ROZDZIAŁ CZTERNASTY

Z okien nowego mieszkania Tany rozciągał się piękny widok na zatokę. Na tyłach domu znajdował się maleńki ogródek. Mieszkanie składało się z niewielkiej sypialni, pokoju dziennego oraz kuchni ze ścianką z cegły i małym okienkiem w stylu francuskim wychodzącym na ogródek. Siadywała tam czasem, ciesząc się słońcem. Zupełnie bezwiednie szukała mieszkania na parterze, żeby Harry nie miał problemu z wózkiem, kiedy wpadnie do niej z wizytą. Żyło jej się tu wygodnie. Nie spodziewała się nawet, że tak szybko przywyknie do samotnego życia. Harry i Averil na początku odwiedzali ją często. Oni także za nią tęsknili. Tana była zaskoczona, że Averil tak szybko się zmieniła. Wyglądała teraz jak mały, śliczny balonik. To wszystko wydawało się Tanie takie dziwne i obce. Jej życie toczyło się w zupełnie innym świecie. Był to świat wyroków sądowych, świat morderstw, napadów i gwałtów. To właśnie tym żyła na co dzień i myśl o posiadaniu dziecka była od niej odległa o wiele milionów lat świetlnych. Matka zawiadomiła ją o kolejnej ciąży Ann Durning, tak jakby Tanę to w ogóle obchodziło. Ten temat był jej zupełnie obcy, wręcz egzotyczny. Opowieści o Durningach były jej najzupełniej obojętne. Matka musiała się w końcu poddać. Ostateczny wybuch nastąpił, kiedy Jean dowiedziała się, że Harry ożenił się z inną dziewczyną. Biedna Tana, opiekowała się nim przez te wszystkie lata, a on odszedł z inną.

– Co za świństwo z jego strony.

Tanę oburzyły jej słowa, a potem nagle zaczęła się śmiać. To było wręcz zabawne. Jej matka nigdy naprawdę nie uwierzyła, że-byli tylko przyjaciółmi.

– Nie masz racji. Oni są dla siebie stworzeni.

– Ale czy tobie to nie przeszkadza?

Co to za nowa moda? Co oni sobie myślą w tych nowych czasach? Tana ma już dwadzieścia pięć lat, kiedy wreszcie się ustatkuje? Jean nic nie rozumiała.

– Oczywiście że nie. Powiedziałam ci to już dawno temu, mamo, że Harry i ja jesteśmy przyjaciółmi. Najlepszymi przyjaciółmi. I jestem bardzo szczęśliwa, że oni się pobrali.

Po jakimś czasie dopiero, w czasie jednej z następnych rozmów telefonicznych, powiedziała matce o dziecku, którego się spodziewali.

– A co będzie z tobą, Tan? Kiedy pomyślisz o założeniu rodziny?

Tana westchnęła. Cóż to za pomysł? – Czy ty się nigdy nie poddajesz, mamo?

– A ty, w twoim wieku? – Co za przygnębiająca myśl.

– Oczywiście, że nie. Ja jeszcze nie zaczęłam nawet o tym myśleć.

Związek z Yaelem McBee należał do przeszłości. Zresztą był ostatnim mężczyzną, z którym mogłaby założyć rodzinę. Od kiedy zaczęła nową pracę, nie miała czasu na romanse. Była zbyt zajęta zdobywaniem szlifów asystentki prokuratora okręgowego. Upłynęło sześć miesięcy, zanim znalazła czas na pierwszą randkę. Umówiła się ze starszym śledczym, ponieważ był interesującym facetem, ale tak naprawdę nie miała na niego najmniejszej ochoty. Potem spotkała się jeszcze z dwoma czy trzema adwokatami, ale myślami zawsze była w pracy. W lutym dostała swoją pierwszą poważną sprawę, która miała być komentowana w prasie. Wydawało jej się, że wszyscy na nią patrzą, starała się więc wypaść jak najlepiej. Chodziło o niezwykle okrutny gwałt i morderstwo. Piętnastoletnia dziewczyna została zwabiona do opuszczonego domu przez kochanka matki. Zgwałcił ją dziewięć albo dziesięć razy, jak stwierdzono w aktach sprawy, poważnie okaleczył jej ciało i wreszcie zamordował. Tana chciała, by skazano go na karę śmierci. To był przypadek, który poruszył jej czułą strunę, ale nikt o tym nie wiedział. Pracowała jak mrówka przygotowując wszystkie materiały do sprawy, przeglądając ciągle zeznania i czytając w nocy orzecznictwo karne. Oskarżony był przystojnym trzydziestopięcioletnim mężczyzną, wykształconym i dobrze ubranym. Obrona uzbroiła się po zęby wykorzystując każdy możliwy punkt zaczepienia. Tana pracowała do drugiej nad ranem. Czuła się znowu jak przed egzaminami końcowymi.

– Jak leci, Tan? – Harry zadzwonił do niej późno w nocy. Spojrzała na zegar zdziwiona, że jeszcze nie spał o tej porze. Była prawie trzecia rano.

– W porządku. Czy coś się stało? Czy Averil dobrze się czuje?

– Pewnie, że tak.

Wyczuwała rozpierającą go dumę.

– Właśnie urodził się nasz chłopczyk, Tan. Osiem funtów i jedna uncja. Averil jest najdzielniejszą dziewczyną na świecie… Byłem przy tym Tan, to naprawdę wspaniałe… jego maleńka główka po prostu wyskoczyła i oto nagle pojawił się na tym świecie, patrząc prosto na mnie. Najpierw mnie go podano…

Harry był taki podniecony, że zabrakło mu tchu. Wydawało się jakby śmiał się i płakał jednocześnie.

– Ave właśnie zasnęła, więc pomyślałem, że do ciebie zadzwonię. Nie spałaś jeszcze?

– No, pewno, że nie. Och, Harry tak się cieszę waszym szczęściem!

W jej oczach lśniły łzy. Zaprosiła go, żeby wpadł do niej na drinka. Pojawił się pięć minut później i wyglądał na zmęczonego, ale jednocześnie najszczęśliwszego na świecie. Patrzenie na niego, słuchanie tego, co mówił, wywołało w niej bardzo dziwne uczucia. Zachowywał się tak, jakby jego nowo narodzone maleństwo było pierwszym niemowlakiem, jaki pojawił się na świecie, a Averil była zupełnie wyjątkową matką. Prawie im zazdrościła, a jednocześnie czuła w głębi duszy straszliwą pustkę, tak jakby jakaś cząstka po prostu w niej nie istniała. To tak, jakby słuchała kogoś, kto mówi w obcym języku i podziwiała kunszt jego mowy, nic nie rozumiejąc. Miała uczucie, że porusza się w kompletnej ciemności. Zdawała sobie jednak sprawę, że oni przeżywają teraz cudowne chwile.

Wyszedł od niej dopiero koło piątej nad ranem. Spała niecałe dwie godziny, po czym wstała, by pójść do sądu i stawić czoło swojej wielkiej sprawie. Proces ciągnął się jeszcze przez trzy tygodnie, po czym sąd przysięgłych, po pełnym ognia wystąpieniu Tany, przez dziewięć dni dyskutował nad wyrokiem. Kiedy wreszcie sędziowie zebrali się po raz ostatni, wyrok okazał się dla oskarżenia pomyślny, Tana wygrała. Oskarżonemu udowodniono wszystkie zarzucane przestępstwa i, mimo że sędzia nie zgodził się na karę najwyższą, morderca dostał dożywocie. Tana w głębi duszy była bardzo zadowolona. Chciała, żeby zapłacił za wszystko co zrobił, chociaż wsadzenie go do więzienia nie mogło przywrócić życia dziewczynie.

Gazety rozpisywały się o tym, jak przebojowo wygrała sprawę. Kiedy pojechała do Piedmont, żeby zobaczyć nowo narodzone dziecko, Harry przedrzeźniał ją nieustannie. Nazywał ją Żelazną Damą i ciągle jej dokuczał.

– Dobra już, dobra, wystarczy. Zamiast się na mnie wyżywać, pokażcie mi ten cud świata, który wyprodukowaliście.

Była przygotowana na to, że będzie się nudzić i zaskoczyło ją bardzo, że dziecko okazało się tak cudownie słodkie. Wszystko miało takie malutkie, aż trochę się bała, kiedy Averil chciała dać jej go na ręce.

– O Boże… Obawiam się, że mogę je połamać…

– Nie wygłupiaj się. – Harry z łatwością wziął maleństwo z rąk żony i prawie rzucił je w ramiona Tany.

Usiadła patrząc na niemowlę, zupełnie oszołomiona swoimi uczuciami na widok czegoś tak cudownego. Gdy oddawała je rodzicom, poczuła jakby coś straciła. Popatrzyła na nich z taką zazdrością, że kiedy już wyszła, Harry powiedział ze zwycięską miną do Averil. – Myślę, że to do niej dotarło, Ave.

Rzeczywiście tej nocy dużo o tym myślała, ale już w następnym tygodniu pracowała nad kolejną dużą sprawą o gwałt, a zaraz potem miała na wokandzie dwa morderstwa. Wkrótce po tym zadzwonił do niej Harry pełen dumy i radości. Nie tylko udało mu się skończyć studia, ale dostał propozycję pracy i nie mógł się już doczekać jej podjęcia.

– Kto cię zatrudnił? – Tak bardzo się cieszyła razem z nim. Ciężko na to zapracował. A teraz śmiał się tak radośnie.

– Nie uwierzysz. Będę pracował w biurze publicznego adwokata.

– Naprawdę, w biurze publicznego adwokata? – Roześmiała się także. – Chcesz powiedzieć, że będę musiała występować w sądzie przeciwko tobie?

Umówili się na lunch, żeby to uczcić i rozmawiali wyłącznie o pracy. Założenie rodziny było ostatnią rzeczą, o której mogłaby pomyśleć. A z drugiej strony minął kolejny rok, następny postępował szybkimi krokami, a ona ciągle zmagała się w sądzie z morderstwami, gwałtami, napadami i wszelkimi innymi przestępstwami. Tylko raz czy dwa pracowała nad tą samą sprawą co Harry, ale spotykali się często na lunchu, jak tylko czas im na to pozwalał. Mijał już drugi rok jego pracy w biurze publicznego adwokata, kiedy któregoś dnia powiedział jej, że Averil jest znowu w ciąży.

– Tak szybko?

Tana wyglądała na zaskoczoną. Wydawało się, że Harrison Winslow V urodził się przed chwilą. Harry uśmiechnął się.

– On skończy w przyszłym miesiącu dwa lata, Tan.

– O, mój Boże, czy to możliwe?

Nie widywała go zbyt często, ale mimo wszystko to chyba niemożliwe. Więc on kończył już dwa lata. To naprawdę niesamowite. Ona sama miała już dwadzieścia osiem lat, co nie było wcale takie nadzwyczajne, z wyjątkiem tego, że wszystko działo się zbyt szybko. Wydawało się, że wczoraj chodziła do Green Hill z Sharon Blake i wybierały się na długie spacery do Yolan. Jeszcze tak niedawno Sharon żyła, a Harry mógł tańczyć…

Averil tym razem urodziła dziewczynkę z maleńką różową buźką, o idealnych różowych usteczkach i olbrzymich oczach w kształcie migdałów. Była niesamowicie podobna do swojego dziadka. Tana poczuła dziwne kłucie w sercu patrząc na dziecko, ale niestety wyglądało na to, że jeśli chodzi o nią samą, nic się nie zmieni. Powiedziała o tym Harry'emu, kiedy w następnym tygodniu spotkali się na lunchu.

– A dlaczego nie, do diabła? Masz dopiero dwadzieścia dziewięć lat albo będziesz je miała za trzy miesiące. – Patrzył na nią poważnie. – Nie rezygnuj Tan. Dla mnie wszystko, na czym mi naprawdę zależy… to moje dzieci i moja żona.

Zaszokował ją tym stwierdzeniem. Myślała, że kariera była dla niego ważniejsza, ale zaskoczył ją jeszcze bardziej, kiedy powiedział, że rozważa rezygnację z posady obrońcy z urzędu i planuje otwarcie własnej kancelarii.

– Mówisz poważnie? Dlaczego?

– Dlatego, że nie lubię pracować dla kogoś i nie mam już ochoty bronić tych włóczęgów. Oczywiście, popełnili wszystko to, czego się teraz wypierają, a przynajmniej większość z nich. Mam już tego serdecznie dosyć. Nadeszła pora na zmianę. Zastanawiałem się nad spółką z jednym znajomym prawnikiem.

– Czy to nie będzie dla ciebie nudne? Zwyczajne prawo cywilne? – Powiedziała to z lekkim niesmakiem, ale on zaprzeczył ze śmiechem.

– Nie. Ja nie potrzebuję tylu wrażeń co ty, Tan. Nie mógłbym toczyć tylu krucjat dziennie. Nie wytrzymałbym ciągłej walki w sądzie, bez chwili wytchnienia. Podziwiam cię za to, ale ja będę bardzo szczęśliwy z niewielką, wygodną praktyką, z Averil i dziećmi u boku.

Nigdy nie sięgał zbyt wysoko, zadowalał się tym, co ma. Niemal była o to zazdrosna. W niej było coś głębszego, jakaś ambiga, która ciągle wypalała ją od środka. To właśnie wykryła w niej dziesięć lat temu Miriam Blake. Nadal w niej to tkwiło. Wciąż chciała stykać się z trudniejszymi przypadkami, wyrokami bez kompromisów. Potrzebowała tego jak powietrza, bez przerwy szukała nowego wyzwania. Pochlebiło jej bardzo, kiedy w następnym roku wybrano ją do grupy adwokatów, którzy spotkali się z gubernatorem, aby przedyskutować serię spraw, które stały się przyczyną procesów kryminalnych w całym stanie. Zaproszono sześciu prawników, samych mężczyzn z wyjątkiem Tany. Dwóch przyjechało z Los Angeles, dwóch z San Francisco, jeden z Sacramento i jeden z San Jose. To był najbardziej interesujący tydzień, jaki udało jej się ostatnio spędzić. Z dnia na dzień angażowała się coraz bardziej w omawiane tematy. Adwokaci, sędziowie oraz politycy konferowali do późna w nocy, a ona była tak podniecona wszystkim, o czym rozmawiano, że kiedy docierała do łóżka, nie mogła zasnąć jeszcze przez parę godzin. W głowie huczało jej od wszystkich wrażeń minionego dnia.

– Interesujące, prawda? – Adwokat, przy którym usiadła następnego dnia, pochylił się ku niej i mówił cicho. W tym samym czasie gubernator prowadził dyskusję w sprawie, o którą spierała się z kimś poprzedniego wieczoru. Ku jej zdziwieniu podzielał jej zdanie na ten temat. Miała wielką ochotę wstać i przyklasnąć mu.

– Tak, to bardzo ciekawe – szepnęła.

Był to jeden z prawników z Los Angeles. Wysoki, atrakcyjny mężczyzna o szpakowatych włosach. Następnego dnia posadzono ich koło siebie podczas lunchu i z dużym zdziwieniem odkryła, jakim był liberałem. Okazało się, że ten interesujący człowiek pochodził z Nowego Jorku, studiował prawo na Harvardzie, a potem przeniósł się do Los Angeles.

– Tak naprawdę przez ostatnich parę lat mieszkałem w Waszyngtonie, pracując dla rządu, ale znowu wróciłem na Zachodnie Wybrzeże i cieszę się z tego – uśmiechnął się.

Był taki bezpośredni, miał ciepły uśmiech i podobało jej się to, co mówił tego wieczoru. Jeszcze przed końcem konferencji wszyscy uczestnicy zaprzyjaźnili się ze sobą. Ostatnie dni wypełnione były owocną i fascynującą wymianą poglądów.

Zatrzymał się w Huntington. Zanim wyjechali, zaproponował jej drinka w L'Etoile. Spośród wszystkich, którzy tam byli, oni dwoje mieli najwięcej ze sobą wspólnego. Tana odkryła, że jest świetnym kompanem na różnych imprezach, w których brali udział. Pracował ciężko, był bez wątpienia profesjonalistą. A przy tym taki miły.

– Jak ci się podoba w biurze prokuratora okręgowego? – Bardzo go to interesowało. Najczęściej kobiety nie lubiły takiego rodzaju pracy, chętniej zajmowały się sprawami o charakterze rodzinnym lub parały się innymi dziedzinami prawa: kobieta prokurator należała do rzadkości, z oczywistych powodów. Był to naprawdę ciężki kawałek chleba i nie można tu było liczyć na żadne ulgi.

– Uwielbiam tę pracę. – Uśmiechnęła się. – Nie pozostawia mi w ogóle czasu dla siebie, ale nie dbam o to. – Z uśmiechem odgarnęła włosy. Nadal nosiła je długie i rozpuszczone, ale gdy szła do pracy związywała je w ciasny węzeł. Do sądu zakładała konwencjonalne kostiumy i bluzki, ale w domu chodziła w dżinsach.

Teraz miała na sobie szary flanelowy kostium i bladoszarą jedwabną koszulową bluzę.

– Jesteś mężatką? – Uniósł brew i spojrzał na jej dłonie. Uśmiechnęła się.

– Obawiam się, że na to też nie miałam czasu.

W ciągu kilku ostatnich lat spotykała się z paroma facetami, ale znajomość z żadnym nie trwała długo. Zapominała o nich, tygodniami przygotowując się do rozpraw i nigdy nie mając dosyć czasu. Nie zależało jej specjalnie na tych mężczyznach, choć Harry ciągle jej powtarzał, że któregoś dnia jeszcze tego pożałuje.

– Wtedy się będę o to martwić.

– Kiedy? Jak będziesz miała dziewięćdziesiąt pięć lat?

– Czym zajmowałeś się w rządzie, Drew?

Nazywał się Drew Lands i był posiadaczem najbardziej niebieskich oczu, jakie do tej pory widziała. Lubiła, kiedy się do niej uśmiechał, i złapała się na tym, że zastanawia się, ile on może mieć lat. Słusznie zgadła, że ma około czterdziestu pięciu.

– Miałem przez jakiś czas kontrakt w Departamencie Handlu. Ktoś umarł, a ja go zastępowałem, dopóki nie przyjęto nowego pracownika na stałe.

Kiedy uśmiechnął się do niej znowu, stwierdziła, że podobał się jej bardziej niż ktokolwiek inny od długiego czasu.

To była interesująca praca w tamtym czasie. W Waszyngtonie żyje się tak intensywnie. Wszystko koncentruje się wokół rządu i ludzi z nim związanych. Jeśli nie pracujesz dla rządu, jesteś nikim. Panuje tam wszechogarniająca atmosfera władzy. Tylko ona się liczy dla każdego. – Uśmiechnął się do niej i z łatwością można było zauważyć, że on sam był częścią systemu, o którym mówił.

– Chyba trudno się było z tym rozstać.

Zaintrygował ją. Sama parę razy zastanawiała się nad zaangażowaniem się w politykę, ale stwierdziła, że to nie pasowałoby do niej tak bardzo jak prawo.

– Był już najwyższy czas. Z radością wróciłem do Los Angeles. – Spojrzał na nią z uśmiechem i odstawił szklaneczkę szkockiej. – A ty, Tano? Gdzie jest twój dom? Czy jesteś dziewczyną z San Francisco?

Pokręciła głową. – Pochodzę z Nowego Jorku. Ale odkąd zaczęłam studiować w Boalt, mieszkam tutaj. – Upłynęło już osiem lat od czasu, gdy przyjechała tu w 1964 roku i było to zupełnie niesamowite. – Teraz nie wyobrażam sobie życia gdzie indziej… Czy robienia czegoś innego…

Praca w biurze prokuratora okręgowego dawała jej dużo satysfakcji. Zawsze działo się tam coś fascynującego. Bardzo dojrzała podczas tych pięciu lat pracy. Pięć lat jako asystent prokuratora okręgowego… Trudno było uwierzyć co stało się z czasem, który tak szybko upłynął, podczas gdy ona bez przerwy pracowała. Nagle budzisz się i okazuje się, że dziesięć lat z twego życia odpłynęło w przeszłość… dziesięć lat… albo pięć… albo rok, potem to już nie miało znaczenia. Dziesięć lat to dla jednych oznaczało prawie tyle co rok, a dla innych – wieczność.

– Wyglądałaś przez chwilę bardzo poważnie. – Przyglądał się jej przez moment, po czym uśmiechnęli się do siebie.

Westchnęła filozoficznie. – Właśnie myślałam o tym jak szybko upływa czas. Trudno uwierzyć, że jestem tu od tak dawna… i już od pięciu lat w biurze prokuratora okręgowego.

– To samo czułem w Waszyngtonie. Trzy lata minęły jak trzy tygodnie i nagle okazało się, że czas wracać do domu.

– Myślisz, że kiedyś tam znowu wrócisz? Uśmiechnął się. Było w nim coś, czego nie potrafiła dokładnie rozszyfrować.

– Na pewno będę tam jeździł. Nadal są tam moje dzieci. Nie chciałem zabierać ich ze szkoły w środku roku, a poza tym nie zdecydowaliśmy jeszcze z żoną, z kim będą mieszkały. Pewnie w rezultacie trochę czasu ze mną, trochę z nią. To jedyne sprawiedliwe rozwiązanie w naszym przypadku. Na początku będzie im trudno, ale dzieci łatwo się przyzwyczajają.

Uśmiechnął się do niej. Najwyraźniej niedawno się rozwiódł.

– W jakim są wieku?

– Trzynaście i dziewięć lat. Dziewczynki są wspaniałe i tak bardzo przywiązane do Eileen, zresztą do mnie także. Tak naprawdę to lepiej się czują w L.A. niż w Waszyngtonie. Tam nie ma miejsca dla dzieci, a Eileen jest bardzo zajęta – opowiedział jej szybko.

– Czym się zajmuje?

– Jest asystentką ambasadora OPA i sama ma w perspektywie stanowisko ambasadora. Wtedy nie będzie szans na to, żeby zabrała dzieci ze sobą, więc pewnie zamieszkają ze mną. Ale to wszystko jest jeszcze palcem na wodzie pisane. – Uśmiechnął się teraz trochę nieśmiało.

– Jak dawno temu rozwiodłeś się?

– Właściwie dopiero teraz nad tym pracujemy. Zastanawialiśmy się nad tą decyzją, kiedy byliśmy w Waszyngtonie, ale teraz to zostało już definitywnie postanowione. Złożę papiery jak tylko trochę się tutaj zadomowię. Jeszcze nie zdążyłem się nawet rozpakować.

Popatrzyła na niego z uśmiechem, myśląc o tym jak trudne musiało być to wszystko: rozłąka z dziećmi, separacja z żoną, długa podróż, trzy tysiące mil dzielące Waszyngton od Los Angeles. Na szczęście nie miało to żadnego wpływu na jego wystąpienia. Naprawdę świetnie zaprezentował się na konferencji. Spośród sześciu obecnych adwokatów on zrobił na niej najlepsze wrażenie. Zaskoczyło ją, jak sensowne były jego liberalne poglądy, które przedstawił w swoim wystąpieniu. Od czasów Yaela McBee ona sama stała się nieco bardziej powściągliwa. Pięć lat pracy w biurze prokuratora okręgowego też nie wpłynęło na złagodzenie jej radykalnych poglądów. Nagle stała się zwolenniczką surowszego prawa, ostrzejszych kontroli i wszystkie ideały, w które kiedyś wierzyła, straciły na znaczeniu. Jednak Drew Lands znowu je ożywił, jego wystąpienia były rozsądne i zawierały dużo racji. Mimo że nie miała zamiaru włączać się do aktywnej działalności, zaimponowało jej to, że Drew nikogo nie obrażał i nie napadał, przedstawiając swoje stanowisko w dyskutowanych sprawach.

– Wspaniale wypadłeś.

Był poruszony i zadowolony z siebie, wypili drinka, po czym odwiózł ją taksówką do domu, by potem pojechać na lotnisko i wsiąść w samolot do Los Angeles.

– Czy mógłbym do ciebie czasem zadzwonić? – zapytał nieśmiało, jakby przypuszczał, że może być w jej życiu ktoś ważny.

Ale w tej chwili z nikim się nie spotykała. W zeszłym roku przez parę miesięcy spędzała trochę czasu z pełnym inicjatywy dyrektorem agencji reklamowej, ale od tej pory nie było nikogo. Oboje byli tacy zajęci i zabiegani, że ich związek umarł śmiercią naturalną. Często żartowała, że jej mężem jest praca i nazywała siebie „drugą żoną” prokuratora okręgowego. Koledzy zaśmiewali się z tego. Drew patrzył na nią z nadzieją, a ona kiwnęła twierdząco z uśmiechem.

– Oczywiście, będzie mi bardzo miło.

Bóg wie, kiedy znowu tu zajrzy. Poza tym i tak była kompletnie zaabsorbowana sprawą morderstwa pierwszego stopnia, która zajmie jej co najmniej dwa miesiące.

Zaskoczył ją dzwoniąc zaraz następnego dnia. Siedziała właśnie w biurze popijając kawę, robiąc jednocześnie notatki i przygotowując strategię działania w sądzie. Miało pojawić się sporo dziennikarzy, więc nie chciała się wygłupić. Była całkowicie pochłonięta myślami o tym trudnym przypadku. Nagle zadzwonił telefon, podniosła słuchawkę i odezwała się oschłym głosem.

– Tak?

– Z panną Roberts proszę. – Nigdy go nie dziwił brak grzeczności u ludzi pracujących w biurze prokuratora okręgowego.

– To ja.

Jej ton zmienił się na nieco bardziej przyjemny. Była tak cholernie zmęczona, ale jednocześnie zadowolona. Wybiła już piąta, a ona do tej pory nie ruszyła się zza biurka. Nawet na lunch. Nie jadła nic od kolacji poprzedniego wieczora, za to wypiła parę litrów kawy.

– Nie byłem pewien, czy to ty – jego głos był niemal czuły, przez moment przestraszyła się, że to jakiś głupi żart.

– Kto mówi?

– Drew Lands.

– O, rany… przepraszam… Byłam kompletnie pochłonięta pracą i nie poznałam cię po głosie. Co słychać?

– W porządku. Pomyślałem, że zadzwonię i, co ważniejsze, dowiem się, jak się miewasz.

– Przygotowuję dużą sprawę o morderstwo. Zaczyna się w przyszłym tygodniu.

– Brzmi nieźle. – Powiedział to z takim sarkazmem, że oboje roześmieli się. – A co robisz w wolnym czasie?

– Pracuję.

– To już odkryłem. Nie wiesz, że to szkodliwe dla zdrowia?

– Zacznę się tym martwić, jak przejdę na emeryturę. Na razie nie mam na to czasu.

– A co z weekendem? Mogłabyś zrobić sobie przerwę?

– Nie wiem… ja… – Zwykle pracowała w weekendy, a zwłaszcza teraz. A ta ostatnia konferencja i tak ukradła jej tydzień pracy. – Naprawdę powinnam…

– Daj spokój, możesz pozwolić sobie na parę godzin wolnego. Mam zamiar pożyczyć jacht od przyjaciela w Belvedere. Mogłabyś nawet zabrać ze sobą te swoje papierzyska, mimo że to świętokradztwo.

Był już późny październik, idealna pora na spędzenie popołudnia na zatoce, ciepło i słonecznie. Niebo było cudownie błękitne. Miała wielką ochotę przyjąć to zaproszenie, ale bała się, że spowoduje opóźnienie w pracy.

– Naprawdę powinnam przygotować…

– A może zamiast tego kolacja…?… lunch…? Nagle oboje roześmieli się. Nikt od dawna nie był tak natarczywy i pochlebiało jej to.

– Naprawdę chciałabym, Drew.

– Więc zgódź się. Obiecuję, że nie zabiorę ci za dużo czasu. Która wersja jest dla ciebie najmniej kłopotliwa?

– Ta wycieczka po zatoce brzmi bardzo zachęcająco. Może rzeczywiście zrobię sobie jeden dzień wagarów.

Wizja zbierania papierów porywanych przez wiatr na łodzi nie bardzo jej się podobała, ale randka z Drew Landsem – owszem.

– Świetnie, przyjadę po ciebie. Czy niedziela ci odpowiada?

– Wspaniale.

– Wpadnę po ciebie o dziewiątej. Ubierz się ciepło, na wszelki wypadek gdyby było wietrznie.

– Tak jest. – Uśmiechnęła się, odłożyła słuchawkę i wróciła do pracy.

W niedzielę rano, punktualnie o dziewiątej pojawił się Drew Lands ubrany w białe dżinsy, adidasy i jaskrawo czerwoną koszulkę. Pod pachą niósł żółtą parkę. Jego twarz była już opalona, włosy błyszczały srebrem w promieniach słońca, a błękitne oczy promieniały radością. Poszła z nim do samochodu. Jeździł srebrnym porsche. Przyjechał nim z L.A. w piątek wieczorem, ale zgodnie z danym słowem nie zanudzał jej takimi szczegółami. Pojechali do Saint Francis Yacht Club, gdzie zacumowana była łódź, a pół godziny później pływali już po zatoce. Był świetnym żeglarzem, a poza nimi na łodzi był jeszcze skipper. Tana wylegiwała się beztrosko na pokładzie, rozkoszując się słońcem, starając się nie myśleć o morderstwach. Była mu wdzięczna za to, że namówił ją na ten wolny dzień.

– Jak przyjemnie jest poleżeć na słońcu, prawda? – Jego głos był głęboki i ciepły, a kiedy otworzyła oczy okazało się, że siedzi tuż obok niej.

– Cudownie. Wszystko nagle staje się zupełnie nieważne. Wszystkie te sprawy wokół nas, o które tak zabiegamy, szczegóły, które mają monumentalne znaczenie, nagle bęc… i już ich nie ma. – Uśmiechnęła się do niego zastanawiając się, czy bardzo tęskni za dziećmi i w tym momencie okazało się, że czytała w jego myślach.

– Chciałbym, żebyś któregoś dnia poznała moje dziewczynki. Na pewno oszalałyby na twoim punkcie.

– Nie jestem tego pewna. – Ten pomysł nie wydał jej się najlepszy, uśmiechnęła się nieśmiało. – Obawiam się, że niewiele wiem o małych dziewczynkach.

Spojrzał na nią z zastanowieniem, ale nie podejrzliwie.

– Czy chciałaś kiedyś mieć swoje własne dzieci?

Był typem człowieka, z którym można było rozmawiać szczerze, więc potrząsnęła przecząco głową. – Nie, nigdy. Nigdy mnie to nie pociągało, a poza tym nie miałam czasu o tym myśleć – uśmiechnęła się szczerze – no i nie spotkałam w swoim życiu właściwego mężczyzny.

Roześmiał się. – To rzeczywiście wiele tłumaczy.

– Dokładnie. A co z tobą? – Czuła się przy nim beztrosko i była pełna energii. – Chcesz mieć więcej dzieci?

Potrząsnął przecząco głową, a ona pomyślała, że któregoś dnia chciałaby spotkać właśnie tego rodzaju mężczyznę. Miała trzydzieści lat i było już za późno na dzieci. Poza tym nie odczuwała takiej potrzeby.

– I tak już nie mogę ich mieć, a przynajmniej to nie byłoby takie proste. Kiedy urodziła się Julie, Eileen i ja postanowiliśmy, że nie będziemy mieli więcej dzieci. Zdecydowałem się poddać wasektomii.

Mówił o tym tak otwarcie, że była trochę zażenowana. Ale co złego mogło być w tym, że nie chciał mieć więcej dzieci? Ona nie chciała ich w ogóle mieć i nie miała.

– To w każdym razie rozwiązuje problem.

– Tak – uśmiechnął się porozumiewawczo – nawet więcej niż jeden. – Opowiedziała mu wtedy o Harrym, dwójce jego dzieci, Averil… o tym jak Harry wrócił z Wietnamu, o niesamowitym roku poświęconym walce o życie, o operacjach, przez które przeszedł, i jego odwadze.

– To w dużym stopniu wpłynęło na moje życie. Po tym wszystkim już nigdy nie byłam taka sama… – Spojrzała z zadumą na taflę wody, a on podziwiał jej złote włosy, w których odbijały się promienie słońca… – rzeczy nabrały innej wartości. Wszystko stało się takie ważne. Nic nie przychodziło mi łatwo. – Westchnęła i spojrzała na niego. – Już kiedyś się tak czułam.

– Kiedy to było? – Jego spojrzenie było łagodne i zastanawiała się, co poczułaby, gdyby ją pocałował.

– Jak umarła moja przyjaciółka, z którą mieszkałam w jednym pokoju. Razem uczyłyśmy się w Green Hill, na Południu – wyjaśniła poważnie, a on uśmiechnął się.

– Wiem, gdzie to jest.

– Aha. – Odwzajemniła uśmiech. – Nazywała się Sharon Blake… córka Freemana Blake'a. Zginęła podczas demonstracji Martina Luthera Kinga, dziewięć lat temu… Ona i Harry zmienili moje życie bardziej niż ktokolwiek inny.

– Jesteś poważną osobą, prawda?

– Myślę, że tak. Raczej wrażliwą i za bardzo we wszystko zaangażowaną. Za ciężko pracuję, za dużo myślę i na ogół nie potrafię tego zmienić.

Zauważył to, ale nie miało to dla niego znaczenia. Jego żona była też taka, ale wcale mu to nie przeszkadzało. To nie on chciał się z nią rozstać. To ona. Miała romans ze swoim szefem w Waszyngtonie i potrzebowała „trochę czasu” -jak powiedziała. Dał go jej i wrócił do domu sam, ale nie chciał rozwodzić się teraz nad szczegółami.

– Czy byłaś z kimś naprawdę blisko? Mam na myśli związek romantyczny, a nie taki, jak z twoim przyjacielem, tym weteranem z Wietnamu. – Określenie Harry'ego w ten sposób zabrzmiało jakoś dziwnie bezosobowo.

– Nie. Nigdy nie spotkałam kogoś takiego.

– Na pewno by ci to odpowiadało. Bliskość bez zobowiązań.

– To brzmi nieźle.

– Mnie także się podoba. – Znowu patrzył przed siebie w zamyśleniu, a potem uśmiechnął się do niej jak mały chłopczyk. – Szkoda, że nie mieszkamy w tym samym mieście. – To było trochę dziwne, że mówi o tym już teraz, ale u niego wszystko działo się błyskawicznie. W końcu okazało się, że był tak samo wrażliwy jak ona.

Jeszcze w tym samym tygodniu przyjechał dwa razy, żeby pójść z nią na kolację. Latał z Los Angeles tam i z powrotem, a w następny weekend znowu zabrał ją na żagle, mimo że była niemal całkowicie pochłonięta sprawą morderstwa i bardzo jej zależało na tym, żeby dobrze wypaść. Działał na nią kojąco, poza tym dostosowywał się do niej i to wiele ułatwiało. Była tym zachwycona. Po drugiej wycieczce po zatoce, odwiózł ją do domu i kochali się w dużym pokoju przed kominkiem. Był czuły, romantyczny i porywający. Potem zrobił dla nich obojga kolację. Spędził z nią noc i o dziwo jego obecność wcale jej nie przeszkadzała. Wstał o szóstej rano, wziął prysznic, ubrał się i podał jej śniadanie do łóżka. O siódmej piętnaście był już w taksówce jadącej na lotnisko. Złapał samolot odlatujący o ósmej do Los Angeles i o dziewiątej dwadzieścia pięć dotarł do biura. Wyglądał świeżo i był jak zwykle pełen energii. W ciągu najbliższych tygodni ustalił już rutynowy sposób poruszania się na tej trasie, niemal jej o to nie pytając. Wszystko to wydawało się takie proste. Była teraz znacznie szczęśliwsza. Nagle poczuła, że całe jej życie wzbogaciło się o nowe wartości. Dwa razy zjawił się nawet na sali sądowej, a jej udało się wygrać sprawę. Był przy niej, kiedy zapadł wyrok, i razem poszli to uczcić. Tego dnia podarował jej piękną, złotą bransoletkę kupioną u Tiffany'ego. W najbliższy weekend pojechała do niego z wizytą do Los Angeles. W piątek zjedli kolację w Bistro, w sobotę w Ma Maison, a dzień spędzili na zakupach na Rodeo Drive i leniuchowaniu przy jego basenie. W niedzielę wieczorem po spokojnej kolacji we dwoje, którą sam przyrządził na barbecue, wróciła do San Francisco.

Przez całą drogę myślała o nim, o tym, jak szybko się zaangażowała. Trochę obawiała się tego tempa, ale jego zamiary wydawały się jej tak jasno sprecyzowane, tak bardzo chciał z nią być. Wiedziała też, że dokuczała mu samotność. Dom, w którym mieszkał, był naprawdę okazały, nowoczesny, otwarty, pełen cennych eksponatów sztuki współczesnej. Były tam także dwa puste pokoje dla dziewczynek. Mieszkał w nim sam i wydawało się, że chciał być z nią jak najczęściej. Wkrótce zbliżało się Święto Dziękczynienia, a ona przywykła już do tego, że połowę tygodnia spędzał z nią w San Francisco. Po dwóch miesiącach to już w ogóle przestało być dziwne. Tydzień przed Świętem Dziękczynienia nagle zwrócił się do niej.

– Co robisz w przyszłym tygodniu kochanie?

– W Święto Dziękczynienia? – Wyglądała na zaskoczoną. Tak naprawdę, to nie myślała jeszcze o tym. Miała jeszcze rozpoczęte trzy niewielkie sprawy, które chciała zamknąć, jeśli uda się jej doprowadzić do ugody z obrońcami. To bardzo ułatwiłoby jej życie, bo naprawdę żaden z tych przypadków nie był wart rozprawy.

– Nie wiem. Nie zastanawiałam się jeszcze nad tym.

Od lat nie odwiedzała rodziny. Święta Dziękczynienia z Arturem i Jean zawsze były trudne do zniesienia. Ann rozwiodła się znowu parę lat temu i mieszkała teraz w Greenwich razem ze swoimi rozwydrzonymi dzieciakami. Billy przyjeżdżał i wyjeżdżał, jeśli akurat nie miał nic lepszego do roboty. Nie ożenił się jeszcze. Artur z wiekiem stawał się coraz bardziej męczący, a jej matka była ciągle podenerwowana. Ostatnio stale narzekała, ubolewała zwłaszcza nad tym, że Tana do tej pory nie wyszła za mąż i pewnie w ogóle to nie nastąpi. Rozmowy na temat „zmarnowanego życia” były główną treścią jej wizyt u matki, na co zwykle Tana odpowiadała „Dzięki, mamo”.

Alternatywą na Święto Dziękczynienia były odwiedziny Averil i Harry'ego, ale, mimo że bardzo ich kochała nie znosiła ich nudnych znajomych. Wszyscy przyjeżdżali dużymi samochodami kombi z gromadą dzieci. Tana zawsze czuła się w ich towarzystwie jakby trafiła w niewłaściwe miejsce i była za to głęboko wdzięczna swojemu losowi. Podziwiała Harry'ego za to, że mógł to wszystko wytrzymać. Któregoś roku śmiała się z tego razem z jego ojcem. Rozumiał Tanę, bo też nie mógł tego znieść i rzadko ich odwiedzał. Wiedział, że Harry jest szczęśliwy, ma zapewnioną dobrą opiekę i nie potrzebuje go, więc trzymał się swojego stylu życia.

– Chciałabyś pojechać ze mną do Nowego Jorku? – Drew spojrzał na nią z nadzieją.

– Mówisz poważnie? Po co? – Była zaskoczona. Co czekało na niego w Nowym Jorku? Jego rodzice nie żyli, a córki były w Waszyngtonie.

– No – przemyślał już to wszystko z góry – mogłabyś odwiedzić swoją rodzinę, a ja zajrzałbym do dziewczynek w Waszyngtonie, spotkalibyśmy się potem w Nowym Jorku i zabawili trochę. Może mógłbym zabrać je ze sobą? Co o tym myślisz?

Zastanowiła się przez chwilę i wolno pokiwała głową. Jej włosy rozsypały się wokół twarzy. – To możliwe. – Uśmiechnęła się. – Może nawet całkiem wykonalne, jeśli wyłączysz z tego tę część o mojej rodzinie. Święta z nimi mogą doprowadzić człowieka do samobójstwa.

Roześmiał się. – Nie bądź taka cyniczna, ty mała czarownico.

Delikatnie ujął pukiel jej włosów i pocałował ją w usta. Był tak cudownie czuły, że otwierała przed nim najbardziej niedostępne zakamarki swej duszy. Nigdy przedtem nie spotkała takiego mężczyzny jak on. Zaufanie, jakim go obdarzyła, zaskoczyło ją samą.

– A tak poważnie, mogłabyś się urwać?

– Tak naprawdę, to akurat teraz mogłabym. – W rzeczywistości prawie nigdy nie miała wolnego czasu, więc było to dla niej coś niezwykłego.

– Więc? – W jego oczach błyszczały iskierki, a ona zarzuciła mu ręce wokół szyi.

– Wygrałeś. Posunę się nawet do tego, że złożę wizytę matce, w ramach poświęcenia.

– Z pewnością pójdziesz za to prosto do nieba. Zajmę się wszystkim. Możemy oboje polecieć na Wschodnie Wybrzeże w następną środę wieczorem. Ty spędzisz czwartek w Connecticut i spotkamy się w Nowym Jorku w czwartek wieczorem, kiedy przyjadę z dziewczynkami. Zatrzymamy się w…, zastanówmy się. – Zamyślił się, a ona roześmiała się.

– Hotel Pierre? – Miała zamiar zapłacić za swoją część, ale on miał inny pomysł.

– Carlyle. Zawsze się tam zatrzymuję, jeśli tylko mogę, zwłaszcza z dziewczynkami. Lubią tam mieszkać.

Zawsze jeździł tam z Eileen przez ostatnie dziewiętnaście miesięcy, ale tego nie powiedział Tanie. Zorganizował wszystko i w środę wieczorem wsiedli w dwa różne samoloty lecące na wschód. Zastanowiło ją przez moment jak łatwo pozwoliła mu robić za siebie plany. To była dla niej zupełna nowość, nikt tego do tej pory nie robił, a jemu przychodziło to z taką łatwością. Nie mogła mieć wobec niego żadnych zastrzeżeń. A on był do tego przyzwyczajony. Dopiero gdy doleciała do Nowego Jorku dotarło do niej wreszcie, że naprawdę tam jest. Było przejmująco zimno. Jadąc taksówką z lotniska Johna F. Kennedy'ego do Connecticut widziała na drodze pierwsze ślady śniegu. Myślała o Harrym i o tym, jak uderzył Billy'ego w twarz. Szkoda, że teraz nie było go przy niej. Naprawdę nie miała ochoty na spędzenie Święta Dziękczynienia z Durningami. Wolałaby polecieć z Drew do Waszyngtonu, ale nie chciała przeszkadzać w jego świątecznym spotkaniu z dziewczynkami po dwumiesięcznej rozłące. Harry zapraszał ją do Piedmont, jak co roku zresztą, ale wyjaśniła, że jedzie do Nowego Jorku.

– O Boże, ty musisz być chora – śmiał się.

– Jeszcze nie. Ale jak wrócę będę na pewno. Już teraz słyszę słowa matki… zmarnowane życie…

– Jak już o tym mówimy, to chciałbym ci przedstawić w końcu mojego wspólnika.

Rzeczywiście, otworzył swoją własną kancelarię adwokacką, a Tana nie miała dotąd okazji poznania drugiego współwłaściciela spółki. Nigdy nie miała dość czasu, a oni także byli bardzo zajęci. Szło im nieźle, na niewielką, ale zadowalającą skalę. Obaj tego właśnie chcieli, a Harry zawsze opowiadał jej o pracy z wielkim entuzjazmem.

– Może kiedy wrócę.

– Zawsze tak mówisz. Chryste, ty nigdy go nie poznasz, Tan, a to taki fajny facet.

– Aha. To cuchnie randką w ciemno. Mam rację? Jeszcze jeden wygłodzony wilk… o nie! – Śmiała się teraz beztrosko jak przed laty, a Harry jej wtórował.

– Ty podejrzliwa małpo. Co ty sobie wyobrażasz, że każdy chce się dobrać do twoich majtek?

– Nie, wcale nie. Po prostu znam ciebie. Jeśli facet ma mniej niż dziewięćdziesiąt pięć lat i nie ma nic przeciwko małżeństwu, to ty od razu chcesz go ze mną wyswatać. Nie wiesz Winslow, że ze mnie twarda sztuka? Daj sobie spokój, na miłość boską. Jak chcesz to powiem matce, żeby zadzwoniła do ciebie z Nowego Jorku. Będziecie mogli sobie pogadać na ten temat.

– Bez przesady, ty wariatko. Ale nie wiesz, co tracisz. On jest wspaniały. Averil też tak uważa.

– Jestem pewna, że to prawda. Ożeń go z kimś innym.

– Dlaczego? Masz kogoś?

– Może. – Drażniła się z nim, ale jego czujne uszy momentalnie wyłowiły w jej głosie coś nowego. Natychmiast pożałowała swoich słów.

– Tak? Kto to?

– Frankenstein. Na litość boską, odczep się.

– Akurat nie mam zamiaru. Widujesz się z kimś, prawda?

– Nie… tak… to znaczy, nie. Cholera! Tak, ale to nic poważnego. Dobra? Czy to wystarczy?

– Nie, do diabła. Kim on jest, Tan? Czy to poważne?

– Nie. To tylko facet, z którym się spotykam, tak jak z innymi. To wszystko. Miły facet. Przyjemnie spędzamy czas. I tyle.

– Skąd jest?

– Z L.A.

– Co robi?

– Jest gwałcicielem. Spotkałam go w sądzie.

– Niezbyt śmieszne. Spróbuj jeszcze raz.

Czuła, jak ją osaczał, i w końcu zaczęło ją to denerwować.

– Jest prawnikiem, a teraz odczep się, do cholery. To nic ważnego.

– Coś mi mówi, że tak nie jest. – Znał ją dobrze. Drew był inny niż wszyscy, ale nie chciała się do tego przyznać, zwłaszcza przed sobą.

– No, dobra, to trzymaj się, dupku. Pozdrów ode mnie Averil i do zobaczenia po powrocie z Nowego Jorku.

– Co robisz w tym roku na Święta Bożego Narodzenia? – Było to oczywiście zaproszenie, ale zabrzmiało raczej jak błaganie. Miała ochotę już odłożyć słuchawkę.

– Jadę do Sugar Bowl, jeśli nie masz nic przeciwko temu.

– Sama?

– Harry! – Oczywiście, że nie. Jechała z Drew. Już się umówili. Eileen zabiera dziewczynki do Yennont, więc będzie wolny. Święta będą dla niego na pewno trudnym okresem. Oboje spodziewali się tego. Tana nie miała zamiaru mówić o tym Harry'emu. – Do widzenia. Do zobaczenia wkrótce.

– Zaczekaj… chciałem ci powiedzieć więcej o…

– Nie! – Wreszcie odłożyła słuchawkę, a kiedy dotarła taksówką do Greenwich, uśmiechnęła się do siebie, zastanawiając się, co by pomyślał o Drew. Chyba polubiliby się, mimo że Harry na pewno by go przeegzaminował. Właśnie dlatego zwlekała z przedstawieniem go. Rzadko się zdarzało, żeby Harry poznawał któregokolwiek z jej mężczyzn. Tylko wtedy, kiedy już nie mieli dla niej znaczenia. Ale tym razem było inaczej…

Matka i Artur wypatrywali jej, kiedy nadjechała. Była zaskoczona widząc, jak bardzo Artur się postarzał. Jej matka miała tylko pięćdziesiąt dwa lata, Artur sześćdziesiąt sześć i starość nie dodawała mu uroku. Lata stresów z żoną alkoholiczką wycisnęły na nim swoje piętno, tak samo jak harówka w Durning International. Wszystko to wyryte było na jego twarzy głębokimi bruzdami. Przeszedł kolejne ataki serca i niewielki wylew, wyglądał bardzo staro i słabowicie. Jean otaczała go nieustanną, troskliwą opieką, popadając coraz bardziej w nerwicę. Tana widziała w swojej matce jego łódź ratunkową dryfującą na sztormowych falach morza. Gdy Artur położył się spać, matka przyszła do jej pokoju i usiadła na brzegu łóżka. Tana po raz pierwszy nocowała w tym domu. Dostała do dyspozycji świeżo umeblowaną sypialnię, którą obiecywała jej Jean. Nocowanie w hotelu w mieście byłoby zbyt kłopotliwe, a poza tym matka poczułaby się urażona. I tak widywali ją bardzo rzadko. Artur nie ruszał się prawie z domu, poza wyjazdami do Palm Beach, do ich kondominium, a matka nie chciała zostawiać go samego, rezygnując z przyjazdu do San Francisco. Tanę mogli więc widywać tylko wtedy, kiedy przyjeżdżała na Wschód, co zdarzało się coraz rzadziej.

– Czy wszystko u ciebie w porządku, kochanie?

– Najzupełniej. – Było nawet bardziej niż w porządku, ale nie chciała o tym rozmawiać z Jean.

– Cieszę się. -Zwykle odczekiwała jeden dzień, zanim zaczęła narzekać na temat jej „zmarnowanego życia”, ale tym razem nie miała zbyt wiele czasu, więc musiała szybciej przystąpić do ofensywy. Tana wiedziała o tym. – W pracy wszystko dobrze?

– Tak, jest wspaniale.

Uśmiechnęła się, ale Jean wyglądała na smutną. Zawsze przygnębiało ją to, że Tana tak bardzo lubiła swoją prace. To znaczyło, że nie miała zamiaru z niej zrezygnować. Jean cały czas miała jednak nadzieje, że któregoś dnia Tana rzuci wszystko dla właściwego mężczyzny. Nie mogła pogodzić się z myślą, że jej córka mogłaby tego nie zrobić. Ale nie znała jej przecież prawie wcale. Właściwie nigdy za dobrze jej nie rozumiała, a teraz coraz bardziej traciły kontakt.

– Jacyś nowi mężczyźni? – To była stereotypowa rozmowa, jaką zwykle odbywały, i Tana zawsze odpowiadała na to pytanie „nie”, ale tym razem pomyślała, że może uchyli przed matką rąbek tajemnicy, żeby sprawić jej przyjemność.

– Jeden.

Jean uniosła brew. – Coś poważnego?

– Na razie nie. – Tana roześmiała się. Zabawianie się z nią w ten sposób było niemal okrutne. – I nie spodziewaj się zbyt wiele, bo chyba nic z tego raczej nie będzie. To miły facet, jest nam ze sobą dobrze, ale najlepiej będzie jak wszystko pozostanie tak jak jest.

Jednak jakaś mała iskierka w oczach Tany zdradziła, że kłamie i Jean zauważyła ją także.

– Od jak dawna się z nim widujesz?

– Od dwóch miesięcy.

– Dlaczego nie zabrałaś go ze sobą na Wschód?

Tana wzięła głęboki oddech, usiadła na tapczanie obejmując rękami podkurczone kolana. Przyjrzała się Jean. – Jeśli chodzi o ścisłość to właśnie jest z wizytą u swoich córeczek w Waszyngtonie. Nie powiedziała jej, że ma się z nim spotkać następnego dnia w Nowym Jorku. Pozwoliła Jean wierzyć, że wraca z powrotem na Zachód. Zyskała w oczach matki tym, że przyjechała do domu specjalnie na ten jeden dzień i jednocześnie mogła swobodnie spędzać czas w Nowym Jorku, bez rodzinnych zobowiązań. Nie chciała przywozić Drew, żeby poznał jej rodzinę, zwłaszcza że był tu Artur i jego potomstwo.

– Od jak dawna jest rozwiedziony, Tano? – Głos matki był trochę zachrypnięty i nie patrzyła jej w oczy.

– Od jakiegoś czasu. -Kłamała, ale nagle oczy matki spojrzały na nią przenikliwie.

– Jak długo?

– Uspokój się mamo. Właściwie jest w trakcie. Złożyli papiery.

– Jak dawno?

– Parę miesięcy temu. Na miłość boską… uspokój się!

– To ty nie powinnaś być taka spokojna. – Wstała z łóżka Tany i nerwowo przemierzyła pokój zatrzymując się znowu przy niej. Patrzyła jej prosto w oczy. – A druga rzecz, której nie powinnaś robić, to spotykać się z nim

– Co to za bzdury. Przecież nawet go nie znasz.

– Nie muszę, Tano. – Jej głos był pełen goryczy. – Znam ten syndrom. Nieważne, jaki to mężczyzna. Jeśli nie jest rozwiedziony i nie ma papierów w ręku, unikaj go, a najlepiej o nim zapomnij.

– To najgłupsze stwierdzenie, jakie mogłam od ciebie usłyszeć. Ty nikomu nie ufasz, prawda mamo?

– Jestem po prostu od ciebie dużo starsza, Tan. I mimo że wydaje ci się, że pozjadałaś wszystkie rozumy, to ja znam życie lepiej od ciebie. Nawet jeśli on mówi, że chce rozwodu, nawet jeśli jest tego zupełnie pewien, to jeszcze nic nie znaczy. Może być tak głęboko przywiązany do dzieci, o czym ty może nie wiesz, że nie zdecyduje się na rozwód. Za pół roku może wrócić do żony, a ciebie zostawi, wtedy już zakochaną po uszy, bez wyjścia. Postanowisz sobie, że zostaniesz przy nim jeszcze dwa lata… pięć… dziesięć…, a kiedy się obudzisz, nagle okaże się, że masz czterdzieści pięć lat i, jeśli będziesz miała szczęście – jej oczy były wilgotne od łez – on dostanie pierwszego zawału i wtedy dopiero zacznie cię naprawdę potrzebować… ale może jego żona nadal będzie żyła i wtedy nie będziesz miała żadnych szans. Są sprawy, których nie jesteś w stanie wygrać. I to właśnie jest jedna z nich. Tej więzi nikt nie może za niego zerwać. Jeśli on sam to zrobi, wtedy będę życzyć wam szczęścia, ale teraz, zanim on cię głęboko zrani, kochanie, chciałabym, żebyś przestała go widywać.

Jean była tak przygnębiona i smutna, że Tanie zrobiło się jej żal.

Życie jej nie rozpieszczało odkąd wyszła za Artura, ale w końcu po wielu długich, trudnych i samotnych latach, zdobyła go.

– Nie chcę kochanie, żeby spotkało cię to samo. Zasługujesz na coś lepszego. Spróbuj się z tego wycofać na jakiś czas i zobacz, jak on to rozegra.

– Życie jest na to zbyt krótkie, mamo. Nie mam czasu, żeby bawić się w gierki. Mam za dużo innych zajęć. A zresztą, co to za różnica? Nie mam zamiaru wychodzić za mąż.

Jean westchnęła i usiadła znowu. – Nie rozumiem, dlaczego. Co masz przeciwko małżeństwu, Tan?

– Nic. Pewnie ma ono sens, jeśli chce się mieć dzieci albo nie wybiera się intensywnej kariery zawodowej. Ale ja właśnie ją wybrałam i w moim życiu dzieje się tyle, że nie chcę uzależniać się od nikogo, a na dzieci jestem już za stara. Mam trzydzieści lat i na swój sposób już ułożyłam sobie życie. Nie mogłabym zburzyć tego wszystkiego dla kogoś.

Pomyślała o domu Harry'ego i Averil, który wyglądał jakby codziennie nawiedzało go trzęsienie ziemi.

– To po prostu nie dla mnie.

Jean nie mogła pozbyć się myśli, że może to jej wina, ale przyczyna była bardziej skomplikowana. Składały się na nią wszystkie złe wspomnienia. Powracająca wizja Artura, oszukującego Marie i przez tyle lat raniącego matkę. Tana nie chciała przeżyć czegoś takiego, pragnęła kariery zawodowej, wolności, niezależności, własnego życia. Nie chciała męża i dzieci, tego była pewna. Już wiele lat temu tak postanowiła.

– Nie wiesz, ile tracisz. – Powiedziała smutno Jean. Co sprawiło, że jej dziecko takie właśnie miało podejście do życia?

– Nie mogę sobie tego nawet wyobrazić. – Tana wpatrywała się w matkę, odnajdując w jej oczach coś, czego nie potrafiła zrozumieć.

– Jesteś jedyną osobą na świecie Tan, która tyle dla mnie znaczy.

Z trudem mogła w to uwierzyć, mimo że przez tyle lat matka poświęcała dla niej wszystko, przyjmując nawet z wdzięcznością prezenty, które łaskawie ofiarował jej Artur, żeby dać swemu dziecku jak najwięcej. Kiedy to sobie przypominała, czuła jak serce się jej rozdziera, a zwłaszcza kiedy myślała, jak bardzo powinna matce za wszystko dziękować. Objęła ją mocno, ciągle wspominając przeszłość.

– Kocham cię, mamo. Jestem ci wdzięczna za wszystko, co dla mnie zrobiłaś.

– Nie chcę wdzięczności. Chcę żebyś była szczęśliwa, kochanie. Jeśli ten człowiek jest dla ciebie dobry, to wspaniale, ale jeśli okłamuje cię, czy też siebie samego, to prędzej czy później złamie ci serce. Nie chcę żebyś cierpiała… nigdy…

– To nie jest to, co spotkało ciebie. – Tana była tego pewna, ale nie Jean.

– Skąd możesz o tym wiedzieć? Jak możesz być tego pewna?

– Po prostu jestem. Znam go dobrze.

– Po dwóch miesiącach? Nie żartuj. Nie wiesz o nim nic, a na pewno nie więcej niż ja dwadzieścia cztery lata temu. Artur nie okłamywał wtedy mnie, tylko siebie samego. Czy tego właśnie chcesz, siedemnastu lat samotnych nocy, Tan? Nie rób tego.

– Nie zrobię. Mam swoją pracę.

– To nie może być środkiem zastępczym.

Ale w jej przypadku było. Praca zastępowała jej wszystko.

– Obiecaj mi, że przemyślisz to, co dziś ode mnie usłyszałaś.

– Obiecuję.

Uśmiechnęła się i obie kobiety jeszcze raz uścisnęły się na dobranoc. Tana była wzruszona troską matki, ale miała pewność, że ona się myli co do Drew. Zasnęła z uśmiechem na twarzy, myśląc o nim i jego małych dziewczynkach. Zastanawiała się, co teraz z nimi robił. Znała nazwę jego hotelu w Waszyngtonie, ale nie chciała im przeszkadzać.

Kolacja w Święto Dziękczynienia, która odbyła się następnego dnia w domu Durningów, była okropnie nudna, ale Jean cieszyła się, że Tana spędzała ten dzień z nimi. Artur był jakiś zamyślony i dwa razy tego wieczoru zdarzyło mu się usnąć w fotelu. Pokojówka trącała go dyskretnie, aż w końcu Jean zaprowadziła go na górę, do sypialni. Ann przyjechała ze swoimi trzema bachorami, które były jeszcze bardziej nieznośne niż ostatnim razem. Ann opowiadała o swoim małżeństwie z bogatym armatorem greckim. Tana starała się jej nie słuchać, ale było to niemożliwe. Prawdziwym szczęściem w tym dniu był fakt, że Billy pojechał z przyjaciółmi na Florydę, zamiast przyjechać do domu.

Od piątej Tana co chwila zerkała na zegarek. Obiecała Drew, że będzie w Carlyle o dziewiątej. Przez cały dzień nie rozmawiali ze sobą przez telefon. Nie mogła już wytrzymać, ogarnęła ją przemożna chęć zobaczenia go, spojrzenia mu w oczy, dotknięcia twarzy, poczucia ciepła jego dłoni. Pragnęła już teraz rozbierać go, zrzucając także swoje ubranie. Poszła na górę, żeby spakować swoje rzeczy. Na jej twarzy błąkał się skrywany uśmiech. Matka weszła za nią do pokoju. Ich spojrzenia spotkały się w dużym lustrze nad komodą. Jean odezwała się pierwsza.

– Będziesz się z nim spotykać, prawda?

Mogła ją okłamać, ale miała przecież trzydzieści lat, więc po co?

– Tak, będę. – Odwróciła się teraz twarzą do matki.

– Przerażasz mnie.

– Za bardzo się wszystkim zamartwiasz. To nie jest powtórka z twojego życia mamo. To jest moje życie. Jest pewna różnica.

– Nie zawsze jest tak, jak myślimy.

– Tym razem się mylisz.

– Mam nadzieję, że rzeczywiście się mylę.

Jean wyglądała na pogrążoną w smutku, kiedy Tana wzywała taksówkę. Do Nowego Jorku dotarła o ósmej. Nie mogła zapomnieć słów matki i kiedy znalazła się w hotelu, miała jej nawet to za złe. Dlaczego musiała w to mieszać swoje złe doświadczenia, rozczarowania i ból? Jakie miała do tego prawo? To tak, jakby Tana musiała nosić przez całe życie żelazne kajdany na dowód tego, że była kochana przez matkę. Ona nie potrzebowała już tej miłości. Chciała, by pozostawiono ją sobie samej, aby mogła żyć swoim własnym życiem.

Hotel Carlyle był bardzo piękny. Schody wyłożone grubymi chodnikami, sięgającymi aż do marmurowej posadzki holu, perskie dywany, antyczne zegary, niezłe obrazy na ścianach i eleganccy dżentelmeni w surdutach za kontuarem recepcji. To wszystko było jakby z innego świata, pomyślała Tana uśmiechając się do siebie. To nie należało do życia matki, takie było jej własne życie. Teraz była już tego pewna. Podała nazwisko Drew i poszła na górę do pokoju. On jeszcze nie przyjechał, ale znali go tu dobrze. Pokój był okazały, tak jak obiecywano w recepcji, ze wspaniałym widokiem na Central Park i panoramę miasta mieniącą się nocą jak diamenty.

Apartament wyposażony był w antyki obleczone w ciemnoróżowy jedwab, a w oknach wisiały ciężkie satynowe zasłony. W wiaderku z lodem chłodziła się olbrzymia butelka szampana – prezent od kierownictwa. „Miłego pobytu” powiedział na pożegnanie chłopiec pokojowy. Tana usiadła na eleganckiej kanapie i zastanawiała się, czy ma wziąć kąpiel czy czekać. Nadal nie była pewna, czy przywiezie dziewczynki, ale pewnie tak. Nie chciała ich zaszokować negliżem, kiedy przyjadą. Minęła jednak dziewiąta, a ich nie było. Zadzwonił dopiero po dziesiątej.

– Tana.

– Nie, Sophia Loren.

Roześmiał się. -Jestem rozczarowany, wolałbym Tanę Roberts.

– Teraz już wiem na pewno, że jesteś szalony, Drew.

– Jestem. Na twoim punkcie.

– Gdzie jesteś?

Nastąpiła krótka pauza. – W Waszyngtonie. Julie jest strasznie przeziębiona i wydaje nam się, że Elizabeth też złapała grypę. Pomyślałem, że jeszcze chwilę posiedzę tutaj, żeby było im raźniej. Chyba nie zabiorę dziewczynek ze sobą. Przyjadę jutro, Tan. Dobrze?

– Jasne. – Rozumiała to, ale wyłapała także słówko „my”, które mu się wyrwało. „Wydaje nam się, że Elizabeth”. To nie brzmiało.najlepiej. – Pokój jest cudowny.

– Czy oni nie są wspaniali? Czy byli dla ciebie mili?

– Oczywiście, że tak. – Ogarnęła pokój wzrokiem. – Ale bez ciebie to żadna frajda, panie Lands. Miej to na uwadze.

– Będę jutro. Przysięgam.

– O której?

Pomyślał przez chwilę. – Zjem z dziewczynkami śniadanie… zobaczę, jak się czują… powinienem wyrobić się z tym do dziesiątej. Gdybym złapał samolot w południe… Będę w hotelu o drugiej, tym razem bez pudła.

To znaczyło pół dnia do tyłu, chciała to skomentować, ale stwierdziła, że mądrzej będzie przemilczeć.

– W porządku. – Nie była tym zachwycona i kiedy odłożyła słuchawkę, z trudem odsuwała od siebie wspomnienie słów matki. Wzięła gorącą kąpiel, oglądała telewizję, zamówiła filiżankę gorącej czekolady i zastanawiała się, co on robi w Waszyngtonie. Nagle poczuła się winna za to, co miała ochotę mu powiedzieć. To nie jego wina, że dzieci rozchorowały się. Z pewnością było to dla nich przykre, ale to przecież niczyja wina.

Podniosła słuchawkę i poprosiła o połączenie z numerem jego hotelu w Waszyngtonie. W jego pokoju nikt nie odpowiadał. Zostawiła wiadomość, potem oglądała do późna telewizję i zasnęła zostawiając włączony telewizor. Obudziła się następnego dnia o dziewiątej rano i kiedy wyszła na zewnątrz, okazało się, że jest cudowny dzień. Poszła na długi spacer Piątą Aleją i dotarła do Bloomingdale. Pomyszkowała trochę po sklepach, kupiła parę rzeczy dla siebie, elegancki kaszmirowy sweter dla niego, prezenty dla dziewczynek: lalkę dla Julie i śliczną bluzkę dla Elizabeth. Potem wróciła do Carlyle, żeby na niego czekać. Tym razem zastała w recepcji wiadomość. Obie dziewczynki były bardzo chore, „przyjeżdżam w piątek wieczorem”, czego zresztą nie zrobił. Julie miała bardzo wysoką gorączkę. Tana spędziła kolejną samotną noc w Carlyle. W sobotę wybrała się do Metropolitan, a o piątej po południu wreszcie pojawił się Drew. W samą porę, żeby pójść z nią do łóżka i zamówić kolację do pokoju. Przepraszał ją przez całą noc, a następnego dnia wrócili razem do San Francisco.

I tak upłynął ich „cudowny” weekend w Nowym Jorku.

– Przypomnij mi, żebyśmy koniecznie powtórzyli to kiedyś – powiedziała sarkastycznie, kiedy kończyli kolację na pokładzie samolotu.

– Jesteś na mnie wściekła, Tan? – Od chwili, kiedy przyleciała do Nowego Jorku, przez cały czas wyglądał na przygnębionego. Zżerało go poczucie winy wobec niej, poza tym martwił się o dziewczynki. Mówił za dużo, za szybko i nie był sobą.

– Nie, jestem bardziej rozczarowana niż wściekła. A przy okazji, jak się miewa twoja eks-żona?

– Dobrze.

Nie miał ochoty o niej rozmawiać i Tana zaskoczyła go tym pytaniem. To nie był odpowiedni temat do rozmowy, ale ona gryzła się wciąż wspominając słowa matki.

– A dlaczego pytasz?

– Z ciekawości. – Wzięła do ust pełną łyżkę deseru, spoglądając na niego chłodno. – Ciągle ją jeszcze kochasz?

– Oczywiście, że nie. To idiotyczne. Nie kocham jej już od lat. Wyglądał na szczerze rozzłoszczonego, a Tanę to ucieszyło. Matka się myliła. Jak zwykle.

– Może nie zdajesz sobie z tego sprawy, Tan – powiedział niepewnie. Był blady – ale tak się składa, że kocham ciebie. – Popatrzył na nią przeciągle.

Ona przyglądała mu się z uwagą. Wreszcie uśmiechnęła się i nic nie mówiąc, pocałowała go w usta. Odłożyła widelec i w końcu zamknęła oczy, by się zdrzemnąć. Nie miała mu nic do powiedzenia, a on czuł się jakoś niepewnie. To był trudny weekend dla nich obojga.

Загрузка...