaka rzuciła się nam w oczy, była rozbita czaszka. Po otrzymaniu tak silnego ciosu, z pewnością nie odzyskał przytomności, gdy wrzucano go do jeziora.
Sarah odetchnęła głęboko i powoli ze zrozumieniem skinęła głową.
– Dziękuję, że pan mi to powiedział. Szeryf wzruszył ramionami.
– A więc, proszę pani… jak już mówiłem…
Zanim udało mu się skończyć zdanie, podjechała do nich furgonetka, z której wyskoczyło trzech ludzi. Reporter i dwaj kamerzyści.
– Sarah Whitman? Czy pani Sarah Whitman? Jak skomentuje pani fakt, że w jeziorze Flagstaff odnaleziono ciało pani ojca? – padły pierwsze pytania.
Skuliła się, jakby ktoś uderzył ją w twarz. Wrócił koszmar z przeszłości. Była świadkiem, jak przed dwudziestu laty bezbronną matkę oblegali wścibscy reporterzy. Wygadywali bzdury, szafowali oskarżeniami. Odsądzali od czci i wiary ukochanego przez nią człowieka.
Roń Gallagher zaklął dosadnie.
– Wynoście się stąd, bo każę was aresztować! – wykrzyknął, lecz na dziennikarzach nie zrobiło to żadnego wrażenia.
Nie zamierzali rezygnować z nadarzającej się okazji. Byli gotowi zaryzykować zatrzymanie, byle tylko zdobyć materiał na pierwszą stronę.
– Jak pani sądzi, czy pani ojciec został zabity przez wspólników, współsprawców przestępstwa?
Sarah odwróciła się i zaczęła biec do samochodu, ale reporter i kamerzyści nie dawali za wygraną. Podążyli w jej ślady i po chwili odcięli drogę ucieczki.
– Zostawcie mnie w spokoju! – zażądała, usiłując odepchnąć natrętów, ale jeden z nich podetknął jej mikrofon pod nos, podczas gdy pozostali zaczęli filmować ją dwiema kamerami, rejestrując każdą reakcję.
– Czy nienawidzi pani mieszkańców Marmet? – chciał wiedzieć reporter. – Czy jest ktoś', kogo obwinia pani o…
Dalsze słowa reportera zagłuszył głośny warkot potężnego silnika. Sarah odwróciła się i ujrzała czarny sportowy wóz. Z piskiem opon zatrzymał się tuż obok niej. Zdumiona patrzyła, jak otwierają się przed nią drzwi od strony pasażera i ktoś siedzący przy kierownicy krzyczy, aby wskoczyła szybko do środka.
Zareagowała odruchowo. Wsiadła. Gdy tylko zatrzasnęła za sobą drzwi, wóz ruszył. – Zapnij pas – powiedział kierowca. Sarah bez słowa wykonała polecenie. Dopiero gdy w szalonym tempie opuścili brzeg jeziora, wzbijając tumany kurzu i jesiennych liści, spojrzała na siedzącego obok mężczyznę. Przez chwilę zastanawiała się, dlaczego jego profil wydaje się jej dziwnie znajomy. Zaraz potem mężczyzna odwrócił się na krótko w jej stronę i uśmiechnął.
Serce Sarah zabiło szybciej. Ostatni raz widziała ten uśmiech dwadzieścia lat temu. Jednak żadna dziewczyna nie zapomina swej pierwszej wielkiej miłości…
– Silk?
Tony skrzywił się lekko.
– Obecnie częściej nazywają mnie Tonym. Tak, Sarah Whitman, to ja.