ROZDZIAŁ CZWARTY

Lato upłynęło bardzo szybko. Tana odpoczywała przez dwa tygodnie w Nowym Jorku, podczas gdy jej matka codziennie chodziła do pracy. Jean mimo wszystko martwiła się o nią. Niby nic jej nie dolegało, ale czasem siedziała wpatrzona w martwy punkt, nasłuchując czegoś w ciszy, nie zauważając nikogo. Nie odbierała telefonów, gdy Jean lub ktokolwiek inny próbował do niej zadzwonić. Jean wspomniała o tym Arturowi pod koniec tygodnia. Prawie udało jej się wreszcie doprowadzić dom w Greenwich do porządku. Billy z przyjaciółmi udali się na Malibu, by odwiedzić kolejnych znajomych. Zrujnowali niemal doszczętnie domek przy basenie, ale najbardziej był zniszczony dywan w sypialni Artura. Ktoś wyciął nożem kawał wykładziny w jego pokoju. Artur nie szczędził synowi cierpkich słów.

– Czy wy jesteście jakimiś barbarzyńcami czy dzikusami? Powinienem był wysłać cię do West Point, a nie do Princeton. Tam nauczyliby cię trochę moresu. Mój Boże, kiedy byłem w twoim wieku, nawet nie słyszałem, żeby ktoś się tak zachowywał. Widziałeś dywan? Jest kompletnie zniszczony.

Billy robił wrażenie zmartwionego i skruszonego.

– Przykro mi, tato. Rzeczywiście sprawy trochę wymknęły mi się spod kontroli.

– Trochę? To cud, że ty i mała Roberts uszliście z życiem. Billy był w całkiem niezłej formie po wypadku. Gdy opuszczał szpital bolało go oko, ale szwy znad brwi miał już zdjęte. Przed wyjazdem do Malibu co wieczór wychodził z przyjaciółmi.

– Przeklęte, zwariowane dzieciaki… – Artur ciągle pomstował. – A jak się czuje Tana?

Jean wspominała Arturowi, jak dziwnie zachowuje się córka od tamtej pory. Zastanawiała się, czy uraz głowy, jakiego doznała, nie był jednak poważniejszy, niż wydawało się lekarzom.

– Wiesz, tej nocy zachowywała się jakby była nieprzytomna i bredziła… powiedziała nawet…

Pamiętała tę idiotyczną bajeczkę o Billym, którą Tana próbowała jej sprzedać. Wyglądało na to, że jednak nie jest z nią za dobrze i Artur także się tym martwił.

– Każ ją jeszcze raz przebadać.

Ale kiedy chciała to zrobić, Tana kategorycznie odmówiła. Jean zaczęła nawet zastanawiać się, czy jej córka powinna w takim stanie jechać do Nowej Anglii do wakacyjnej pracy. Jednak w przeddzień terminu wyjazdu Tana po cichu spakowała swoje torby i następnego poranka spotkały się przy śniadaniu. Dziewczyna miała bladą i zmęczoną twarz, ale gdy Jean podała jej szklankę soku pomarańczowego, po raz pierwszy od dwóch tygodni uśmiechnęła się, a matka ze wzruszenia nieomal się rozpłakała. Od wypadku w domu panowała atmosfera jak w grobowcu. Żadnych dźwięków, żadnej muzyki, śmiechu, chichotu przez telefon, żadnych głosów – wszędzie tylko martwa cisza. I martwe oczy Tany.

– Tęskniłam za tobą, Tan.

Na dźwięk tak wymawianego imienia, oczy Tany wypełniły się łzami. Pokiwała głową nie mogąc wydobyć z siebie głosu. Nie miała już nic do powiedzenia. Nikomu. Miała wrażenie, że jej życie się skończyło. Przysięgła sobie, że już nigdy nie dotknie jej żaden mężczyzna, i wiedziała, że dotrzyma słowa. Nie pozwoli, żeby ktoś zrobił jej coś takiego, jak Billy Durning. Największą tragedią było to, że Jean nie umiała stawić czoła prawdzie, nie chciała słuchać ani pogodzić się z tym, co mówiła córka. W jej mniemaniu było to niemożliwe, co oznaczało, że po prostu wydarzenie nie miało miejsca. Najgorsze, że to się jednak stało.

– Naprawdę zdecydowałaś się pojechać na ten obóz?

Tana sama zastanawiała się nad tym. Wiedziała, że to poważna decyzja. Mogła tu pozostać i ukrywać się przez resztę życia, jak ofiara, czy ułomna, ktoś skrzywdzony, załamany i skończony, albo mogła' próbować zacząć wszystko od nowa, ruszyć w życie własną drogą.

– Tak, wszystko będzie w porządku.

– Jesteś pewna?

Była taka wyciszona, skruszona i nagle taka dorosła. Tak jakby uraz głowy podczas tego wypadku gwałtownie zakończył jej młodość. Może było to spowodowane strachem. Jean nie widziała nigdy nikogo, kto tak by się zmienił w tak krótkim czasie. Artur opowiadał, że Billy czuł się już dobrze, był skruszony, ale jednocześnie wrócił do swojej dawnej formy, zanim jeszcze zaczęły się wakacje. W przypadku Tany było zupełnie inaczej.

– Słuchaj, kochanie, jeśli nie czujesz się na siłach, by tam jechać, po prostu zostań w domu. Musisz nabrać sił przed jesiennym wyjazdem na uczelnię.

– Wszystko będzie dobrze.

To było prawie wszystko, co powiedziała, zanim opuściła dom, ściskając kurczowo swoją jedyną torbę. Do Yermont pojechała autobusem, tak jak poprzednio. Tana bardzo lubiła wakacyjną pracę, ale tym razem była jakaś inna i wszyscy to zauważyli. Taka cicha, zamknięta w sobie, prawie wcale się nie śmiała, a jeśli w ogóle z kimś rozmawiała to byli to wyłącznie uczestnicy obozu. Zmartwiło to innych kolegów, których znała od dawna.

– Może ma jakieś kłopoty w domu…

– A może jest chora…?

– O rany, zachowuje się jak ktoś zupełnie obcy…

Wszyscy to dostrzegli, ale nikt nie znał przyczyny takiego jej zachowania. Gdy obozy się skończyły, wsiadła do autobusu i pojechała do domu. Nie nawiązała żadnych przyjaźni tego roku, chyba że z młodszymi dzieciakami, ale nawet wśród nich nie była tak popularna, jak poprzednio. Bardzo wyładniała od zeszłego sezonu, ale mimo to dzieci zgodnie stwierdzały, że „Tana Roberts jest dziwna”. I Tana wiedziała, że to prawda.

Spędziła dwa dni w domu z Jean. Unikała starych przyjaciół, spakowała torby do szkoły i, wsiadając do pociągu, poczuła wreszcie ulgę. Nagle miała ochotę pojechać, daleko, daleko stąd… jak najdalej od domu… od Artura… od Jean… od Billy'ego… od nich wszystkich… nawet od szkolnych przyjaciół. Nie była już tą samą beztroską dziewczyną, która skończyła szkołę trzy miesiące temu. Była kimś zupełnie innym, czuła się zraniona i zdradzona, jej dusza krwawiła. Gdy usiadła w pociągu i ruszyła na południe, powoli zaczynała się czuć jak ludzka istota. Wiedziała, że musi odjechać bardzo daleko, uciec od ich oszustw i kłamstw, od rzeczy, których nie potrafili dostrzec, w które nie chcieli uwierzyć, od ich brudnych gierek… tak jakby od momentu, gdy Billy Durning ją skrzywdził, nikt inny nie powinien jej oglądać. Nie istniała, ponieważ grzech Billy'ego nie został ujawniony… ale to sprawa Jean, powiedziała sobie. Kto jej pozostawał? Jeśli własna matka jej nie uwierzyła… nie chciała już o tym myśleć. Nie chciała myśleć o niczym. Wyjedzie stąd gdzieś bardzo daleko i może nie wróci już nigdy do domu. Niestety, wiedziała, że to też było kłamstwo. Matka zapytała ją przed wyjazdem:

– Przyjedziesz do domu na Święto Dziękczynienia, prawda, córeczko?

Upewniała się, jakby dopiero teraz zaczęła się o nią martwić. Jakby wyczytała coś z oczu córki, coś, czemu nie potrafiła stawić czoła. Zobaczyła otwartą, krwawiącą ranę jej duszy, ale nie umiała jej pomóc, nie mogła sobie z tym poradzić. Tana nie chciała przyjeżdżać do domu na Święto Dziękczynienia, wolałaby w ogóle tu nie wracać. Uciekała od tego poniżającego, taniego stylu życia… hipokryzji… Billy'ego i jego barbarzyńskich przyjaciół… Artura i tych lat w czasie których wykorzystywał jej matkę… żony, którą oszukiwał… kłamstw, które Jean sobie wmawiała… Nagle Tana nie mogła znieść tego wszystkiego i musiała stamtąd uciec. Może już nigdy nie wróci… nigdy.

Przyjemność sprawiał jej miarowy stukot kół pociągu i było jej żal, gdy dojechała do Yolan. Green Hill College znajdował się dwie mile od stacji i wysłano po nią rozklekotane, stare kombi ze starym, czarnym kierowcą o siwych włosach. Powitał ją ciepłym uśmiechem, ale ona spojrzała na niego podejrzliwie, gdy pomagał jej ładować bagaże.

– Długa była podróż pociągiem, panienko?

– Trzynaście godzin.

Prawie nie odzywała się do niego w czasie krótkiej podróży do szkoły i, gdyby przyszło mu do głowy zatrzymać samochód, pewnie zaczęłaby uciekać w panice. Wyczuwał dystans, jaki stwarzała, i nie próbował być przesadnie miły. Przez część drogi pogwizdywał, a gdy zmęczył się tym, śpiewał piosenki z głębokiego Południa, jakich nigdy przedtem nie słyszała. Kiedy dojechali na miejsce, uśmiechnęła się do niego.

Dzięki za przejażdżkę.

Jestem do usług, panienko. Proszę pytać w biurze o Sama, a zawiozę panienkę, gdziekolwiek panienka sobie życzy.

A potem zaśmiał się trochę rubasznie, ale ciepło.

– Ale tu nie ma za wiele miejsc, które warto odwiedzić.

Miał akcent z głębokiego Południa. Od chwili, gdy Tana wysiadła z pociągu, zachwycało ją wszystko, na co padał jej wzrok. Wysokie, majestatyczne drzewa, wszędzie bajecznie kolorowe kwiaty, soczysta, bujna trawa i powietrze bezwietrzne, ciężkie i ciepłe. Nabierało się nieprzepartej chęci, by spacerować i napawać się pięknem Południa. Gdy po raz pierwszy zobaczyła college, stanęła i uśmiechnęła się do siebie. To było to, o czym marzyła, tak właśnie go sobie wyobrażała. Miała zamiar przyjechać i obejrzeć to wszystko ostatniej zimy, ale nie było na to czasu. Zamiast tego wypytała o wszelkie drobiazgi przedstawiciela college'u, który przyjechał do nich na Pomoc, i spodobało jej się bardzo to, co zobaczyła i przeczytała w broszurkach. Szkoła prezentowała bardzo wysoki poziom, ale ona chciała czegoś więcej – podobała jej się reputacja uczelni, legendy, które krążyły na temat jej historii. Wiedziała, że obowiązywały tu dosyć konserwatywne metody, i to ją właśnie pociągało. Oglądała zgrabne, białe budowle, świetnie utrzymane, z wysokimi kolumnami i pięknymi oknami we francuskim stylu, z widokiem na małe jezioro, i nieomal czuła się tak, jakby dopiero teraz znalazła się w domu.

Zameldowała się w recepcji, wypełniła formularze, wpisała się na długą listę nazwisk, sprawdziła, do którego budynku ją przydzielono, i chwilę później Sam pomagał jej załadować bagaż na stary wózek. Przyjazd tutaj był jak podróż do miejsca cofniętego w czasie. Po raz pierwszy od miesięcy poczuła wewnętrzny spokój. Nie musiała spotykać się z matką, tłumaczyć jej, jak się czuje, nie słyszała znienawidzonego nazwiska Durningów, nie musiała oglądać skrywanego bólu, jaki malował się na twarzy jej matki z powodu

Artura… Nie musiała słuchać o Billym… Przebywanie w tym samym mieście, co oni, przygnębiało ją i paraliżowało. Przez pierwsze dwa miesiące od dokonanego na niej gwałtu, myślała wyłącznie o ucieczce. Wiele wysiłku i odwagi kosztowała ją decyzja o wyjeździe na obóz letni, a każdy następny dzień był bitwą. Wpadała w panikę, kiedy ktoś starał się do niej zbliżyć czy zaprzyjaźnić. Zwłaszcza, jeśli byli to mężczyźni albo nawet młodzi chłopcy. Tutaj nie musiała się przynajmniej o to martwić. To była żeńska uczelnia i nikt jej nie zmuszał, by chodziła na tańce czy studenckie bale, albo na mecze futbolowe lokalnej drużyny. Życie towarzyskie miało dla niej znaczenie, kiedy starała się o przyjęcie na tę uczelnie, ale teraz zupełnie nie dbała o to. Nie utrzymywała żadnych kontaktów z dawnymi przyjaciółmi już od trzech miesięcy… ale nieoczekiwanie… raptownie… doznała wrażenia, że tutaj nawet powietrze pachniało inaczej, jakoś tak przyjemnie. Uśmiechnęła się na widok Sama ciągnącego wózek z jej bagażem, a on w odpowiedzi uśmiechnął się szeroko do niej.

– Daleko stąd do Nowego Jorku.

W jego oczach zamigotały wesołe iskierki, a poskręcane, siwe włosy układały się tak miękko.

– To prawda. Ale tutaj jest tak pięknie.

Jeszcze raz popatrzyła na jezioro, a potem na szereg zabudowań wokół niego. Rozmieszczenie budynków: wyższe w tyle, a niższe z przodu, nadawało temu miejscu charakter zabudowań pałacowych i wyglądało to bardzo dostojnie. Podobno rzeczywiście była to kiedyś czyjaś rezydencja. Nadal była wspaniale utrzymana, nienaruszona upływem czasu. Tana pożałowała, że jej matka nie może tego zobaczyć, ale może kiedyś…

– Kiedyś była tu plantacja.

Mówił to samo setkom dziewcząt każdego roku. Uwielbiał opowiadać młodzieży swoje historyjki. Przechwalał się, że jego dziadek był tu niewolnikiem, a one słuchały z szeroko otwartymi oczami. Były takie młode i wspaniałe, prawie tak samo jak jego córka, tylko, że ona jest już kobietą i ma swoje własne dzieci. One też niedługo zostaną żonami i matkami. Pamiętał, że co roku, wiosną, zewsząd zjeżdżały się młode dziewczęta, aby wyjść za mąż w ślicznym kościółku na terenie studenckiego osiedla. Po uroczystości wręczenia dyplomów zawsze znajdowało się co tuzin takich, które chciały to zrobić jak najszybciej. Przyglądał się Tanie, gdy szła koło niego i zastanawiał się, jak długo zdoła wytrwać w stanie panieństwa. Była jedną z najpiękniejszych dziewcząt jakie dotąd widział, z długimi, zgrabnymi nogami, miłą twarzą, okoloną burzą złotych włosów i tymi ogromnymi, zielonymi oczami. Gdyby znał ją trochę dłużej, zażartowałby sobie, że wygląda jak gwiazda filmowa, ale ona utrzymywała większy dystans niż pozostałe studentki. Zauważył też, że była nadzwyczaj nieśmiała.

– Byłaś tu już kiedyś?

Zaprzeczyła ruchem głowy i spojrzała na budynek, przed którym zatrzymał wózek.

– To jest najpiękniejszy dom, jaki mamy. Nazywa się Jaśminowy Dom. Przyprowadziłem tu dzisiaj już pięć nowych dziewcząt. Razem będzie tu mieszkało około dwudziestu pięciu osób i gospodyni, która dba o porządek i dyscyplinę – rozpromienił się nagle – ale jestem pewien, że żadna z was nie będzie wymagała specjalnej opieki.

Roześmiał się dźwięcznie swoim głębokim i radosnym głosem, aż zabrzmiało to jak muzyka. Tana pomagała mu przy dźwiganiu toreb, także z uśmiechem na ustach. Weszła za nim do środka i znalazła się w przytulnym, świetnie wyposażonym salonie. Meble były w większości antyczne, angielskie i wczesnoamerykańskie, obite kwiecistymi, kolorowymi materiałami. Na stołach i biurku stały w wielkich wazonach olbrzymie bukiety kwiatów. Panowała tu naprawdę domowa atmosfera, pomyślała Tana wchodząc i rozglądając się wokół. Czuło się tu kobiecą rękę. Wszystko było na swoim miejscu, utrzymane w nieskazitelnej czystości, tak jakby należało się tu poruszać w sterylnym ubraniu i białych rękawiczkach. Tana spojrzała niepewnie na swoją spódnicę w szkocką kratę, mokasyny i podkolanówki na nogach witając uśmiechem zbliżającą się kobietę. Była to siwa pani z niebieskimi oczami, ubrana w skromną, szarą garsonkę. Przedstawiła się jako opiekunka Jaśminowego Domu. Pełniła tę funkcję już od ponad dwudziestu lat. Mówiła bardzo melodyjnie, z łagodnym południowym akcentem. Gdy pochyliła się i na chwilę rozchyliły się poły jej żakietu, Tana zobaczyła, że na jej szyi wisi pojedynczy sznur pereł. Wyglądała jak dobra ciocia. W kącikach oczu miała siateczki zmarszczek, od ciągłego uśmiechu na twarzy.

– Witaj w Jaśminowym Domu, moja droga. Na naszym kampusie jest jedenaście takich domów, ale lubimy mówić, że ten jest najlepszy.

Roześmiała się do Tany i zaproponowała filiżankę herbaty. Sam w tym czasie zaniósł na górę jej bagaże. Tana podniosła do ust filiżankę, malowaną ręcznie w kwiaty i srebrną łyżeczkę, podziękowała za apetycznie wyglądające ciasteczka. Siedziała podziwiając widok na jezioro i rozmyślała, jak dziwne jest życie. Czuła się tak, jakby wylądowała na innej planecie. Wszystko wokół było takie inne niż w Nowym Jorku… Nagle znalazła się w tym wspaniałym miejscu, z daleka od wszelkich kłopotów, i popijała herbatkę, rozmawiając z tą miłą kobietą, o niebieskich oczach, ze sznurem pereł na szyi…

Upłynęły tylko trzy miesiące od dnia, w którym leżała na podłodze w sypialni Artura Durninga, zgwałcona i pobita przez jego syna.

– … nie sądzisz moja droga?

Tana ocknęła się i nic nie rozumiejąc spojrzała nagle na opiekunkę. Na chwilę zatopiła się w swoich myślach i zgubiła wątek rozmowy. Skwapliwie pokiwała głową i ogarnęło ją ogromne zmęczenie. Miała ostatnio zbyt wiele wrażeń.

– Tak… – odparła – myślę, że tak.

Nie była pewna, na co się zgadza, myślała tylko o tym, żeby jak najszybciej znaleźć się w swoim pokoju. Wreszcie skończyły herbatę i umyły filiżanki. Tanę ubawiła myśl o tym, ile filiżanek herbaty musiała dzisiaj wypić ta biedna kobieta. Opiekunka, jakby wyczuła jej pragnienia, zaprowadziła Tanę do pokoju na górze, dokąd prowadziły dwie serpentyny krętych schodów. Szły długim korytarzem, którego ściany zawieszone były rycinami kwiatów na przemian z fotografiami absolwentek. Jej pokój znajdował się na samym końcu. Ściany były ciemnoróżowe, w oknach wisiały perkalowe zasłony i taka sama była narzuta na łóżku. Stały tu dwa wąskie łóżka, dwie bardzo stare szafki, dwa krzesła i niewielka umywalka w rogu. To był pokoik utrzymany w staroświeckim stylu, z nisko zawieszonym sufitem. opiekunka czekała na reakcję Tany i z zadowoleniem pokiwała gdy dziewczyna odwróciła się z uśmiechem.

– Bardzo tu miło.

Cały Jaśminowy Dom jest taki.

Zostawiła Tanę samą, a dziewczyna usiadła przyglądając się bezmyślnie swoim bagażom i nie bardzo wiedząc, co ze sobą zrobić. Wreszcie wyciągnęła się na łóżku i patrzyła na drzewa za oknem. Zastanawiała się, czy nie powinna zaczekać na współlokatorkę zanim zajmie któreś z łóżek i połowę miejsca w szafie. Poza tym i tak nie miała ochoty się rozpakowywać. Pomyślała, że chętnie poszłaby na spacer wzdłuż jeziora, gdy usłyszała pukanie do drzwi. Kiedy otworzyły się, stanął w nich stary Sam. Szybko usiadła na łóżku, a on wniósł do pokoju dwie torby, z dziwną miną na twarzy. Spojrzał na Tanę, wzruszył ramionami i powiedział:

– No, tego jeszcze nie było.

O co mu chodzi? Tana patrzyła na niego zupełnie zdezorientowana, a on pokręcił z niedowierzaniem głową i zniknął za drzwiami. Przyjrzała się bagażom, które przyniósł. Nie było w nich nic nadzwyczajnego, dwie duże granatowe torby w kratę, z wiszącymi znaczkami podróżnymi, kosmetyczka, i okrągłe pudło na kapelusze, dokładnie takie jak Tany. Spacerowała po pokoju, zastanawiając się, jak będzie wyglądała właścicielka tego bagażu. Spodziewała się długiego oczekiwania, zwłaszcza z powodu tej rytualnej herbatki, ale za chwilę usłyszała pukanie opiekunki. Kobieta rzuciła na Tanę źle wróżące spojrzenie, jakby miała do przekazania złe wiadomości. Stanęła z boku, a do pokoju po prostu wfrunęła Sharon Blake. Wydała się Tanie najpiękniejszą dziewczyną, jaką dotąd spotkała. Strumienie czarnych loczków zebrane z tyłu głowy, błyszczące oczy w kolorze onyksu, zęby bielsze od kości słoniowej – wszystko to na pięknej twarzy koloru jasnokakaowego, tak perfekcyjnie wyrzeźbionej, że wydawała się nierealna. Jej zniewalająca uroda, pełne wdzięku ruchy, wyrafinowany styl, na chwilę odebrały Tanie głos. Dziewczyna zdjęła z siebie czerwony płaszcz i mały kapelusik rzucając je na jedno z krzeseł. Ubrana była w szarą, wełnianą, wąską sukienkę i do tego pantofelki w idealnie dobranym kolorze. Wyglądała bardziej na modelkę niż na studentkę. Tana z ciężkim westchnieniem pomyślała o strojach, które zabrała ze sobą- Same luźne bluzy i stare, wełniane spódnice, kupowała bez większego zastanowienia. Dużo zwykłych bawełnianych koszulek, swetry w serek i dwie sukienki, które matka kupiła jej przed wyjazdem u Saksa.

– Tano – głos opiekunki zabrzmiał bardzo poważnie – jest Sharon Blake. Ona także pochodzi z Północy. Ale nie aż tak dalekiej jak ty, przyjechała z Waszyngtonu.

– Cześć.

Tana popatrzyła na nią nieśmiało, a Sharon posłała jej jeden swoich oszałamiających uśmiechów i podała jej rękę.

– Jak się masz.

– Pozwolicie, że zostawię was teraz.

Popatrzyła jeszcze raz na Sharon z wyrazem niemalże bólu na twarzy i na Tanę z niewymownym współczuciem. Co zrobić, ktoś musi przecież spać z tą dziewczyną, a Tana powinna pamiętać o tym, że otrzymuje stypendium. To było jedyne wyjście. I tak powinna być wdzięczna za to, co ma. A dzięki temu inne dziewczęta nie będą narażone na takie towarzystwo. Delikatnie zamknęła za sobą drzwi i zdecydowanym krokiem zeszła schodami na dół. Coś takiego zdarzyło się po raz pierwszy w Jaśminowym Domu i w ogóle na całym kampusie Green Hill. Julia Jones poczuła, że potrzeba jej czegoś mocniejszego od herbaty, w końcu to był bardzo stresujący dzień.

W ich pokoju na górze Sharon usiadła ze śmiechem na jednym z twardych krzeseł i przyjrzała się lśniącym blond włosom Tany. Tworzyły we dwie interesująco kontrastową parę. Jedna taka płowa, a druga zupełnie czarna. Oglądały się wzajemnie z zaciekawieniem, a Tana uśmiechała się myśląc o tym, co ona tu właściwie robi. Mogła równie dobrze pojechać na jakąś uczelnię na Północy. Ale nie znała jeszcze Sharon Blake. Dziewczyna była piękna i miała na sobie kosztowne ubrania. Tana zwróciła na to uwagę, gdy Sharon zrzuciła z nóg pantofle.

– No więc – delikatna, ciemna buzia zwróciła się do niej z uśmiechem – co myślisz o Jaśminowym Domu?

– Jest piękny, a ty, jak sądzisz?

Tana była nadal onieśmielona, ale nowo przybyła miała w sobie coś przyciągającego oprócz urody. Z jej subtelnej twarzy emanowała surowość, śmiałość i odwaga.

– Wiesz, że dali nam najgorszy pokój.

Tanę zaszokowała ta informacja. – Skąd o tym wiesz?

– Widziałam inne, jak szłyśmy korytarzem. – Westchnęła i ostrożnie zdjęła kapelusz. – Spodziewałam się tego. – Spojrzała taksujące. – A ty za jakie grzechy zostałaś przydzielona do pokoju ze mną

Sharon uśmiechnęła się do niej łagodnie. Wiedziała dobrze, dlaczego ona sama znalazła się tutaj. Była jedyną Murzynką, której udało się dostać do Green Hill, ale nie była też zwyczajną czarną dziewczyną. Jej ojciec był znanym pisarzem, otrzymał nagrodę Pulitzera i National Book Award. Matka była adwokatem, pracowała dla rządu. Ona sama też miała zamiar zrobić karierę. Przynajmniej tego od niej oczekiwano… nie można oczywiście być tego pewnym… Ale oczywiście Miriam Blake dała swojemu najstarszemu dziecku możliwość wyboru, zanim posłała ją do Green Hill. Mogła przecież uczyć się na jednej z uczelni na Północy, na przykład na Uniwersytecie Columbia w Nowym Jorku. Miała wystarczająco dobre oceny. Mogła też zdawać do Georgetown, wtedy byłaby blisko domu. Jeśli poważnie myślała o aktorstwie, UCIA stała dla niej otworem… lub jeśli chciałaby zrobić coś, co kiedyś będzie miało znaczenie dla innych czarnych dziewcząt… mówiła jej matka. Była nieustępliwa, ciągnąc dalej:

– Mogłabyś pojechać do Green Hill.

– Na Południe? – Sharon była bardzo zaskoczona. – Przecież mnie tam nie przyjmą.

Matka przyglądała się jej z powagą.

– Nie rozumiesz, kochanie? Twój ojciec nazywa się Freeman Blake. Pisze książki, które czytają ludzie na całym świecie. Czy naprawdę myślisz, że odważą się odrzucić twoje podanie?

Sharon zachichotała nerwowo.

– No, pewnie. Mamo, przecież oni „powloką mnie smołą i oblepią piórami”, zanim zdążę się rozpakować.

Ta myśl przeraziła ją naprawdę. Wiedziała, co zdarzyło się trzy lata temu w Little Rock. Czytała gazety. Potrzeba było aż czołgów Gwardii Narodowej, żeby czarne dzieci mogły pozostać w szkole dla białych. A nie rozmawiały przecież o byle jakiej szkole. To było Green Hill. Najbardziej ekskluzywny żeński college na Południu, do którego chodziły córki kongresmanów i senatorów, gubernatorów Teksasu, Południowej Karoliny i Georgii. Dziewczęta miały za zadanie łyknąć trochę mądrości, zanim połączą się w pary z chłopcami z towarzystwa.

Mamo, ale to szaleństwo.

– Jeśli każda czarna dziewczyna w tym kraju myśli tak samo jak ty, Sharon Blake, to znaczy, że za sto lat od dziś będziemy sypiać w „czarnych” hotelach, jeździć na końcu autobusu i pić wodę z fontanny, do której sikają biali chłopcy.

Oczy matki błyszczały groźnie, gdy Sharon spojrzała na nią. Miriam Blake zawsze miała swoje zdanie na ten temat. Sama studiowała w Radcliffe, korzystając tam ze stypendium, potem w Akademii Prawa w Boalt na uniwersytecie Columbia i odtąd zawsze walczyła o swoje przekonania, o prawa pokonanych, o los zwykłego człowieka. Teraz walczyła o ludzi takich jak one. Nawet mąż podziwiał jej siłę. Miała więcej odwagi niż wszyscy faceci, których znał. Nie miał zamiaru jej zniechęcać. Ale Sharon czasami obawiała się tego. Nawet bardzo. Ten sam lęk czuła składając podanie do Green Hill.

– A co będzie, jak mnie przyjmą? – Ta myśl przerażała ją i podzieliła się tym z ojcem. – Ja nie jestem taka jak ona, tatusiu… Nie chcę niczego dowieść… ani udowodnić, że mogę się tam dostać… Chcę mieć przyjaciół, dobrze się bawić… ona oczekuje ode mnie zbyt wiele…

Jej oczy wypełniły się łzami. Ojciec rozumiał ją dobrze. Ale nie mógł zmienić żadnej z nich, ani Miriam i jej wymagań wobec wszystkich ani beztroskiej, radosnej, pięknej córki, która bardziej przypominała jego samego niż matkę. Sharon chciałaby kiedyś zostać aktorką na Broadwayu i studiować w UCLA.

– Możesz się tam przenieść na ostatnie dwa lata, Shar – powiedziała matka – jak już spełnisz swój obowiązek.

– Dlaczego muszę spełniać jakiś obowiązek? – krzyczała. – Dlaczego muszę poświęcić dwa lata życia dla jakiejś idei?

– Dlatego, że mieszkasz w domu swojego ojca, na ekskluzywnym przedmieściu Waszyngtonu i dzięki nam możesz spać w miłym, cieplutkim łóżku i nigdy w życiu nie zaznałaś bólu.

– Więc zbij mnie. Traktuj mnie jak niewolnicę, ale pozwól mi robić to, co chcę.

– W porządku. – Oczy matki ciskały złowrogie błyskawice. – Rób, co chcesz. Ale nigdy nie będziesz mogła chodzić z podniesioną głową, jeśli potrafisz myśleć wyłącznie o sobie. Myślisz, że tak właśnie postępowali ci z Little Rock? Przeszli każdy krok tej ciernistej drogi, z bronią przyłożoną do skroni. Członkowie Klanu łamali sobie zęby na ich głowy. I wiesz dla kogo to robili? Dla ciebie dziewczyno, dla ciebie. A ty, dla kogo to zrobisz, Sharon

Blake?

– Dla siebie! – wrzasnęła i pobiegła do swojego pokoju na górę trzasnąwszy drzwiami. Ale słowa matki nie dawały jej spokoju. Tak było zawsze. Nie było z nią łatwo żyć ani ją kochać. Nigdy nie zgadzała się na tanie kompromisy. Ale na dłuższą metę robiła zawsze to, co trzeba. Wszyscy jej coś zawdzięczali.

Freeman Blake próbował porozmawiać z żoną tej nocy. Wiedział co czuje Sharon i jak bardzo chce zdawać do szkoły na Zachodnim Wybrzeżu.

Dlaczego nie pozwolisz jej zrobić tego, co chce?

– Bo ciąży na niej odpowiedzialność. I na tobie także.

– Czy ty kiedykolwiek myślisz o czym innym? Ona jest jeszcze taka młoda. Daj jej szansę. Może nie chce spłonąć dla idei. Może ty robisz już dosyć za nas wszystkich.

Ale oboje wiedzieli, że to nie do końca jest prawdą. Brat Sharon miał tylko piętnaście lat, ale był dokładnie taki jak Miriam, i miał takie same przekonania, tylko zachowywał się jeszcze bardziej agresywnie i radykalnie. Nikomu nie pozwolił się nigdy znieważyć czy zdeptać i Freeman był z tego dumny. Z drugiej strony rozumiał, że Sharon jest po prostu inna.

– Pozwól jej być sobą.

I tak się stało, ale w rezultacie zwyciężyło poczucie winy, jak zwierzyła się potem Tanie.

– I oto jestem tutaj.

Zjadły kolację w głównej jadalni i wróciły do pokoju. Sharon włożyła różową, nylonową koszulę nocną, którą dostała w pożegnalnym prezencie od najlepszej przyjaciółki, a Tana niebieską, flanelową. Związała włosy w długi, lśniący kucyk, słuchając z zapartym tchem opowieści nowej koleżanki.

– Przeniosę się chyba do UCLA dopiero wtedy, kiedy skończę naukę tutaj. – Westchnęła i popatrzyła na różowy lakier, którym właśnie pomalowała paznokcie. – Do diabła, matka za wiele ode mnie oczekuje.

Ona sama chciałaby być tylko piękna i mądra i zostać kiedyś wielką aktorką. To jej wystarczy. Ale to nie dosyć dla Miriam Blake.

Tana uśmiechnęła się.

– Moja matka też pokłada we mnie wielkie nadzieje. Poświęciła mojemu wychowaniu całe swoje życie, zawsze robiła wszystko co mogła dla mnie. Teraz chciałaby, żebym postudiowała tu rok czy dwa i wróciła by wyjść za mąż, za jakiegoś „młodego, miłego człowieka”.

Zrobiła przy tym minę, która miała wyrazić, co Tana myśli na ten temat. Sharon roześmiała się.

– Wszystkie matki myślą o tym, moja też. W duchu pragnie mego małżeństwa, oczywiście pod warunkiem, że będę brała czynny udział w jej krucjacie nawet po ślubie. A co na to twój ojciec? Całe szczęście, że mój mnie rozumie i często ratuje w trudnych sytuacjach On także uważa, że cała ta walka o prawa to bzdury.

– Mój ojciec umarł, zanim się urodziłam. Dlatego matka jest taka przewrażliwiona na moim punkcie. Zawsze jej się wydaje, że stanie mi się coś złego, więc wymyśla różne środki zapobiegawcze i ode mnie oczekuje tego samego.

Spojrzała dziwnie na Sharon.

– Wiesz, właściwie mi to coś przypomina. Skąd ja to znam?

Dziewczęta zachichotały. Upłynęły jeszcze dwie godziny zanim zgasiły światło. Jeszcze przed końcem pierwszego tygodnia w Green Hill, zostały najlepszymi przyjaciółkami. Miały podobny rozkład dnia, jadły razem lunch, chodziły do biblioteki, na długie spacery wzdłuż jeziora. Rozmawiały o życiu, o chłopcach, o rodzicach i przyjaciołach. Tana opowiedziała Sharon o związku jej matki z Arturem Durningiem, nawet o tym, że zaczęło się to, kiedy był jeszcze mężem Marie Durning i co Tana o tym myślała. Krytykowała hipokryzję, wąskie horyzonty i stereotyp życia w Greenwich. Dzieci nadużywające alkoholu, znajomych i przyjaciół domu, w którym wszystko było na pokaz. I jej matka wplątana w to wszystko, pracująca jak niewolnica dzień i noc, gotowa na każde wezwanie, czekająca na telefon. Po dwunastu latach niczego się nie dorobiła.

– Mówię ci, Shar, tak mnie to wkurzało, że już nie mogłam tego wytrzymać. I wiesz, co w tym wszystkim jest najgorsze? – W jej oczach zabłyszczały ogniki emocji. – Najgorsze, że ona się na to zgadza. Uważa, że wszystko jest w najlepszym porządku. Nigdy mu nic nie powie, nigdy nie prosi go o nic więcej. Będzie po prostu tak wegetowała u jego boku do końca życia, wdzięczna, że może mu służyć. Jakby zupełnie nie zdawała sobie sprawy, że on dla niej nie robi zupełnie nic. Matka ciągle powtarza, że zawdzięcza mu wszystko. Co to jest wszystko? Przez całe życie pracowała jak dziki osioł, żeby do czegoś dojść, a on traktuje ją jak przedmiot… płatna dziwka… Słowa Billy'ego powracały jak bumerang, a ona wyrzucała je ze swoich myśli, chyba już po raz dziesięciotysięczny.

– Sama nie wiem… ona po prostu tego me widzi, nie czuje.

A mnie doprowadza to do szału. Nie mam zamiaru do końca życia całować go w tyłek. Owszem, matce zawdzięczam bardzo wiele, ale wobec Artura Durninga nie mam żadnych długów. I ona także, ale to do niej nie dociera. Ciągle jest taka przerażona… Ciekawe, czy była taka sama, kiedy mój ojciec jeszcze żył…

Matka często powtarzała, że córka jest taka podobna do ojca. Tana była z tego dumna.

– Ja lubię bardziej tatę niż mamę.

Sharon zawsze była bardzo szczera, gdy rozmawiała z Taną o swoich uczuciach. W ciągu pierwszego miesiąca podzieliły się najskrytszymi sekretami, ale Tana nie wyjawiła swojej najgłębszej tajemnicy – jak została zgwałcona. Jakoś nigdy nie mogło jej to przejść przez gardło i wmawiała sobie, że tamta sprawa nie ma już dla niej znaczenia. Kilka dni przed pierwszą potańcówką z okazji Haloween Sharon zaczęła zastanawiać się, w co ma się przebrać. Zostali przecież zaproszeni chłopcy z pobliskiej szkoły męskiej. Leżąc na łóżku, stroiła miny:

– No i co teraz? Co ja mam zrobić? Przebrać się za czarną panterę, czy raczej owinąć się białym prześcieradłem i udawać członka Klanu?

Dziewczęta mogły przyjść bez osób towarzyszących, ponieważ i tak impreza odbywała się w Green Hill. To było dobre rozwiązanie dla Sharon i Tany – obie nie miały nikogo do pary. Nikt się z nimi nie przyjaźnił. Inne dziewczęta trzymały się z daleka od Sharon. Były grzeczne wobec niej i już nawet przestały się na nią gapić, a wszyscy nauczyciele zwracali się do niej taktownie, ale w taki sposób, jakby jej w ogóle nie było. Uważali, że gdy będą ją ignorować, prędzej czy później zniknie stąd. Jedyną jej przyjaciółką była Tana, która chodziła z nią wszędzie i w rezultacie Sharon stała się również jedyną przyjaciółką Tany. Jej także zaczęto unikać. Jeśli chciała zadawać się z czarnuchami, to tym samym wybrała samotność. Sharon nieraz jej to wykrzyczała.

– Dlaczego, do diabła, nie idziesz do swoich! Starała się wtedy, aby zabrzmiało to groźnie, ale Tana potrafiła wyczuć zasadzkę.

– Wypchaj się.

– Jesteś głupia jak but.

– W porządku. To jest nas już dwie. Dlatego tak nam ze sobą dobrze.

– Nie – Sharon uśmiechnęła się od ucha do ucha – dobrze nam, bo ubierasz się jak śmieciarz i gdybyś nie mogła pożyczać moich ciuchów i korzystać z moich nieocenionych porad, wyglądałabyś jak pajac.

– Taa – teraz Tana uśmiechnęła się od ucha do ucha -masz rację. Ale nauczysz mnie jeszcze tańczyć?

Dziewczęta wiły się ze śmiechu na łóżkach i niemal codziennie było je słychać, aż do późnego wieczora. Sharon rozpierała energia, odwaga i ogień, które przywróciły Tanę do normalnego życia. Czasami po prostu siedziały razem, opowiadały sobie dowcipy i pękały ze śmiechu, aż łzy płynęły im po policzkach. Sharon miała poza tym niezwykłe wyczucie stylu i najpiękniejsze ciuchy, jakie Tana widziała w życiu. Obie były prawie tego samego wzrostu i po jakimś czasie trzymały wszystkie ubrania we wspólnych szufladach i zakładały to, co akurat było pod ręką.

– No więc… Tan, w co się przebierasz na Haloween?

Sharon malowała właśnie paznokcie jaskrawym, pomarańczowym lakierem, który wyglądał obłędnie przy jej brązowej skórze. Przyjrzała się świeżo pomalowanym paznokciom, a potem spojrzała na przyjaciółkę, ale twarz Tany była nieprzenikniona.

– Nie wiem… jeszcze zobaczymy…

– Co to ma znaczyć?

Od razu wyczuła coś dziwnego w głosie Tany, coś czego przedtem chyba nigdy nie słyszała. Sharon podejrzewała, że Tana coś przed nią ukrywa, ale nie wiedziała, jak do tego dotrzeć.

– Przecież pójdziesz tam, prawda?

Tana wstała, przeciągnęła się i odwróciła wzrok.

– Nie, nie idę.

– Na miłość boską, dlaczego?

Wyglądała na zaszokowaną tą odpowiedzią. Tana zawsze lubiła dobrze się bawić. Miała wspaniałe poczucie humoru, była śliczną dziewczyną, świetnym kumplem i nie była głupia.

– Nie lubisz Haloween?

– Nie, Haloween jest w porządku… dla dzieci…

Po raz pierwszy Sharon widziała ją w takim stanie i była bardzo zaskoczona.

– Chyba nie stchórzysz przed przyjęciem, Tan. Daj spokój, wymyślę ci jakiś kostium.

Zaczęła przekopywać ich szafę, wyciągać ciuchy i wyrzucać je na łóżko, ale Tana wcale nie wyglądała na rozbawioną. Tego wieczora, gdy światła były już zgaszone, Sharon raz jeszcze próbowała wrócić do tej sprawy.

– Dlaczego właściwie nie chcesz pójść na tańce z okazji Haloween?

Wiedziała, że nie ma chłopaka, ale Sharon nie miała go także. Poza tym sytuacja jedynej w szkole czarnej dziewczyny była znacznie gorsza, ale pogodziła się z tym w momencie podjęcia decyzji o zdawaniu do Green Hill. Do tej pory nie poznały jeszcze nikogo. Tylko kilka dziewcząt chodziło już na randki, ale na pewno na tańcach będą całe tabuny chłopców i Sharon nie mogła już doczekać się tego wieczoru.

– Masz chłopaka w Nowym Jorku, takiego na stałe?

Nic o tym do tej pory nie wspominała. Sharon raczej wątpiła, żeby trzymała to w tajemnicy, mimo że były jeszcze rzeczy, o których nie rozmawiały. Unikały tematu dziewictwa lub jego braku, co było w Jaśminowym Domu raczej niespotykane. Wszystkie dziewczęta nie mogły się oprzeć pasjonującym dyskusjom na ten temat, tylko że, jak Sharon słusznie wyczuwała, Tana nie miała na to ochoty, a i jej także nie bawiły takie rozmowy. Ale teraz przy świetle księżyca Sharon oparła głowę na łokciu i popatrzyła na Tanę.

– Tan…?

– Nie, nic z tych rzeczy… Po prostu nie mam ochoty nigdzie wychodzić.

– Masz jakiś konkretny powód? Masz alergię na mężczyzn?… kręci ci się w głowie na wysokich obcasach?… czy po północy zamieniasz się w wampira?… chociaż właściwie – zachichotała złośliwie – to byłby świetny numer na Haloween.

Usłyszała śmiech dochodzący z łóżka Tany.

– Nie świruj. Po prostu nie mam ochoty wychodzić. To nic takiego. Ty idź. Idź i zakochaj się w jakimś białym chłopcu i wykończ swoich starych.

Obie zaśmiały się na samą myśl o tym.

– Chryste, chyba wyrzuciliby mnie ze szkoły. Gdyby to zależało od pani Jones, najchętniej wyswatałaby mnie ze starym Samem.

Opiekunka wielokrotnie patrzyła protekcjonalnie na Sharon, a zaraz potem na Sama, jakby mieli ze sobą coś wspólnego.

– Czy ona wie, kim jest twój ojciec?

Freeman Blake całkiem niedawno znowu dostał nagrodę Pulitzera i każdy Amerykanin znał jego nazwisko, bez względu na to, czy czytał jego książki czy nie.

– Nie jestem pewna, czy ona potrafi czytać.

– Daj jej w prezencie książkę z dedykacją, jak następnym razem wrócisz z wakacji.

Tana śmiała się teraz od ucha do ucha, a Sharon wyła z radości

– Ona by umarła…

Ale problem potańcówki z okazji Haloween pozostawał nie rozwiązany. W końcu Sharon poszła przebrana za oszałamiająco seksownego, czarnego kota. W czarnym, obcisłym kostiumie, jej kakaowa twarz i wielkie oczy wyglądały pięknie. Niezwykle długie nogi przyciągały zaciekawione spojrzenia. Po chwili niezręcznego milczenia, ktoś poprosił ją do tańca i w ten oto sposób przetańczyła całą noc. Bawiła się świetnie, mimo że żadna z dziewcząt nie odezwała się do niej. Gdy po pierwszej nad ranem wróciła do domu, Tana spała snem sprawiedliwego.

– Tan?… Tana?… Tan…?

Przyjaciółka z trudem podniosła głowę, półprzytomna, uchyliła odrobinę jedno oko.

– Dobrze się bawiłaś?

– Było cudownie. Przetańczyłam całą noc! Była gotowa opowiadać jej o tej cudownej nocy aż do białego rana, ale Tana przewróciła się tylko na drugi bok i mruknęła:

– To świetnie… dobranoc…

Sharon patrzyła na plecy przyjaciółki i znowu zaczęła się zastanawiać, dlaczego Tana nie poszła razem z nią. Ale gdy następnego dnia próbowała z nią porozmawiać, stało się oczywiste,

• ona nie ma na to ochoty. Wszystkie dziewczęta zaczęły umawiać się teraz na randki z nowo poznanymi chłopcami. Tylko jeden z nich zadzwonił do Sharon Blake. Umówili się nawet i mieli pójść do kina, ale bileter przy drzwiach wejściowych nie pozwolił im wejść do środka.

To nie Chicago, przyjaciele – popatrzył na nich przeciągle, aż chłopak towarzyszący Sharon zaczerwienił się po uszy -jesteście na Południu. A ty, młody człowieku, – zwrócił się do chłopca – idź do domu i znajdź sobie przyzwoitą dziewczynę.

Opuścili to miejsce, a Sharon zapewniała go, że wcale nie miała ochoty iść do kina.

– Naprawdę wcale nie chciało mi się iść do kina, Tom. Nie przejmuj się.

Cisza, która zapadła, kiedy odwoził ją do Jaśminowego Domu była przerażająca. Gdy wreszcie przyjechali na miejsce, odezwała się do niego. Jej głos był łagodny, oczy spokojne, a dłoń, którą go dotknęła, aksamitna jak jedwab.

– Naprawdę wszystko jest w porządku, Tom. Ja to rozumiem. Jestem do tego przyzwyczajona. – Wzięła głęboki oddech.- Dlatego przyjechałam do Green Hill.

To, co powiedziała, wydało mu się bardzo dziwne i spojrzał na nią pytająco. Po raz pierwszy umówił się z czarną dziewczyną i okazała się najbardziej egzotyczną istotą, jaką spotkał w swoim życiu.

– Przyjechałaś tu, na głęboką prowincję, po to, żeby jakiś dupek w lokalnym kinie ubliżał ci?

Jeszcze kipiał ze złości i bezsilności, mimo że ona była zupełnie spokojna.

– Nie – mówiła cicho, wspominając słowa matki – przyjechałam, żeby to zmienić. Tak jest zawsze na początku i trwa to dosyć długo, a po jakimś czasie ludzie przestają zwracać uwagę na kolor skóry: czarne dziewczyny, biali chłopcy, wszyscy mogą chodzić do kina, rozbijać się samochodami, spacerować, jeść razem hamburgery, robić to, na co mają ochotę. Tak właśnie jest w Nowym Jorku. Dlaczego tutaj miałoby się to nie zmienić? Ludzie mogą ci się przyglądać, ale przynajmniej nie wyrzucają. Ale, żeby do tego dojść, trzeba małymi kroczkami zmierzać do celu, tak jak dziś wieczór.

Chłopiec przyglądał się jej, słuchając w zamyśleniu. Nigdy nie myślał o tych sprawach w ten sposób. Sharon Blake była naprawdę wyjątkowa, poza tym słyszał o jej ojcu. Zrobiła na nim naprawdę duże wrażenie. Zaimponowała mu tym, co powiedziała. Trochę wytrąciło go to wszystko z równowagi, ale na pewno było wiele prawdy w jej słowach.

– Przykro mi, że nie udało nam się wejść do środka. Może my spróbujemy w przyszłym tygodniu? Roześmiała się.

– Nie chodziło mi o to, żeby zmienić wszystko od razu.

Ale spodobała jej się odwaga tego chłopaka. Zrozumiał, o co jej chodzi. Może więc matka miała trochę racji. Może trzeba jednak poświęcić się trochę dla idei.

– Dlaczego nie? Prędzej czy później znudzi im się wyrzucanie nas. Do diabła, możemy iść do kawiarni… do restauracji…

Możliwości było wiele, a Sharon śmiała się z jego szalonych pomysłów, kiedy odprowadzał ją do Jaśminowego Domu. Zaproponowała mu filiżankę herbaty i mieli zamiar posiedzieć w dużym pokoju na dole, ale pary, które tam siedziały patrzyły na nich w taki sposób, że po chwili Sharon wstała. Powoli odprowadziła go do drzwi i posmutniała. I pomyśleć, że w Columbia UCLA wszystko byłoby takie proste… gdziekolwiek na Północy… wszędzie, tylko nie tu… Tom szybko wyczuł jej zmieniający się nastrój i wyszeptał stojąc w otwartych drzwiach.

– Pamiętaj… to się nie zmieni w ciągu jednej nocy.

Pogłaskał ją po policzku i już go nie było, patrzyła jak odjeżdża… oczywiście miał rację… to się nie zmieni w ciągu jednej nocy.

Gdy wchodziła na górę, zdecydowała, że to nie był jednak zmarnowany wieczór. Polubiła Toma i zastanawiała się, czy jeszcze do niej zadzwoni. Był fajnym kumplem.

– No i? Oświadczył ci się?

Tana uśmiechała się do niej z łóżka, gdy weszła do pokoju.

– Taa. Dwa razy.

– To miło. A jak tam film?

Sharon uśmiechnęła się. – Zapytaj kogoś innego.

– Nie poszliście? – Była zaskoczona.

– Nie wpuścili nas do kina… no, wiesz… biały chłopak… czarna dziewczyna… „Znajdź sobie porządną dziewczynę, synu-'

Udawała, że ją to bawi, ale Tana wyczuwała jej ból i zmarszczyła brwi.

Sukinsyny. A co na to Tom?

– Był miły. Po powrocie usiedliśmy na chwilę na dole, ale to było jeszcze gorsze. Siedziało tam chyba z siedem księżniczek razem ze swoimi rycerzami i przez cały czas nie mogli od nas oderwać wzroku.

Westchnęła ciężko i usiadła, patrząc smutno na przyjaciółkę.

– Cholera… moja matka i te jej pomysły… przez jedną chwilę, tam przed kinem, wyobrażałam sobie, że jestem szlachetna, odważna i taka czysta, ale kiedy już dotarliśmy do domu stwierdziłam, że to był jednak potężny kopniak w tyłek. Do diabła, nie możemy pójść nawet na hamburgera. Mogłabym umrzeć z głodu w tym mieście.

– Na pewno nie umrzesz, jak wyjdziesz do miasta ze mną.

Jeszcze nie jadły razem na mieście. Tu, na miejscu było im zbyt wygodnie, żeby gdziekolwiek się stąd ruszać. Poza tym jedzenie w szkole było bardzo smaczne. Obie przytyły po trzy do pięciu funtów, ku zmartwieniu Sharon.

– Nie bądź taka pewna, Tan. Założę się, że będą się tak samo awanturować jak pójdę gdziekolwiek z tobą. Czarny to czarny, a biały to biały, nie ważne czy ci w tym do twarzy.

– Ale może warto spróbować?

Tanę pociągał ten pomysł i następnego wieczoru postanowiły wyjść razem. Wolno spacerowały po mieście, po czym wstąpiły na hamburgera. Kelnerka obrzuciła je lekceważącym spojrzeniem, zmierzyła wzrokiem od stóp do głów i odeszła, nie mając zamiaru ich obsłużyć. Tana patrzyła na nią wstrząśnięta. Jeszcze raz spróbowała ją wezwać, ale tamta jakby tego nie zauważała. Wreszcie Tana podeszła do niej i zapytała, czy zechciałaby przyjąć ich zamówienie, a kelnerka spojrzała na nią ze smutkiem.

Mówiła cicho, tak żeby Sharon nie usłyszała jej.

– Przykro mi, kochanie. Nie mogę obsłużyć twojej koleżanki. Miałam nadzieję, że same na to wpadniecie.

– A dlaczego nie? Ona jest z Waszyngtonu – mówiła, jakby to miało jakieś znaczenie -… jej matka jest adwokatem, a ojciec został dwa razy wyróżniony nagrodą Pulitzera… Tutaj to nie ma żadnego znaczenia. To nie Waszyngton. To jest Yolan.

Yolan, w stanie Carolina, i to jest Green Hill.

– Czy jest jakieś miejsce w mieście, gdzie możemy zjeść? Kelnerka spojrzała zdenerwowana na wysoką, zielonooką blondynkę, której zachrypnięty i twardy głos trochę ją wystraszył.

– Jest takie miejsce, gdzie ona może pójść, tam na końcu ulicy… a ty możesz zostać tutaj.

– Powiedziałam, że chcemy zjeść razem – spojrzenie Tany było zimne jak stal i po raz pierwszy poczuła, jak jej mięśnie napinają się jakby miała zamiar stoczyć walkę. Naprawdę miała ochotę uderzyć kogoś. Tego uczucia nie znała dotąd, ogarnęła ją bezsensowna, bezsilna wściekłość.

– Czy możemy w tym mieście zjeść gdzieś razem, bez wyjeżdżania w tym celu do Nowego Jorku?

Tana patrzyła na nią wyczekująco, a kelnerka powoli zaprzeczyła ruchem głowy. Dziewczyna nie poruszyła się ani o centymetr.

– Wobec tego proszę o dwa cheeseburgery i dwie cole.

– Nic z tego.

Z kuchni wyszedł mężczyzna.

– Wracajcie do tej cholernej, ekstrawaganckiej szkoły, której chodzicie…

Były łatwo rozpoznawalne w Yolan. Zwłaszcza ubrania Sharon przyciągały spojrzenia wszystkich. Teraz miała na sobie spódnicę i sweter, które matka kupiła jej w Bonwit Teller w Nowym Jorku.

– … i tam jedzcie sobie, co chcecie. Nie wiem, co im odbiło, tam w Green Hill, że zaczęli przyjmować czarnuchów, ale to ich sprawa. Jak ich przyjęli, to niech ich karmią, my nie musimy ich tu znosić.

Patrzył groźnie najpierw na Tanę, potem na Sharon, która siedziała przy stoliku i w jednej chwili w pomieszczeniu zaczęło narastać jakieś nieznośne napięcie, tak jakby ten facet miał zamiar za chwilę wyrzucić je siłą. Tanę ogarnęło takie przerażenie i wściekłość, jak tego wieczora kiedy została zgwałcona.

I nagle, bardzo cicho i jak zwykle, z wdziękiem i gracją prawdziwej damy, wstała długonoga Sharon.

– Tan, chodźmy stąd.

Głos Sharon zabrzmiał jak seksowne mruczenie; przez chwilę widać było, że mężczyzna pożera ją wzrokiem. Tana miała ochotę uderzyć go w twarz. Przypomniało jej to chwile, o których chciała zapomnieć na zawsze. Wreszcie wyszły na zewnątrz.

Sukinsyn…

Tana kipiała złością, gdy wracały powoli do szkoły. Sharon milczała. Ogarnęły ją te same uczucia co wczoraj, gdy nie wpuścili jej z Tomem do kina. Najpierw chwila satysfakcji, poczucia siły pełniejszego zrozumienia jej misji. Potem tylko depresja. Dziś przygnębienie jeszcze do niej nie dotarło.

– Życie jest takie dziwne. Gdyby to było w Nowym Jorku, Los Angeles, czy gdziekolwiek indziej, nikt by nie zwracał na mnie uwagi. Ale tutaj to, że jestem czarna, jest jedyną rzeczą, która się liczy. Może moja matka ma rację. Może nadszedł już czas krucjaty. To dziwne, ale zawsze uważałam, że jeśli mnie jest dobrze, to nieważne, co się dzieje z innymi. A tu nagle ten ktoś inny – to ja.

Nagle zrozumiała, dlaczego matka upierała się, żeby Sharon tu przyjechała. Po raz pierwszy zaczęła zastanawiać się poważnie, kto miał rację. Może tu właśnie było jej miejsce. Może miała jednak dług wobec innych za te wszystkie lata wygodnego życia.

– … nie wiem co o tym myśleć, Tan…

– Ani ja…

Szły wolno, ramię przy ramieniu.

– Chyba nigdy nie byłam taka bezsilna i wściekła… – nagle przez myśl przemknęła jej twarz Billy'ego Durninga – no… może raz…

Nagle obie poczuły jak bardzo są sobie bliskie. Tana miała ochotę objąć przyjaciółkę ramieniem, żeby ochronić ją przed ranami, jakie zadawali jej ludzie. Sharon popatrzyła na nią z łagodnym, zachęcającym uśmiechem.

– Kiedy to było, Tan?

– Och, już dawno temu… – spróbowała się uśmiechnąć -… chyba z pięć miesięcy…

– No tak… rzeczywiście, to bardzo dawno…

Wymieniły uśmiechy. Minął je przejeżdżający samochód, ale nikt ich nie zaczepiał, więc Tana była spokojna. Już nikt nigdy nie skrzywdzi jej tak, jak Billy Durning. A gdyby chciał, to prędzej go zabije. Gdy Sharon spojrzała na nią znowu, w jej oczach zobaczyła chęć zemsty.

To musiało być coś strasznego… Rzeczywiście, było. Chcesz o tym porozmawiać?

Głos Sharon był tak łagodny, jak ten ciepły, szarzejący wieczór Przez dłuższą chwilę szły w ciszy. Tana zastanawiała się nad odpowiedzią. Od czasu, gdy nie udało jej się opowiedzieć o tym matce, postanowiła, że nie będzie o tym z nikim rozmawiać.

– Nie wiem.

Sharon pokiwała ze zrozumieniem głową. Każdy miał w zanadrzu coś, co chciał zatrzymać dla siebie. Sama też miała taki sekret.

– Nie ma sprawy, Tan.

Ale ledwie zdążyła to powiedzieć, Tana zaczęła gorączkowo wyrzucać z siebie lawinę bezładnych słów.

– Właściwie chcę… Nie wiem, jak o czymś takim się rozmawia…

Przyspieszyła kroku, jakby chciała uciec, a Sharon szła za nią doganiając ją z łatwością. Tana bezwiednie, nerwowo próbowała coś zrobić z rękami, wkładała je we włosy, zgarniając je do tyłu, odwróciła głowę i zaczęła oddychać szybciej.

– Nie ma wiele do opowiadania… W czerwcu, kiedy skończyłam szkołę, poszłam na pewne przyjęcie… do domu szefa mojej matki… on ma takiego beznadziejnie głupiego syna… mówiłam matce, że nie chcę tam iść…

Tana z trudem łapała oddech. Sharon zauważyła to i widziała także, że ten ciężar na sercu bardzo jej dokucza, więc może poczuje się lepiej, gdy go zrzuci.

– W każdym razie powiedziała, że muszę tam pójść… ona zawsze tak mówi… taki ma stosunek do Artura Durninga i jego dzieci… jest zaślepiona i nie wie, jacy są naprawdę, i…

Potok słów zatrzymał się na chwilę. Szła coraz szybciej, jakby chciała uciec od tych złych wspomnień. Sharon podążała za nią, przyglądając się, jak zmaga się z przeszłością.

– … no i ten jego kumpel idiota przyjechał po mnie i pojechaliśmy tam… to znaczy na to przyjęcie… i wszyscy byli kompletnie pijani… ten, co mnie przywiózł, też się upił i gdzieś zniknął, więc szwendałam się po domu… i Billy… syn Artura… zapytał mnie, czy chcę zobaczyć pokój, w którym pracuje moja matka, a ja wiedziałam, który to pokój…

Po jej policzkach spływały łzy, ale nie czuła ich idąc pod wiatr Sharon milczała.

– … i zaprowadził mnie do sypialni Artura i wszystko było

. szare… szary aksamit i atłas… szare futro… nawet dywan na podłodze był szary.

Wszystko, co zapamiętała, to bezgraniczna szarość i plama na szarym dywanie. Twarz Billy'ego i ten wypadek. Nie mogła spokojnie oddychać. Postawiła kołnierz koszuli i zaczęła biec przed siebie, łykając łzy. Sharon cały czas była przy niej- Nie była sama miała przyjaciółkę, która razem z nią brnęła znowu przez ten koszmar. Wyczuwając to, mówiła dalej. i Billy zaczął mnie popychać, przewrócił mnie… a ja starałam się…

Pamiętała dobrze swoją bezsilność i desperację, i nagle wieczorną ciszę przerwał jej przeraźliwy krzyk. Ukryła twarz w dłoniach.

… i nie mogłam zrobić nic, żeby przestał… nie mogłam…

Cała trzęsła się teraz, a Sharon wzięła ją w ramiona i przytuliła do siebie.

– … i zgwałcił mnie… porzucił w kałuży krwi… moje nogi i twarz… wymiotowałam… a potem jechał za mną i zmusił, żebym wsiadła do samochodu, potem prawie zderzył się z ciężarówką – wyrzucała z siebie bez końca mnóstwo słów, a Sharon nie wytrzymała i płakała razem z nią -jego samochód uderzył w drzewo, on sobie rozciął głowę i był cały we krwi, zabrali nas do szpitala, a potem przyjechała moja matka…

Znowu niespodziewanie przerwała. Jej twarz była teraz pełna bólu i cierpienia, które starała się ukrywać przez pięć miesięcy. Podniosła zapłakane oczy na Sharon i mówiła dalej.

– … i próbowałam jej powiedzieć, co się stało, a ona nie uwierzyła w ani jedno moje słowo… powiedziała, że Billy Durning nigdy by czegoś takiego nie zrobił.

Łkała teraz głośno i z głębi serca, a Sharon trzymała ją mocno.

– Ja ci wierzę, Tan.

Tana pokiwała głową, wyglądała teraz jak mała, osierocona dziewczynka.

– Nie pozwolę, żeby mnie ktoś kiedykolwiek dotknął. Wiedziała dobrze, jak czuje się Tana, mimo że nie miała takich doświadczeń. Nie została nigdy zgwałcona. Oddała się chłopcu, którego kochała.

Matka nigdy nie uwierzyła w ani jedno moje słowo. I pewnie nigdy mi nie uwierzy. Durningowie są dla niej jakimiś cholernymi bóstwami.

– Najważniejsze, że nic ci się nie stało, Tana.

Sharon pociągnęła ją w kierunku pniaka po ściętym drzewie Usiadły razem. Zaproponowała jej papierosa i Tana po raz pierwszy zaciągnęła się dymem.

– Wiesz, ty jesteś w porządku. Jesteś fajniejsza, niż myślisz. Uśmiechnęła się delikatnie do przyjaciółki, głęboko poruszona jej zaufaniem, otarła łzy z policzków. Tana oddała jej uśmiech.

– Naprawdę, nie uważasz, że jestem beznadziejna po tym wszystkim, co usłyszałaś?

– Co za głupie pytanie. To nie ma żadnego znaczenia, Tan.

– No, nie wiem…, czasami, gdy o tym myślę… wydaje mi się, że gdybym bardziej walczyła, to może udałoby mi się go powstrzymać.

Jak dobrze było wyrzucić z siebie to, co od miesięcy ciążyło jej na sercu.

– Naprawdę w to wierzysz, Tan? Naprawdę myślisz, że mogłaś go powstrzymać? Powiedz prawdę.

Myślała przez dłuższą chwilę, po czym pokręciła głową.

– Nie.

– Więc przestań się zadręczać. Stało się. To było straszne. Nawet jeszcze gorsze. To pewnie było najstraszniejsze doświadczenie w całym twoim życiu, ale nie powtórzy się już więcej. Tak naprawdę, to on nie dotykał ciebie. Nie mógłby nigdy dotknąć prawdziwej ciebie, Tan, nawet gdyby się bardzo starał. Po prostu zamknij ten rozdział. Przestań o tym myśleć. I idź naprzód.

– Łatwo ci powiedzieć – Tana uśmiechnęła się smutno – ale trudniej zrobić. Jak można o czymś takim w ogóle zapomnieć?

– To zależy tylko od ciebie. Nie pozwól zniszczyć swojego,ja”. Taki facet może odnieść „zwycięstwo” tylko w taki sposób. On jest chory. A ty nie. Nie zadręczaj się tym, co ci zrobił. To było straszne, ale wyrzuć to z pamięci i idź przed siebie.

– Och, Sharon…

Westchnęła ciężko i wstała. Popatrzyła z góry na przyjaciółkę.'

– Skąd taka młoda dziewczyna, jak ty, bierze taką mądrość. Sharon uśmiechnęła się, ale jej oczy były dzisiaj bardzo poważne. niemal smutne. ja także mam swoje sekrety.

– Na przykład?

Tana była teraz tak spokojna jak nigdy w życiu. Jakby Sharon tłumiła siedzące w niej jakieś dzikie, wściekłe demony i wypuściła je° na wolność. Duszę Tany ogarnęło wreszcie ukojenie. Nie udało się to matce pięć miesięcy temu a Sharon naprawdę to zrobiła. Tana wiedziała, że bez względu na to, co się stanie, będą przyjaciółkami na zawsze.

– Co ci się przydarzyło?

Tana patrzyła jej prosto w oczy, szukając w nich odpowiedzi. Wiedziała, że czai się w nich historia Sharon, która nie zwierzała się nikomu. Chowała tę tajemnicę w sobie, ale ciągle o tym myślała. Rozmawiała z ojcem tego wieczora, zanim wyjechała do Green Hill. Powiedział jej to samo, co ona przed chwilą mówiła Tanie, że nie wolno marnować sobie życia. Stało się. I było już po wszystkim. I musi się z tym pogodzić, iść naprzód. Nie była jednak pewna, czy kiedykolwiek jej się to uda.

– W tym roku miałam dziecko.

Przez chwilę Tana przestała oddychać i patrzyła na nią zszokowana.

– Naprawdę?

– Tak. Chodziłam z tym samym chłopcem odkąd skończyłam piętnaście lat. Kiedy miałam szesnaście, dał mi pierścionek… no wiesz, Tan… to było takie miłe… On wygląda jak afrykański bożek, jest taki mądry i tak cudownie tańczy…

Wyglądała pięknie i tak młodziutko, gdy myślała o nim.

– Studiuje teraz na Harvardzie – jej oczy posmutniały – ale nie widziałam go ani nie rozmawiałam z nim prawie już od roku. Kiedy się dowiedział, że zaszłam w ciążę chyba się przestraszył. Chciał, żebym ją usunęła u lekarza, którego polecił jego kuzyn, a ja się na to nie zgodziłam… do diabła, słyszałam przecież o dziewczętach, które umierały z tego powodu.

Jej oczy wypełniły się łzami na samą myśl o tym. Zapomniała, że jest przy niej Tana i patrzy na nią.

– Chciałam powiedzieć mamie, ale… po prostu nie mogłam… powiedziałam w końcu ojcu… a on powiedział matce… i okropnie się zdenerwowali… zadzwonili do jego rodziców i wszyscy na siebie krzyczeli i płakali, moja matka nazwała go czarnuchem… jego ojciec nazwał mnie kocmołuchem… to była najgorsza noc w życiu, i kiedy w końcu burza trochę ucichła, rodzice kazali mi wybierać. Mogłam ją usunąć u lekarza, którego znalazła mama albo urodzić i oddać je do adopcji.

Wzięła głęboki oddech tak, jakby teraz miała nastąpić najgorsza część opowiadania.

– Powiedzieli, że nie mogę zatrzymać dziecka… to by zrujnowało całe moje życie… – drżała na całym ciele -… jestem jeszcze za młoda mam dopiero siedemnaście lat… Nie wiem dlaczego, ale zdecydowałam się jednak urodzić. Chyba liczyłam na to, że Danny zmieni zdanie., albo, że moi rodzice… miałam nadzieję, że zdarzy się jakiś cud… ale nic takiego się nie stało. Przez pięć miesięcy siedziałam w specjalnym pensjonacie i sama przerabiałam materiał z ostatniej klasy, a dziewiętnastego kwietnia urodziło się dziecko… malutki chłopczyk…

Trzęsła się, a Tana bez słowa ścisnęła jej dłoń.

– Miałam go nie zobaczyć… ale raz go widziałam… był taki maleńki… rodziłam dziewiętnaście godzin, to było straszne, on ważył tylko sześć funtów…

Jej oczy zapatrzone były gdzieś w dal, myślami była przy malutkim chłopczyku, którego nigdy więcej nie zobaczy. Skierowała teraz spojrzenie na Tanę.

– Już go nie ma, Tan.

Zakwiliła prawie jak małe dziecko. Płakały teraz obie.

– Trzy tygodnie temu podpisałam oficjalne papiery o zrzeczeniu się praw. Matka je przygotowała… adoptowali go jacyś ludzie w Nowym Jorku…

Nie mogła powstrzymać szlochów i opuściła głowę.

– O Boże, Tan, mam nadzieję, że są dla niego dobrzy… nie powinnam go oddawać… i po co było to wszystko? Popatrzyła na przyjaciółkę ze złością.

– W imię czego to zrobiłam? Po to, żeby przyjechać do tej sztywnej szkoły i udowodnić, że kolorowe dziewczęta też mogą się tu uczyć? No i co z tego?

– To nie ma z tym nic wspólnego. Chcieli, żebyś zaczęła wszystko od początku, z mężem i rodziną we właściwym czasie.

– Nie mieli racji i ja także nie miałam. Nie masz pojęcia, jakie to okropne uczucie… ta pustka, kiedy wróciłam do domu z pustymi rękami… bez niego… nic już tego nie zastąpi.

Wzięła głęboki oddech.

Nie widziałam Danny'ego, odkąd zamieszkałam w tym Maryland… i nigdy nie dowiem się, gdzie jest moje dziecko… Skończyłam szkołę razem z moją klasą… ale nikt nie wiedział, co wtedy czułam…

Tana kręciła głową patrząc na przyjaciółkę. Obie były już kobietami. Trudna była droga, która je wyprowadziła na prostą, ale jednego teraz mogły być pewne: każda z nich miała przyjaciółkę. Tana Wyciągnęła Sharon i obie padły sobie w ramiona, ich łzy zmieszały się na policzkach i czuły wzajemnie swoje cierpienia i wspólny ból.

– Kocham cię, Shar.

Tana patrzyła na nią z delikatnym uśmiechem, a Sharon ocierała łzy z policzków.

– Ja… ja ciebie też…

I wróciły do domu, ramię w ramię, w ciszy nocy. Przebrały się i położyły do łóżek, każda zatopiona we własnych myślach.

– Tan?

To był głos Sharon w ciemnościach pokoju.

– Tak?

– Dzięki.

– Za co? Za wysłuchanie? Po to są właśnie przyjaciele… ja też ciebie potrzebuję.

– Mój ojciec miał rację. Trzeba iść śmiało naprzód.

– Chyba tak. Ale jak to zrobić.

– Czy miał na myśli jakieś konkretne sposoby, żeby o tym wszystkim zapomnieć? Sharon zaśmiała się.

– Muszę go o to zapytać. I nagle wpadła na pomysł.

– Może zapytasz go sama? Jedź ze mną do domu na Święto Dziękczynienia!

Tana kręciła się w łóżku, lekko się uśmiechając. Spodobała jej się ta propozycja.

Nie wiem, co powie na to matka.

Ale nagle zdała sobie sprawę, że wcale jej nie zależy na opinii _ W ciągu sześciu miesięcy wiele się zmieniło. Może nadszedł czas żebym rozwinęła skrzydła i zaczęła robić to, na co mam ochotę.

– Zadzwonię do niej jutro wieczorem.

– Dobra.

Sharon uśmiechnęła się sennie i przewróciła się na drugi bok tyłem do przyjaciółki.

– Dobranoc, Tan…

I w chwilę później obie już spały. Po raz pierwszy od miesięcy było im obu lżej na duszy. Teraz mogły spać spokojnie. Dłonie Tany rozłożone wokół jasnych włosów, jak u małego dziecka, i Sharon skulona w czarny, mruczący kłębuszek. Nawet jej długie nogi zniknęły zwinięte w kuleczkę, a ona sama wyglądała jak smacznie śpiące kociątko.

Загрузка...