ROZDZIAŁ ÓSMY

Samolot wylądował na lotnisku w Oakland. Kiedy Tana wysiadła, miasteczko wydało jej się małe i sympatyczne. Mniejsze niż Boston czy Nowy Jork, ale znacznie większe od Yolan, które w ogóle nie miało lotniska. Wzięła taksówkę do kampusu Berkeley, wprowadziła się do pokoju, który jej wynajęto w ramach stypendium, rozpakowała torby i postanowiła się trochę rozejrzeć. Wszystko wyglądało tu inaczej, jakoś dziwnie i obco. Był piękny, ciepły i słoneczny dzień, ludzie wyglądali na wypoczętych, począwszy od tych w dżinsach do tych w powłóczystych sukniach. Spotkała parę wschodnich kaftanów, mnóstwo szortów i podkoszulek, sandałów, adidasów, mokasynów i gołych stóp. Było tu zupełnie inaczej niż na uniwersytecie w Bostonie. Nie widziało się tu żydowskich księżniczek z Nowego Jorku w drogich wełnach i kaszmirach od Bergdorfa. Tutaj wszyscy wyznawali zasadę „chodź, w czym chcesz” i to było fantastyczne i podniecające. Rozglądając się wokół czuła radość, która trwała nawet wtedy, kiedy rozpoczęły się zajęcia na uczelni i gdy po całym dniu wykładów biegła do domu, by uczyć się dalej po południu i przez całą noc. Jedynym miejscem, które odwiedzała, była biblioteka. Jadała zwykle w swoim pokoju albo gdzieś po drodze. Już w pierwszym miesiącu straciła na wadze sześć funtów, które wcale nie były zbędne. Jedyną zaletą tego wszystkiego był fakt, że nie miała czasu tęsknić za Harrym, a bardzo się tego obawiała. Przez ostatnie trzy lata byli niemalże nierozłączni, mimo że chodzili do różnych szkół, a teraz nagle nie było go przy niej. Dzwonił do niej w wolnych chwilach. Piątego października była w swoim pokoju, kiedy ktoś zapukał do drzwi, by powiedzieć jej, że jest do niej telefon. Pomyślała, że to pewnie matka, i nie miała ochoty schodzić na dół. Następnego dnia miała napisać test na temat prawa kontraktowego, a poza tym musiała napisać jeszcze pracę z innego przedmiotu.

– Sprawdź, proszę, kto to jest i czy mogę zadzwonić później.

– Dobra, zaczekaj chwilę. – Za parę minut wróciła. – To telefon z Nowego Jorku. Znowu matka.

– Powiedz, że zadzwonię później.

– On mówi, że nie możesz. – On? Harry? Tana uśmiechnęła się. Dla niego przerwie nawet naukę.

– Za chwilę będę na dole. – Sięgnęła po pogniecione dżinsy, które wisiały na krześle, i wciągała je na siebie, biegnąc do telefonu.

– Halo?

– Co ty, do diabła, wyrabiasz? Robisz to z jakimś facetem na czternastym piętrze? Wiszę tu już od godziny, Tan. – Był niezadowolony i chyba trochę wstawiony. Miała już wprawione ucho. Znała go dobrze.

– Przepraszam, uczyłam się w pokoju i myślałam, że to mama.

– Nic z tego. – Mówił to jakoś poważnie.

– Jesteś w Nowym Jorku? – Uśmiechała się, szczęśliwa że znowu go słyszy.

– Tak.

– Myślałam, że wracasz dopiero w przyszłym miesiącu.

– Tak miało być. Ale przyjechałem zobaczyć się z wujem. Konkretnie, to on uważa, że może potrzebować mojej pomocy.

– Jakim wujem? – Tana była zupełnie zdezorientowana. Harry nigdy nie mówił o żadnym wuju.

– Z wujem Samem. Pamiętasz go, ten facet z plakatu w idiotycznym czerwono-niebieskim garniturze z długą białą brodą?

Naprawdę musiał być pijany i zaczęła się nawet z niego śmiać, kiedy nagle uśmiech zastygł jej na ustach. On mówił poważnie. O mój Boże…

– Co ty, do diabła, chcesz powiedzieć?

– Zaciągnąłem się, Tan.

– O, cholera. – Zamknęła oczy. Tylko o tym się mówiło. Wietnam… Wietnam… Wietnam… każdy miał coś do powiedzenia na ten temat… załatwcie ich… trzymaj się od tego z daleka… pamiętasz, co się stało z Francuzami… zaciągnij się… zostań w domu… akcja policyjna… wojna… nie sposób było zorientować się, o co w tym wszystkim chodzi, ale na pewno nie działo się nic dobrego.

– Po cholerę wracałeś? Dlaczego nie posiedziałeś tam dłużej?

– Nie chciałem. Ojciec zaproponował mi nawet, że mnie wykupi, ale wątpię, żeby mu się udało. Są pewne sprawy, których pieniądze Winslowów nie są w stanie załatwić. Poza tym to nie w moim stylu, Tan. Nie wiem, może gdzieś w podświadomości chciałem tam pojechać i czuć się potrzebny.

– Masz nie po kolei w głowie. Mój Boże… Jesteś jeszcze gorszy niż myślałam. Mogą cię przecież zabić. Zdajesz sobie z tego sprawę? Harry, wracaj do Francji.

Krzyczała na niego, stojąc w otwartym korytarzu. Krzyczała na Harry'ego, który był w Nowym Jorku.

– Dlaczego do diabła nie pojedziesz do Kanady albo nie postrzelisz się w stopę… zrób coś, wykręć się z tego. To jest rok 1964, a nie 1941. Nie bądź taki szlachetny, bo nie ma powodu, dupku. Wracaj.

Nagle jej oczy wypełniły się łzami i bała się zapytać o to, co chciała wiedzieć. Ale musiała. Musiała wiedzieć. – Dokąd cię posyłają?

– Do San Francisco. – Jej serce podskoczyło. – Na początek. Dokładnie na pięć godzin. Zobaczysz się ze mną na lotnisku, Tan? Moglibyśmy zjeść razem lunch. Potem do dziesiątej tego wieczoru muszę dotrzeć do miejsca, które nazywa się Fort Ord, a w San Francisco ląduję o trzeciej. Ktoś powiedział mi, że jazda do tego miejsca zajmie mi około dwóch godzin… – Jego słowa zawisły w powietrzu i oboje pomyśleli o tym samym.

– A co potem? – Jej głos zmienił się nagle, był chropowaty.

– Chyba Wietnam. Nieźle, co?

Wkurzyła się. – Nie, wcale mi się to nie podoba, ty durny sukinsynu. Powinieneś był studiować razem ze mną prawo. Wolałeś się zabawiać i pieprzyć z dziwkami we Francji, a teraz widzisz, co narobiłeś, jedziesz do Wietnamu, żeby odstrzelili ci jaja…

Łzy spływały po jej twarzy, nikt nie ośmiela się przejść obok niej korytarzem.

– Twoja wersja jest bardzo intrygująca.

– Jesteś czubkiem.

– No, a co tam u ciebie nowego? Zakochałaś się wreszcie?

– Nie mam czasu, ciągle się uczę. O której ląduje twój samolot?

– Jutro, o trzeciej po południu.

– Przyjadę.

– Dzięki.

Jego głos zabrzmiał znowu tak młodo, ale kiedy zobaczyła go następnego dnia, pomyślała, że jest jakiś blady i zmęczony. Nie wyglądał tak dobrze jak ostatnio, kiedy spotkali się w czerwcu. Teraz ich spotkanie było nerwowe i nie zachowywali się naturalnie. Nie wiedziała, co ma z nim zrobić. Pięć godzin to niezbyt długo. Zabrała go do swojego pokoju w Berkeley. Potem kiedy włóczyli się trochę tu, trochę tam, by wreszcie pojechać na lunch do Chinatown, Harry ciągle spoglądał na zegarek. Musiał złapać autobus. Zdecydował, że nie będzie wynajmował samochodu, żeby dojechać do Fort Ord, ale to skróciło czas, który spędzali ze sobą. Nie śmiali się tyle co zwykle i przez całe popołudnie nastrój był raczej smutny.

– Harry, po co to robisz? Mogłeś się przecież z tego wykręcić.

– To nie w moim stylu, Tan. Powinnaś to wiedzieć, jeśli znasz mnie choć trochę. A może, tak naprawdę w głębi duszy uważam, że to, co robię jest słuszne. Może obudziły się we mnie uczucia patriotyczne, o których istnieniu nie miałem pojęcia.

Tana poczuła, jak jej serce krwawi.

– O czym ty mówisz? To nie jest żaden patriotyzm. To nie jest nasza wojna.

Przeraził ją fakt, że mając taką możliwość nie wykorzystał szansy uniknięcia poboru. Nigdy go o to nie podejrzewała. Szalony Harry dorósł i nagle stał przed nią mężczyzna, którego zupełnie nie znała. Był uparty i silny, i mimo że obawiał się trochę skutków swojej decyzji, było jasne, że właśnie tego pragnął.

– Myślę, że to będzie nasza wojna, Tan.

– Ale dlaczego ty? – Przez dłuższy czas siedzieli w ciszy i dzień zleciał im zbyt szybko. Kiedy żegnali się, uścisnęła go mocno, a on obiecał, że będzie dzwonił, jak tylko będzie mógł. Ale odezwał się dopiero po sześciu tygodniach i wtedy miał już za sobą podstawowe przeszkolenie. Miał nadzieję, że wyślą go do San Francisco i zobaczy się z nią, ale zamiast na północ, jechał na południe.

– Dziś wieczorem wyjeżdżam do San Diego. – Była sobota. – A na początku przyszłego tygodnia do Honolulu.

Była w trakcie semestralnych egzaminów, więc nie mogła po prostu rzucić wszystkiego i pojechać na parę dni do San Diego.

– Cholera. Czy zostaniesz w Honolulu przez jakiś czas?

– Niestety, nie. – Wyczuwała, że nie chciał jej powiedzieć czegoś ważnego.

– Co to ma znaczyć?

– To znaczy, że w przyszłym tygodniu wysyłają mnie do Sajgonu.

Jego głos był zimny i twardy jak stal i zupełnie nie przypominał dawnego Harry'ego. Zastanawiała się, co się z nim stało. On zadawał sobie to pytanie przez całe sześć tygodni szkolenia.

– Chyba mam po prostu szczęście-mówił żartem do kolegów, ale nie było mu do śmiechu. Kiedy rozdawano przydziały do jednostek, atmosfera była tak napięta, że można było ciąć ją nożem. Nikt nie odważył się skomentować przydziałów ani jednym słowem, a zwłaszcza ci, którym się powiodło. Harry nie należał do tych szczęśliwców.

– Życie to cholerna ruletka, Tan i trzeba się z tym pogodzić.

– Czy twój ojciec wie już o tym?

– Dzwoniłem do niego wczoraj wieczorem. Nikt nie wie, gdzie można go znaleźć. W Paryżu mówią, że jest w Rzymie. Z Rzymu odsyłają mnie do Nowego Jorku. Próbowałem też Afrykę Południową, ale w końcu pomyślałem, że chrzanię starego sukinsyna. Prędzej czy później dowie się, gdzie jestem.

Dlaczego u diabła ma ojca, którego nie można znaleźć? Nawet Tana mogłaby do niego zadzwonić, ale z opowieści Harry'ego był to człowiek, którego nie miała ochoty poznać.

– Napisałem do niego na londyński adres, zostawiłem też wiadomość w Pierre, w Nowym Jorku. To wszystko, co mogłem zrobić.

– Na więcej pewnie i tak nie zasługuje. Czy mogłabym coś dla ciebie zrobić Harry?

– Pomódl się za mnie. – Zabrzmiało to bardzo poważnie.

Była bardzo zaskoczona. To niemożliwe. Harry był jej najlepszym przyjacielem, bratem, niemal bliźniakiem, a oni wysyłali go do Wietnamu. Ogarnęła ją potworna panika, której nigdy przedtem nie odczuwała. Niestety, nie mogła nic zrobić.

– Zadzwonisz do mnie przed wyjazdem?… i z Honolulu…?

W jej oczach pojawiły się łzy… a co będzie, jeśli coś mu się stanie? Nie, nic się nie stanie, zacisnęła zęby, nie dopuści do siebie nawet takich myśli. Harry Winslow był niepokonany i należał do niej. Zabrał cząstkę jej serca. Przez kilka następnych dni czuła się zagubiona, czekając na telefon od niego. Dzwonił dwa razy z San Diego, zanim wyjechał.

– Przepraszam, że to tak długo trwało, ale byłem zajęty przygodami łóżkowymi i chyba złapałem trypra. A co tam, do diabła, warto było.

Prawie ciągle pił, a na Hawajach było jeszcze gorzej. Dzwonił stamtąd jeszcze dwa razy, a potem nagle zapadła cisza i zniknął w dżunglach Wietnamu. Bez przerwy wyobrażała sobie, że jest w niebezpieczeństwie, potem jednak zaczęła dostawać od niego wariackie listy opisujące życie w Sajgonie, dziwki, narkotyki, niegdyś piękne hotele, świetne dziewczyny. Pisał też, że bardzo mu pomaga znajomość francuskiego. To ją trochę uspokoiło. Dobry, stary Harry, nic się nie zmienił. Czy to w Cambridge, czy w Sajgonie, zawsze taki sam. Udało jej się przebrnąć przez egzaminy, Święto Dziękczynienia i pierwsze dwa dni ferii świątecznych, które spędziła w swoim pokoju z półmetrowym stosem książek. Ktoś zapukał do jej drzwi o siódmej wieczorem.

– Telefon do ciebie. – Matka dzwoniła do niej bardzo często. Tana wiedziała, dlaczego, mimo że żadna z nich nie chciała się do tego przyznać. Wolne dni były trudne do zniesienia dla Jean. Artur nigdy nie poświęcał jej zbyt wiele czasu, a ona stale miała nadzieję, że to się zmieni. Ciągle były jakieś wymówki, wyjaśnienia i usprawiedliwienia, przyjęcia, na które z jakichś powodów nie mógł jej ze sobą zabrać. Tana podejrzewała, że w grę wchodziły jakieś inne kobiety, poza tym teraz miał na karku Ann z mężem i dzieckiem, może także Billy'ego, a Jean nie należała po prostu do rodziny, bez względu na to ile lat byli już ze sobą.

– Już schodzę. – Tana krzyknęła, zarzuciła na siebie szlafrok i poszła do telefonu. W korytarzu było zimno, wiedziała że na zewnątrz panowała mgła. Rzadko, ale czasem się to zdarzało na tak dalekim zachodzie, zwłaszcza podczas dżdżystych nocy.

– Halo? – Spodziewała się usłyszeć głos matki i zaniemówiła, kiedy po drugiej stronie odezwał się Harry. Głos miał zachrypnięty i chyba był zmęczony, tak jakby nie spał całą noc, co było zrozumiałe, jeśli wrócił do miasta. Głos docierał tak wyraźnie, jakby Harry był gdzieś bardzo blisko.

– Harry?…- Jej oczy natychmiast napełniły się łzami. – Harry! Czy to ty?

– Pewnie, że ja, Tan. – Niemalże warknął na nią i ona prawie czuła przy sobie jego nieogoloną brodę.

– Gdzie jesteś?

Na moment zapadła zupełna cisza. – Tutaj. W San Francisco.

– Kiedy przyjechałeś? Chryste, przecież mogłam po ciebie wyjechać. – Co za wspaniały prezent na święta, Harry wrócił!

– Dopiero co przyjechałem. – To było kłamstwo, ale łatwiej było skłamać, niż wyjaśniać, dlaczego tak długo do niej nie dzwonił.

– Na szczęście nie trzymali cię tam długo, dzięki Bogu.

Była taka szczęśliwa, że słyszy jego głos. Nie mogła powstrzymać łez. Śmiała się i płakała, on także. Nie miał już nadziei, że usłyszy jeszcze kiedyś jej głos, a teraz kochał ją jeszcze bardziej, jak nigdy dotąd. Nie był nawet pewien, czy uda mu się nadal utrzymać to uczucie w tajemnicy. Ale będzie musiał, dla własnego i jej dobra.

– Dlaczego tak szybko cię wypuścili?

– Chyba dałem im popalić. Jedzenie śmierdziało, dziewczyny zarażały wszami. Dwa razy złapałem wszy na jajach, a potem miałem chyba najgorszą odmianę trypra, jaka może się przytrafić… – Próbował się roześmiać, ale to bardzo bolało.

– Ty łajdaku. Czy ty nigdy nie masz zamiaru się uspokoić?

– Nie, jeśli będę miał wybór.

– No, więc, gdzie teraz jesteś?

Znowu zapadła krótka chwila ciszy. – Doprowadzają mnie do porządku u Lettermana.

– W szpitalu?

– Tak.

– Leczysz się na trypra? – Powiedziała to trochę za głośno i dwie dziewczyny idące korytarzem odwróciły się i zaczęły się śmiać. – Wiesz, ty jesteś niemożliwy. Jesteś najgorszą osobą, jaką kiedykolwiek poznałam, Harry Winslowie Czwarty albo kimkolwiek jesteś. Czy mogę odwiedzić cię w szpitalu, czy od razu się zarażę? – Śmiała się, a jego głos ciągle brzmiał jakoś chropowato, jakby Harry był bardzo zmęczony.

– Wystarczy, że nie będziesz używała mojej deski klozetowej.

– Nie martw się, nie będę. Nie uścisnę nawet twojej ręki, dopóki nie będzie wygotowana. Bóg tylko wie, gdzie ją wkładałeś.

Uśmiechnął się. Tak pioruńsko dobrze było ją znowu słyszeć. Popatrzyła na zegarek.

– Czy mogę przyjechać do ciebie teraz?

– Nie masz nic lepszego do roboty w sobotni wieczór?

– Miałam właśnie zamiar kochać się ze stertą książek prawniczych.

– Widzę, że masz takie samo poczucie humoru, jak zawsze.

– Jasne, bo mam więcej oleju w głowie od ciebie, dupku, i nie daję się wysłać do Wietnamu.

Zapadła dziwna chwila ciszy, a Harry odpowiedział poważnie:

– I dzięki Bogu, Tan.

Poczuła się dziwnie słysząc jego głos i przez jej ciało przebiegł nieprzyjemny dreszcz.

– Naprawdę chcesz przyjechać dziś wieczorem?

– No, jasne, a myślałeś że nie przyjadę? Nie chcę tylko złapać tego trypra, to wszystko.

Uśmiechnął się. – Nie martw się, będę grzeczny.

Ale musiał jej to powiedzieć… zanim przyjedzie… to byłoby niesprawiedliwe. – Tan… – Głos uwiązł mu w gardle. Nikomu jeszcze o tym nie mówił. Nie rozmawiał nawet z ojcem. Nie mogli go odszukać, a Harry wiedział, że do końca tygodnia powinien pojawić się w Gstaad. Zawsze spędzał tam Święta Bożego Narodzenia, z Harrym albo bez niego. Szwajcaria była dla niego symbolem Bożego Narodzenia. – Tan… to jest trochę więcej niż tryper…

Skóra na niej ścierpła, zamknęła oczy.

– Tak, dupku? Co to takiego? – Specjalnie używała takich słów, żeby go rozśmieszyć, na wypadek gdyby nie był w najlepszej formie, ale było już za późno… nie mogła zmienić ani prawdy, ani słów…

– Trochę mnie postrzelili…

Usłyszała, że jego głos załamał się i poczuła ból w piersi, starając się powstrzymać łkanie.

– O, czyżby? No i po co było tam jechać? – Walczyła ze łzami, on także.

– Nie miałem chyba nic lepszego do roboty. Dziewczęta były naprawdę do kitu… – Jego głos był coraz smutniejszy i bardzo łagodny… – w porównaniu z tobą, Tan.

– Jezu, musieli cię chyba postrzelić w mózg. – Usiłowali obracać to w żart, ale kiedy tak stała boso przy telefonie, całe jej ciało zamieniało się pomału w sopel lodu. – Lettennan, tak?

– Tak.

– Będę tam za pół godziny.

– Nie musisz się spieszyć. Nigdzie się nie wybieram.

I rzeczywiście, nie miał na to szans. Ale Tana nie wiedziała o tym. Szybko założyła dżinsy, wsunęła bose stopy w buty, nie patrząc które, wciągnęła na siebie czarny kołnierz golfowy, przeczesała włosy i chwyciła z łóżka groszkowy żakiet. Musiała do niego natychmiast pojechać i przekonać się, co się z nim dzieje… Trochę mnie postrzelili… Przez całą drogę do szpitala Lettennan te słowa nie dawały jej spokoju. Myślała o tym wsiadając do autobusu i potem łapiąc w Presidio taksówkę. Zabrało jej to dwa razy więcej czasu, niż mu powiedziała, ale spieszyła się jak diabli i pięćdziesiąt pięć minut po ich rozmowie trafiła wreszcie do szpitala i zapytała w recepcji o pokój Harry'ego. Kobieta w recepcji zapytała Tanę, na jakim oddziale leży, a ona przez chwilę miała ogromną ochotę odpowiedzieć „na oddziale, na którym leczy się trypra”, ale czuła się tu dziwnie, i było jeszcze gorzej, kiedy biegła korytarzem oddziału neurochirurgii, modląc się, by wszystko było z nim w porządku. Jej twarz była tak blada, że aż prawie szara, ale jego była taka sama, kiedy weszła do pokoju. Obok niego ustawiono respirator, a on sam leżał płasko na łóżku. Nad nim wisiało lustro. Wokół stały jakieś stojaki z rurkami, cały czas czuwała przy nim pielęgniarka. W pierwszej chwili pomyślała, że jest sparaliżowany. Nie poruszał żadną kończyną, a kiedy wreszcie uniósł rękę, jej oczy wypełniły się łzami. Okazało się, że nie pomyliła się tak bardzo. Był sparaliżowany od pasa w dół. Jeszcze tego samego wieczora tłumaczył jej ze łzami w oczach, że został postrzelony w kręgosłup.

Wreszcie mógł z nią rozmawiać, wypłakać się, powiedzieć jej, co czuje. – Czuł się beznadziejnie. Chciał umrzeć. Od kiedy wrócił, myślał wyłącznie o śmierci.

– I tak to właśnie wygląda… – Mówił z dużym wysiłkiem, łzy spływały po jego policzkach i tworzyły mokre ślady na pościeli. – Już zawsze będę uwięziony w wózku inwalidzkim…

Teraz nie ukrywał już swojej rozpaczy. Myślał, że już jej nigdy nie zobaczy, i nagle stanęła przed nim, tak piękna i dobra, i taka płowa… taka sama jak zawsze. Tutaj wszystko było jak dawniej, nic się nie zmieniło. Nikt tu nie słyszał o Wietnamie, o Sajgonie czy Da Nang, albo Yietcongu, którego nikt nawet nie widział na oczy. Żółci strzelali po prostu w tyłek zaczajeni w zaroślach, albo gdzieś na drzewie. Mieli może po dziewięć lat, albo przynajmniej na tyle wyglądali. Ale nikogo tutaj to nie obchodziło.

Tana patrzyła na niego, starając się powstrzymać łzy. Była wdzięczna, że Harry w ogóle żyje. Opowiedział jej straszne historie o tym, jak leżał z twarzą zanurzoną w błocie, w szalejących wichurach i ulewach, jak spędził pięć dni w dżungli. To, że przeżył to wszystko, graniczyło z cudem. No i co z tego, że nie będzie chodził? Był żywy i tylko to się liczyło. To, co kiedyś powiedziała o niej Miriam Blake, właśnie teraz zaczynało w niej naprawdę dojrzewać.

– To nauczka za to, że pieprzyłeś się z tanimi dziwkami, ty dupku. Teraz możesz sobie jeszcze trochę poleżeć, ale musisz wiedzieć, że ja nie dopuszczę do tego, żebyś zbyt długo leniuchował. Zrozumiano?

Stała nad nim, oboje nie mogli powstrzymać łez, wzięła go za rękę, a on mocno ją uścisnął.

– Ruszysz tyłkiem i zrobisz ze sobą coś pożytecznego. Jasne? Przyglądał się jej z niedowierzaniem, a najdziwniejsze było to, że mówiła to wszystko poważnie.

– Jasne? – Jej głos się załamywał, tak samo jak jej serce.

– Wiesz co, ty naprawdę jesteś zupełnie zwariowana. Wiesz o tym, Tan?

– A ty jesteś leniwym sukinsynem i nie przyzwyczajaj się za bardzo do tego wylegiwania się, bo to nie potrwa długo. Zrozumiałeś, dupku?

– Tak jest. – Zasalutował jej, a kilka minut później Tana patrzyła, jak po zastrzyku, który zaaplikowała mu pielęgniarka, zapada w sen. Trzymając go za rękę, nie mogła już powstrzymać spływających po policzkach łez i szeptem modliła się, dziękując Bogu za jego cudowne ocalenie. Patrzyła na niego godzinami, cały czas ściskając jego dłoń. W końcu pocałowała go w policzek, ucałowała jego oczy i wyszła. Było już po północy, kiedy wracała autobusem do Berkeley. Przez całą drogę powtarzała tylko jedno: „Dzięki ci Boże”. Dzięki ci Boże, że żył. Dzięki ci Boże, że nie zabili go w jakiejś dżungli na końcu świata, albo gdziekolwiek to było. Wietnam nabrał dla niej teraz nowego znaczenia. To było miejsce, do którego ludzie jechali, by zginąć. Nie można było poczytać o tym w książkach ani porozmawiać na przerwie z profesorami czy przyjaciółmi. Teraz Wietnam był dla niej czymś bardzo realnym. Dokładnie wiedziała, co oznacza, to słowo. To znaczyło to, że Harry Winslow już nigdy nie będzie chodził. Kiedy tej nocy wysiadała z autobusu w Berkeley, z jej oczu nadal płynęły łzy. Idąc do swojego wynajętego pokoju, wcisnęła ręce do kieszeni i pomyślała, że odtąd żadne z nich nie będzie już takie samo.

Загрузка...