ROZDZIAŁ SZESNASTY

Tan i Drew spędzali wiosnę tego roku sielankowo i beztrosko, zupełnie jak w bajce. Drew przylatywał mniej więcej trzy razy w tygodniu, a ona jeździła do L.A. w każdy weekend. Chodzili na przyjęcia, żeglowali po zatoce, spotykali się z przyjaciółmi. Przedstawiła go wreszcie Harry'emu i Ave. Obaj panowie bardzo się polubili. Harry udzielił jej swojego błogosławieństwa, kiedy następnym razem spotkali się we dwoje.

– Wiesz co mała, myślę że w końcu dobrze wybrałaś. – Zrobił odpowiednią minę i roześmiał się. – Naprawdę. Pomyśl, z jakimi facetami zadawałaś się do tej pory. Pamiętasz Yaela McBee?

– Harry!

Rzuciła w niego swoją serwetkę, kiedy siedzieli w restauracji. Roześmieli się oboje.

– Jak możesz porównywać go z Drew? Poza tym miałam wtedy dwadzieścia pięć lat. Teraz mam prawie trzydzieści jeden.

– To nie jest wystarczające usprawiedliwienie. Nie jesteś wcale mądrzejsza, niż byłaś.

– Jestem. Sam przed chwilą powiedziałeś.

– Nie ważne, co powiedziałem, głuptasie. Czy teraz uczynisz mi tę łaskę i zapewnisz trochę spokoju mej duszy? Wyjdziesz za niego za mąż?

– Nie. – Roześmiała się i powiedziała to za szybko, a Harry patrząc na nią, zauważył coś, czego nigdy przedtem u niej nie widział. Czekał na to latami i nagle pojawiło się. Dostrzegł to wyraźnie w jej dużych, zielonych oczach – wrażliwe, nieco nieśmiałe spojrzenie, które nadawało jej twarzy nowy wyraz.

– O kurcze, to poważne, prawda, Tan? Wyjdziesz za niego?

– Nie prosił mnie o to. – Zabrzmiało to tak skromnie i nieśmiało, że aż jęknął z wrażenia.

– O Boże, ty się zgodzisz! Och, ale się Ave zdziwi, jak jej powiem!

– Harry, uspokój się. – Klepnęła go w ramię. – On nie jest jeszcze rozwiedziony.

Ale nie martwiła się tym. Wiedziała, że cały czas nad tym pracuje. Opowiadał jej ciągle o spotkaniach z prawnikiem, rozmowach z Eileen, które miały przyśpieszyć bieg sprawy. Na Wielkanoc jechał na Wschód zobaczyć dziewczynki i miał nadzieję, że wtedy Eileen podpisze już papiery, jeśli będą już gotowe.

– Cały czas stara się to sfinalizować, prawda? – Harry przez chwilę był zaniepokojony, ale musiał przyznać, że polubił tego faceta. Nie sposób było nie lubić Drew Landsa. Był bezpośredni, inteligentny i łatwo było zauważyć, że bardzo kochał Tan.

– Oczywiście, że tak.

– Więc uspokój się, za sześć miesięcy będziesz mężatką, a po następnych dziewięciu będziesz tuliła w ramionach dzidziusia. Możesz na to liczyć. – Był zachwycony tą wizją, a Tana odsunęła się śmiejąc się z niego.

– O rany, ale masz wybujałą wyobraźnię, Winslow. Po pierwsze nie prosił, żebym za niego wyszła, przynajmniej nie na serio. Po drugie miał wasektomię.

– No to mu to odwrócą. Wielka mi rzecz. Znam mnóstwo facetów, którzy tak robili. – Zdenerwowała się tym trochę.

– Czy ty tylko o tym potrafisz myśleć? Czy wszystkich swoich znajomych namawiasz do rozmnażania się?

– Nie – uśmiechnął się niewinnie – tylko moją żonę.

Roześmiała się i skończyli posiłek, po czym wrócili do swoich biur. Miała przed sobą ogromną sprawę, chyba największą w dotychczasowej karierze. Trzech oskarżonych, zamieszanych w nad zwyczaj okrutną serię morderstw, popełnionych na terenie stanu w ciągu kilku lat. W procesie uczestniczyło trzech obrońców i dwóch prokuratorów. Ona była przedstawicielem biura prokuratora okręgowego. Przebieg tej sprawy miało komentować wielu dziennikarzy i dlatego właśnie nie mogła wybrać się z Drew na Wschodnie Wybrzeże na Wielkanoc. Musiała starannie przygotować strategię działania. I tak pewnie nie pojechałaby z nim, bo Drew będzie zapewne wystarczająco zdenerwowany przy podpisywaniu papierów, a ona miała teraz tyle zajęć. Rozsądniejsze będzie pozostanie w domu i praca, niż wyjazd z nim po to tylko, żeby siedzieć w hotelu i czekać, aż się pojawi.

Zanim wyruszył na Wschód, przyjechał do San Francisco, żeby spędzić z nią weekend. Ostatniej nocy leżeli długo na dywanie przed kominkiem, rozmawiając, głośno myśląc, mówiąc wszystko, co przychodziło im do głowy. Nagle zdała sobie sprawę, jak bardzo była w nim zakochana.

– Czy myślałaś o małżeństwie, Tan? – Patrzył na nią badawczo, a ona uśmiechnęła się w blasku płomienia z kominka. Wyglądała cudownie na tle delikatnej łuny ognia. Jej łagodne rysy były jakby wycięte z delikatnego, różowego marmuru, oczy błyszczały jak szmaragdy.

– Do tej pory, nie. – Dotknęła jego warg opuszkami palców, a on całował jej dłonie, a potem usta.

– Czy myślisz, że mogłabyś być ze mną szczęśliwa, Tan?

– Czy to jest propozycja, proszę pana?

Krążył wokół tego tematu, a ona uśmiechała się do niego.

– Nie musisz się ze mną żenić, wiesz? I tak jestem szczęśliwa.

– Naprawdę jesteś? – Patrzył na nią dziwnie, a ona pokiwała głową.

– A ty nie?

– Niezupełnie.

Jego włosy były jeszcze bardziej srebrzyste, a oczy wyglądały jak świecące, błękitne topazy. Nie chciała nigdy pokochać żadnego innego mężczyzny. Kochała tylko jego.

– Chcę czegoś więcej, Tan… Pragnę cię mieć cały czas…

– Ja też tego pragnę… – wyszeptała do niego, a on wziął ją w ramiona i kochali się namiętnie przy kominku, a potem długo jeszcze leżeli przytuleni do siebie. Przyglądał się jej i kiedy w końcu odezwał się, jego usta nadal schowane były w jej włosach, a dłonie pieściły ciało, które kochał tak bardzo.

– Wyjdziesz za mnie, kiedy będę już wolny?

– Tak. – Wypowiedziała to słowo niemal na bezdechu. Nigdy przedtem nikomu tego nie mówiła, ale teraz naprawdę to czuła i zrozumiała w tej chwili, jak czują się ludzie składając obietnicę… „na dobre i na złe… dopóki śmierć nas nie rozłączy”. Już nie chciała żyć bez niego. Kiedy następnego dnia odwoziła go na lotnisko, nadal była przepełniona nowymi dla siebie uczuciami. Spojrzała na niego pytająco – Czy wczoraj wieczorem mówiłeś poważnie, Drew?

– Jak możesz mnie w ogóle o to pytać? – Był tak oburzony, że natychmiast przycisnął ją mocno do siebie, kiedy żegnali się w sali odlotów. – Oczywiście, że poważnie.

Uśmiechnęła się do niego, wyglądając raczej jak jego trzynastoletnia córka niż asystent prokuratora okręgowego.

– To chyba znaczy, że jesteśmy zaręczeni, co o tym myślisz? I nagle on także się roześmiał. Popatrzył na nią, szczęśliwy w tym momencie jak mały chłopiec.

– No, pewnie. Muszę tylko rozejrzeć się w Waszyngtonie za jakimś pierścionkiem.

– Nie zawracaj sobie tym głowy. Tylko wróć do mnie cały i zdrowy.

To będzie dziesięć najdłuższych dni oczekiwania na jego powrót. Tylko żmudna praca nad bardzo trudną sprawą pomoże jej znieść tę rozłąkę.

W ciągu pierwszych kilku dni dzwonił do niej dwa, trzy razy dziennie i opowiadał szczegółowo, co robił od rana do wieczora. Kiedy sprawy z Eileen zaczęły się komplikować, dzwonił tylko raz dziennie i słyszała jak bardzo był zdenerwowany. Ona natomiast była pochłonięta wyborem sędziego do jej sprawy. Ten problem zajmował ją bez reszty. Gdy Drew miał już wracać do Los Angeles, przypomniała sobie nagle, że nie rozmawiali ze sobą już co najmniej dwa dni. Został w Waszyngtonie dłużej, niż planował, ale to miało być „dla dobra sprawy” jak powiedział, więc nie protestowała i nie dopatrywała się w tym niczego podejrzanego. Denerwowała się natomiast z powodu sędziego, jakiego mogą jej przydzielić, taktyki obrony, materiałów, które właśnie ujawniono. Miała mnóstwo spraw na głowie, a w tym samym czasie Drew także pracował nad skomplikowanym procesem. Wszystkie materiały, które przygotował, poszły natychmiast do sądu. To się zdarzało bardzo rzadko w jego specjalności. Jednak z tego powodu nie widzieli się prawie cały następny tydzień i kiedy w końcu się spotkali, zachowywali się wobec siebie niemal obco. Żartował pytając, czy nie zakochała się w czasie jego nieobecności w kimś innym, a potem przez całą noc kochali się bez pamięci.

– Chcę, żebyś w sądzie miała zamglone spojrzenie, wszyscy będą się zastanawiali, co też zdarzyło ci się ostatniej nocy.

Udało mu się. Była na wpół przytomna, nie przestawała o nim myśleć. W czasie rozprawy odczuwała wielką ochotę, aby znowu znaleźć się z nim w łóżku. Nigdy nie miała go dosyć. Sprawa była jednak zbyt ważna, żeby ją zawalić, więc pracowała nad nią ciągle bez wytchnienia. Tak wyglądało to do końca maja. Wreszcie na początku czerwca ogłoszono wyrok. Był dokładnie taki, jakiego by sobie życzyła. Jak zwykle prasa dawała jej bardzo wysokie oceny. Przez lata zyskała sobie reputację zimnej, twardej konserwatystki, bezlitosnej w sądzie i błyskotliwej w prowadzeniu spraw. To były pochlebne artykuły.

Harry często uśmiechał się, czytając to, co o niej pisano.

– Zupełnie nie rozpoznaję w tych recenzjach tej pełnej tolerancji kobiety, którą kiedyś znałem i kochałem, Tan. – Uśmiechnął się do niej szeroko.

– Kiedyś trzeba wydorośleć, prawda? Kończę w tym roku trzydzieści jeden lat.

– To nie jest wystarczające usprawiedliwienie. Nie musisz być taka twarda.

– Ja nie jestem twarda, Harry. Jestem dobra. – I to była prawda, on wiedział o tym także. – Ci ludzie zabili dziewięć kobiet i dziecko. Nie można puścić wolno kogoś, kto zrobił coś takiego. Całe nasze społeczeństwo się przez to kiedyś rozpadnie. Ktoś musi odwalać moją robotę.

– Cieszę się, że ty to robisz, a nie ja, Tan. – Poklepał jej dłoń. – Leżałbym w nocy nie mogąc zasnąć. Martwiłbym się, że kiedyś mnie za to dopadną. – Nienawidził nawet mówienia o tym, czasami niepokoił się o nią, ale jej to zupełnie nie przeszkadzało. – A przy okazji, jak się miewa Drew?

– Świetnie. W przyszłym tygodniu jedzie służbowo do Nowego Jorku i przywozi ze sobą dziewczynki.

– Kiedy się pobieracie?

– Spokojnie. – Uśmiechnęła się. – Jeszcze nie mieliśmy okazji o tym porozmawiać. Wszystko przez tę moją sprawę. Właściwie prawie wcale z nim nie rozmawiałam.

A kiedy opowiedziała Drew o swoim sukcesie, zanim jeszcze opublikowała go prasa, nie był zbyt wylewny.

– Gratuluję.

– Nie przejmuj się tym tak bardzo. Emocje mogą ci zaszkodzić. Roześmiał się. – Dobrze już dobrze, przepraszam. Myślałem o czymś innym.

– O czym?

– O niczym ważnym. – Ale przez cały czas, aż do wyjazdu do Nowego Jorku, błądził daleko myślami i był zdenerwowany. Kiedy stamtąd dzwonił, było jeszcze gorzej, a jak wrócił do Los Angeles nie odezwał się do niej w ogóle. Zaczęła nawet zastanawiać się, czy nic mu się nie stało. Może powinna polecieć do niego, zrobić mu niespodziankę i wszystko by się wyjaśniło. Potrzebowali trochę czasu dla siebie. Powinni pobyć tylko we dwoje, żeby ułożyć swoje sprawy. Oboje bardzo dużo pracowali i teraz zaczynała to odczuwać. Spojrzała na zegarek, było późno w nocy. Wahała się przez chwilę, czy ma złapać ostatni samolot, ale w końcu postanowiła najpierw do niego zadzwonić. Zawsze mogła polecieć następnego dnia. Mieli dużo do nadrobienia po dwóch miesiącach szaleńczej pracy. Wykręciła jego numer. Znała go na pamięć. Odczekała trzy sygnały, uśmiechnęła się kiedy usłyszała, że podnosi słuchawkę. Jej radość nie trwała jednak długo. W słuchawce usłyszała kobiecy głos.

– Halo? – Serce Tany przestało na chwilę bić. Siedziała jak porażona, tępo patrząc w ciemność nocy. Szybko odłożyła słuchawkę.

Jej serce łomotało jak szalone, czuła się słabo, jakoś dziwnie. Była zdenerwowana i zagubiona. Nie mogła uwierzyć w to, co usłyszała. Może wykręciła niewłaściwy numer. Tak, na pewno źle wybrała numer, wmawiała sobie, ale zanim doszła do siebie na tyle, żeby zadzwonić jeszcze raz, zadzwonił jej telefon. Usłyszała głos Drew i już wiedziała. Zorientował się, że to ona dzwoniła i wystraszył się. Czuła się, jakby jej życie runęło w gruzy.

– Kto to był? – Krzyknęła histerycznie. On także był zdenerwowany.

– Co?

– Kobieta, która odebrała telefon – starała się opanować, ale głos zupełnie wymykał się jej spod kontroli.

– Nie wiem, o czym mówisz.

– Drew!… odpowiedz mi…! Proszę… – krzyczała do niego przez łzy.

– Musimy porozmawiać.

– O Boże… do diabła, co ty ze mną zrobiłeś?

– Na miłość boską, nie bądź taka melodramatyczna… Przerwała mu niemal wrzeszcząc.

– Melodramatyczna? Dzwonię do ciebie o jedenastej w nocy, telefon odbiera kobieta i ty mi mówisz, że jestem melodramatyczna? Ciekawe, jak by ci się podobało, gdyby u mnie słuchawkę podniósł mężczyzna?

– Przestań, Tan. To była Eileen.

– Oczywiście. – Instynktownie wyczuła, że to ona.

– A gdzie są dziewczynki? – Nie wiedziała nawet, dlaczego o to pyta.

– W Malibu.

– W Malibu? To znaczy że jesteś z nią sam?

– Musimy porozmawiać. – Jego głos nagle stał się zimny.

– Sami o tej porze? Co to, u diabła znaczy? Czy ona podpisała te papiery rozwodowe?

– Tak, nie… posłuchaj muszę się z tobą zobaczyć i porozmawiać.

– O nie, porozmawiasz ze mną teraz.

Była dla niego okrutna, a teraz już oboje zaczynali histeryzować.

– Co tam, do cholery się dzieje?

Po drugiej stronie panowała nie kończąca się cisza, której on nie potrafił wypełnić. Tana odłożyła słuchawkę i płakała przez całą noc. Następnego dnia przyjechał do San Francisco. Była sobota i zastał ją w domu. Otworzył drzwi swoim kluczem i odnalazł ją na pięterku. Siedziała ponuro wpatrując się bezmyślnie w zatokę. Nie odwróciła się nawet, kiedy usłyszała jak wchodził. Odezwała się, stojąc tyłem do niego.

– Po co tu w ogóle przyjeżdżałeś?

Uklęknął przy niej i palcami dotknął jej szyi. – Ponieważ cię kocham, Tan.

– Nie, to nieprawda. – Zaprzeczyła ruchem głowy. – Kochasz ją. Zawsze ją kochałeś.

– To nieprawda… -Ale oboje wiedzieli, że tak jest, a właściwie wszyscy troje. – Prawda jest taka, że kocham was obie. To, co mówię, jest straszne, ale prawdziwe. Nie wiem, jak przestać ją kochać, a jednocześnie jestem zakochany w tobie.

– To wszystko jest chorobliwe. – Dalej patrzyła na zatokę, myśląc, jak on osądza tę sytuację. Przyciągnął ją za włosy, tak aby spojrzała na niego. Kiedy to zrobiła, zobaczył w jej oczach łzy. Ten widok zupełnie złamał mu serce.

– Nie mogę nic poradzić na to, co czuję. I nie wiem co mam z tym zrobić. Elizabeth tak się martwi tą sytuacją, że o mało nie wyleciała ze szkoły. Julie ma nocne koszmary. Eileen rzuciła pracę w OPA i zrezygnowała z posady ambasadora, którą ją kusili. Wróciła z dziewczynkami do domu…

– Mieszkają z tobą? – Kiedy pokiwał twierdząco głową, Tana poczuła się tak, jakby w tym momencie wbił w jej serce sztylet. Nie chciał już dłużej jej okłamywać. – Kiedy to się stało?

– Wiele o tym rozmawialiśmy w Waszyngtonie podczas wielkanocnego tygodnia… ale nie chciałem cię martwić, miałaś tyle ważnej pracy, Tan…

Miała ochotę uderzyć go za to, co powiedział. Jak mógł trzymać coś takiego w tajemnicy?

– I właściwie to nie było jeszcze nic pewnego. Ona zrobiła to bez porozumienia ze mną, po prostu pojawiła się w zeszłym tygodniu. Co według ciebie miałem zrobić? Wyrzucić je z domu?

– Tak. Nigdy więcej nie powinieneś był ich wpuszczać.

– Ale to moja żona i moje dzieci. – Wyglądał jakby za chwilę miał się rozpłakać, ale wtedy Tana wstała.

– Myślę, że to załatwia sprawę, prawda? – Wolno podeszła do drzwi, po czym odwróciła się do niego. – Do widzenia, Drew.

– Nie wyjdę stąd w taki sposób. Kocham cię.

– To pozbądź się żony. To proste.

– Właśnie to nie jest takie proste, do diabła! – Teraz już krzyczał. Nie chciała zrozumieć przez co on przeszedł – Nie wiesz, jak to jest… co ja czuję… to poczucie winy., te katusze…

Zaczął płakać, a jej robiło się niedobrze, kiedy na niego patrzyła Odwróciła się tyłem i z trudem wyjąkała przez łzy.

– Proszę, wyjdź…

– Nie wyjdę.

Chwycił ją w ramiona, a ona starała się go odepchnąć. Nie pozwolił jej i nagle, wbrew swojej woli, uległa i zaczęli się gwałtownie kochać, szlochając, błagając, krzycząc, skarżąc się jedno na drugie i na los, a kiedy już było po wszystkim i leżeli przytuleni do siebie, popatrzyła na niego.

– I co my teraz zrobimy?

– Nie wiem. Daj mi trochę czasu.

Westchnęła z bólem. – Przysięgłam, że nigdy więcej nie zrobię czegoś takiego…

Ale nie mogła znieść myśli o tym, że może go stracić, a on nie miał na tyle sił, aby ją porzucić. Przez następne dwa dni leżeli spleceni ramionami i płakali. Kiedy odlatywał z powrotem do Los Angeles, nic nadal nie było rozwiązane, oboje wiedzieli tylko, że to jeszcze nie koniec. Zgodziła się dać mu jeszcze trochę czasu, a on obiecał, że załatwi to jak najszybciej. Przez następne sześć miesięcy doprowadzali się wzajemnie do obłędu obietnicami i szantażami, stawianiem ultimatum i wybuchami histerii. Tana dzwoniła do niego tysiące razy i, słysząc głos Eileen, rzucała słuchawkę. Drew błagał ją, żeby nie robiła niczego w pośpiechu. Dzieci nie miały pojęcia, w jakim okropnym stanie psychicznym był ojciec. Tana zaczęła wszystkich unikać, a zwłaszcza Harry'ego i Averil. Nie mogła znieść pytań, które widziała w jego oczach, słodyczy jego żony i dzieci, które tylko przypominały jej o Drew. Sytuacja była dla wszystkich nie do wytrzymania, Eileen także zdawała sobie z tego sprawę, ale powiedziała, że nie ma zamiaru się nigdzie wyprowadzić. Czekała, aż on to rozwiąże, nie ruszając się z miejsca. Tana czuła się tak, jakby miała postradać zmysły. Urodziny, święta Czwartego Lipca i Dziękczynienia, jak można było przewidzieć, spędzała sama…

– Czego ty ode mnie oczekujesz, Tano? Mam od nich tak po prostu odejść?

– Może właśnie tego. Może właśnie tego od ciebie oczekuję. Dlaczego to ja mam być ciągle sama? Naprawdę to ma dla mnie duże znaczenie…

– Ale ja mam dzieci…

– To spieprzaj.

Ale nie mówiła tego serio, dopóki nie musiała spędzić samotnie Świąt Bożego Narodzenia. Obiecywał, że przyjedzie i na święta, i w Sylwestra, a ona siedziała i czekała na niego całą noc. Nie pokazał się. Siedziała w wieczorowej sukni do dziewiątej rano w pierwszy dzień Nowego Roku, po czym wolno i nieodwołalnie zdjęła ją i wrzuciła do śmieci. Kupiła tę suknię specjalnie dla niego. Następnego dnia kazała wymienić zamki w drzwiach, spakowała wszystkie jego rzeczy, które nagromadziły się przez ostatnie półtora roku, i wysłała na jego adres w paczce bez nadawcy. Po tym wszystkim nadała telegram, który tłumaczył wszystko. „Żegnaj. Nie wracaj nigdy więcej”. I leżała tonąc we łzach. Mimo całej tej odwagi, ostateczna rozgrywka omal jej znowu nie złamała. Przyleciał natychmiast po otrzymaniu najpierw telegramu, potem przesyłki. Jej zachowanie nie pozostawiało wiele wątpliwości. Obawiał się, że tym razem Tana rzeczywiście odejdzie. Kiedy spróbował otworzyć drzwi swoim kluczem, wiedział już, że tak było naprawdę. Półprzytomny pojechał do jej biura i niemal siłą wtargnął do środka. Gdy ją wreszcie zobaczył, jej oczy były zimne i tak zielone, jak nigdy dotąd.

– Nie mam ci nic do powiedzenia, Drew.

Coś w niej umarło. Zabił ją nadziejami, których nigdy nie spełnił, kłamstwami, którymi mamił je obie, a najbardziej samego siebie. Zastanawiała się teraz, jak matka znosiła to wszystko przez tyle lat i nie popełniła samobójstwa. To była najgorsza tortura, przez jaką przeszła Tana, i nigdy więcej nie zrobiłaby tego, dla nikogo. A już na pewno nie dla niego.

– Tano, proszę…

– Żegnaj. – Wyszła ze swojego biura i poszła korytarzem, znikając w sali konferencyjnej. Wkrótce potem opuściła budynek, ale do domu wróciła dopiero po paru godzinach. Okazało się, że nadal czekał tam na nią, stał na zewnątrz w rzęsistym deszczu Zwolniła, przejeżdżając obok domu, a kiedy go zobaczyła, odjechała natychmiast. Spędziła noc w motelu przy ulicy Lombard, a kiedy wróciła następnego ranka, spał w samochodzie przed jej domem. Obudził się, słysząc jej kroki i wyskoczył, żeby z nią porozmawiać

– Jeśli nie zostawisz mnie w spokoju, wezwę policję. – Powiedziała twardo i groźnie.

Wyglądała na wściekłą, ale nie widział jak bardzo była załamana w środku, jak długo łkała, gdy odjechał, jak przygnębiała ją myśl o tym, że już nigdy go nie zobaczy. Myślała nawet o tym, żeby skoczyć z mostu, ale coś ją powstrzymywało, nie bardzo wiedziała, co. Potem, jakimś cudem Harry wyczuł, że dzieje się coś złego, kiedy dzwonił do niej bez przerwy i nikt nie podnosił słuchawki. Tana myślała, że to Drew. Leżała na podłodze w salonie i łkając, wspominała jego wyznania i chwile, kiedy kochali się w tym miejscu. Nagle usłyszała walenie do drzwi i głos Harry'ego. Kiedy mu otworzyła, wyglądała jak wrak. Jej twarz tonęła we łzach, na spódnicy było pełno kłaków z dywanu, a wymiętoszony sweter sprawiał wrażenie jakby w nim spała od tygodnia.

– Mój Boże, co ci się stało?

Wyglądała jakby przez tydzień piła albo ktoś ją pobił, tak jakby wydarzyło się w jej życiu coś strasznego. Tylko ostatnie przypuszczenie było prawdziwe.

– Tano?

Patrzyła na niego oczami pełnymi łez, a on przytulił ją do siebie. Zawisła bezwładnie nad jego wózkiem, on ją lekko odsunął i posadził na kanapie, by opowiedziała, co się stało.

– To już koniec… Już nigdy więcej go nie zobaczę…

– No, i bardzo dobrze. – Harry był przygnębiony. – Nie możesz godzić się na takie życie. Przez ostatnie sześć miesięcy byłaś kłębkiem nerwów. To niesprawiedliwe.

– Wiem… ale może gdybym jeszcze poczekała… Może w końcu… – Była już słaba i rozhisteryzowana, nagle straciła całą swoją stanowczość i Harry wrzasnął na nią.

– Nie! Przestań! On nigdy nie opuści swojej żony, jeśli nie zrobił tego do tej pory. Wróciła do niego siedem miesięcy temu, do diabła, Tan, i nadal z nim jest. Gdyby chciał się stamtąd naprawdę wydostać, na pewno znalazłby sposób. Nie próbuj się oszukiwać.

– Robiłam to przez półtora roku.

– Tak się czasem zdarza. – Chciał, aby to zabrzmiało filozoficznie, ale tak naprawdę to miał ochotę zabić tego sukinsyna za to, co jej zrobił. – Musisz po prostu zebrać się do kupy i żyć dalej.

– Taak, pewnie… – Zaczęła znowu płakać, zapominając, z kim rozmawia – łatwo ci powiedzieć.

Popatrzył na nią długo i twardo. – Czy pamiętasz, jak siłą przywróciłaś mi chęć do życia, a potem w ten sam sposób wciągnęłaś mnie na uczelnię? Pamiętasz? Nie wciskaj mi teraz tych wszystkich bzdur dobrze, Tan? Jeśli mnie się udało, to i ty sobie poradzisz. Przeżyjesz to.

– Nigdy nikogo nie kochałam tak jak jego. – Żaliła się tak złamanym głosem, że serce mu się krajało, kiedy na niego spojrzała tymi ogromnymi, zielonymi oczami. Wyglądała teraz na kilkunastoletnią dziewczynkę. Zrobiłby wszystko, żeby było jej dobrze, ale nie mógł zmusić żony Drew, żeby zniknęła z jego życia, mimo że bardzo chciałby, żeby do tego doszło. Zrobiłby wszystko dla Tan, swojej najlepszej i najdroższej przyjaciółki.

– Pojawi się ktoś inny. Lepszy od niego.

– Nie chcę nikogo innego. Nie chcę w ogóle nikogo.

Harry był pełen najgorszych obaw.

I przez następny rok rzeczywiście była wierna temu postanowieniu. Nie spotykała się z nikim, z wyjątkiem kolegów z pracy. Nigdzie nie wychodziła, z nikim się nie widywała, a kiedy nadeszły Święta Bożego Narodzenia, nie przyjęła nawet zaproszenia Harry'ego i Averil. Samotnie obchodziła swoje trzydzieste drugie urodziny, równie samotnie spędzała noce. Indyka w Święto Dziękczynienia też pewnie jadłaby w samotności, gdyby w ogóle miała zamiar go upiec. Pracowała po godzinach i w święta. Ciągle siedziała przy biurku do dziesiątej czy jedenastej w nocy, przyjmując więcej spraw niż kiedykolwiek przedtem. Przez cały rok nie pozwalała sobie na żadne przyjemności. Prawie wcale się nie śmiała, do nikogo nie dzwoniła, z nikim się nie umawiała, na telefony Harry'ego nie odpowiadała tygodniami.

– Gratulacje.

W końcu zastał ją w lutym. Nosiła żałobę po Drew Landsie już przez ponad rok. Przypadkowo dowiedziała się przez wspólnych znajomych, że on i Eileen byli ciągle razem i właśnie kupili piękny dom w Beverly Hills.

– No dobra, wstrętna małpo. – Harry próbował ją rozśmieszyć. – Dlaczego nie odpowiadasz w ogóle na moje telefony?

– Byłam bardzo zajęta przez ostatnie parę tygodni. Nie czytujesz gazet? Czekam na werdykt.

– Mam to gdzieś. To nie to mnie martwi od trzynastu miesięcy. W ogóle do mnie nie dzwonisz. Zawsze ja do ciebie dzwonię. Czy to mój oddech, smród z moich stóp czy niski iloraz inteligencji ci nie odpowiada?

Roześmiała się. Harry nigdy się nie zmieniał.

– Wszystko razem.

– Głupia. Masz zamiar użalać się nad sobą do końca życia? Ten facet nie był tego wart, Tan. I ten cały rok był bez sensu.

– To nie miało z tym nic wspólnego.

Ale oboje wiedzieli, że to nieprawda. To wszystko miało związek z Drew i z tym, że nie opuścił swojej żony.

– A to coś nowego. Nigdy do tej pory mnie nie okłamywałaś.

– No, dobra już, dobra. Łatwiej było nie widywać się z nikim.

– Dlaczego? Powinnaś to uczcić! Mogłaś przecież robić tak jak twoja matka i przez piętnaście lat siedzieć i czekać. Ale ty byłaś mądrzejsza i przerwałaś to. I co straciłaś, Tan? Cnotę? Osiemnaście miesięcy? No i co z tego? Inne kobiety marnują po dziesięć lat z żonatymi mężczyznami… tracą serca, rozsądek, czas, życie. Jeśli o mnie chodzi, to uważam, że miałaś szczęście.

– Taa. – Gdzieś w głębi serca wiedziała, że miał rację, ale to nie dawało jej satysfakcji. Być może to się nigdy nie zmieni. Nadal nie wiedziała, czy bardziej za nim tęskni czy jest na niego zła. Na pewno nie był jej jeszcze obojętny, czego bardzo by chciała. Przyznała się do tego w końcu Harry'emu, kiedy pozwoliła się zaprosić na lunch.

– To przychodzi z czasem, Tan. Trochę wody musi jeszcze upłynąć. Ale powinnaś spotykać się z ludźmi. Zajmij się innymi sprawami, a nie myśl tylko o nim. Nie możesz w kółko tylko pracować.

Uśmiechnął się do niej łagodnie. Kochał ją bardzo i wiedział, że tak będzie zawsze. To nie było takie uczucie, jakim darzył żonę. Tana była dla niego jak siostra. Pamiętał, jak bardzo był w niej zakochany przed laty, i teraz przypomniał jej o tym.

– I jakoś to przeżyłem.

– To nie to samo. Do cholery, Drew oświadczył mi się. Był jedynym facetem, za którego chciałam wyjść. Czy wiedziałeś o tym?

– Tak, wiedziałem. – Wiedział o tym lepiej niż ktokolwiek inny. – I okazał się idiotą. To już wiemy. A ty nie kwapisz się do tego. Ale jeszcze zechcesz wyjść za mąż. Poznasz kogoś innego.

– Tylko tego mi potrzeba. – Ta myśl wywoływała w niej bunt. – Jestem za stara. Romanse nastolatków są już nie dla mnie, dziękuję bardzo.

– Dobra, to znajdź jakiegoś starego pierdziela, który uważa, że jesteś niezła i nie siedź tak bezczynnie, nie marnuj życia.

– Nie jest takie zupełnie zmarnowane, Harry. – Popatrzyła na niego smutno. – Mam przecież swoją pracę.

– To nie wszystko, na litość boską. Jesteś już nudna. – Spojrzał na nią, kręcąc głową ze zniecierpliwieniem.

Zaprosił ją na przyjęcie, które urządzali w następnym tygodniu, ale wcale się na nim nie pojawiła. Musiał z nią walczyć, żeby dała się wyciągnąć ze swojej szczelnie zamkniętej skorupki. Zachowywała się tak, jakby znowu została zgwałcona. I co gorsze, przegrała ważną sprawę, co przygnębiło ją jeszcze bardziej.

– No dobra, już dobra, nikt nie jest nieomylny. Każdemu to może się zdarzyć. Daj sobie z tym spokój, na litość boską. Nie możesz zająć się czymś innym, zamiast się zadręczać? Może byś przyjechała i spędziła z nami weekend w Tahoe? – Właśnie wynajęli tam dom i Harry uwielbiał wyjeżdżać tam z dziećmi. – My i tak nie możemy wyjechać na dłużej.

– Czemu nie? – Spojrzała na niego z uśmiechem, kiedy płacił rachunek. Miał z nią wiele kłopotu przez kilka ostatnich miesięcy, ale zaczynała się z tego powoli otrząsać.

– Nie mogę wywozić już Averil na dłużej. Wiesz, ona jest znowu w ciąży.

Przez chwilę Tana była kompletnie zaskoczona, a on roześmiał się na ten widok, po czym spłonął rumieńcem.

– No, wiesz w końcu to już się zdarzało… to nic nadzwyczajnego… – Ale oboje wiedzieli, że to nieprawda. I nagle Tana roześmiała się zupełnie inaczej. Poczuła, że życie znowu nabiera barw, i nagle Drews Lands odpłynął gdzieś daleko, a ona miała ochotę krzyczeć i śpiewać. To tak, jakby przez rok bolał ją ząb, a ona ze zdziwieniem odkryła, że już go dawno nie ma.

– Do diabła. Czy wy nigdy nie przestaniecie?

– Nie. A po tym będziemy mieli czwarte. Tym razem chcę jeszcze jedną dziewczynkę, a Ave wolałaby chłopca.

Tana zaśmiewała się z niego i uściskała go radośnie, kiedy wychodzili z restauracji.

– Znowu będę ciotką.

– Idziesz na łatwiznę, jeśli interesuje cię moje zdanie. To nie w porządku, Tan.

– Dla mnie w sam raz.

Wiedziała na pewno, że nie chce mieć dzieci, bez względu na to, jakiego faceta spotka w swoim życiu. Nie miała na to czasu, a poza tym i tak była już za stara. Podjęła tę decyzję dawno temu; jej dzieckiem było prawo. Mogła rozpieszczać dzieci Harry'ego, jeśli miała akurat ochotę, żeby jakiś maluch wdrapał się na jej kolana. Dwójka Harry'ego była cudowna i cieszyła się, że spodziewają się trzeciego. Averil za każdym razem miała łatwy poród, a Harry był taki dumny z siebie. Z pewnością stać ich było na tyle dzieci, ile tylko zapragnęli mieć. Tylko Jean miała odmienne zdanie, kiedy Tana wspomniała jej o tej nowinie.

– Dla mnie to zupełnie bez sensu.

Jean ostatnio w ogóle była przeciwna wszystkiemu; dzieciom, wyjazdom, nowym pracom, nowym domom. Tak jakby chciała resztę życia spędzić rozsądnie, w idealnym spokoju. Uważała, że to powinno dotyczyć wszystkich. To była jedna z oznak starzenia się, ale Tanie wydawało się, że matka jest na to jeszcze za młoda. Od czasu ślubu z Arturem szybko się jednak posunęła. Jej sprawy nie ułożyły się tak dobrze jak myślała. Kiedy wreszcie osiągnęła to, czego tak długo bardzo pragnęła, okazało się, że to już nie to samo, co dawniej. Artur był chory i stary.

Tana cieszyła się szczęściem Harry'ego i Ave i kiedy dziecko przyszło na świat dwudziestego piątego listopada, spełniło się życzenie Averil. To był pełen życia, drący się w niebogłosy chłopczyk. Nazwali go po pradziadku, Andrew Harrison. Tana uśmiechała się do niego, kiedy leżał w ramionach matki i poczuła, jak do oczu napływają jej łzy. Nigdy przedtem nie wywoływało to u niej takiej reakcji, ale było coś słodkiego i wzruszającego w niewinności tej maleńkiej istotki, jego doskonałe różowe ciałko, duże, okrągłe oczy, maleńkie paluszki, tak delikatnie zaciśnięte w piąstkę. Tana nigdy nie widziała nic tak wspaniałego, i jednocześnie tak małego. Popatrzyli na siebie z Harrym i uśmiechnęli się, myśląc, jak połączyły się ich losy, a on wyglądał tak dumnie, jedną ręką ściskając dłoń żony, a drugą delikatnie głaskając swojego syna.

Averil wróciła do domu na drugi dzień po urodzeniu Andrew i sama przygotowała kolację na Święto Dziękczynienia, jak zwykle odmawiając przyjęcia jakiejkolwiek pomocy. Tana patrzyła na nią z podziwem, zachwycona tym, co zdołała przyrządzić:

– Po prostu zatkało mnie z wrażenia, wiesz? Ave karmiła maleństwo siedząc przy oknie i patrząc na zatokę. Tana patrzyła na nią, a Harry zachichotał.

– Ty także mogłabyś to zrobić, Tan, gdybyś tylko chciała.

– Nie licz na to. Z trudem potrafię ugotować sobie jajko, a potem zostawiam je, licząc na to, że coś się z niego wykluje. Dwa dni później piekę z tego indyka dla całej rodziny, udając, że nic lepszego nie miałam do roboty przez cały tydzień. Lepiej trzymaj się tej dziewczyny Harry i nie wykańczaj jej tymi ciążami. – Roześmiała się. Wiedziała, że są bardzo szczęśliwi. Averil promieniała radością i on także.

– Postaram się. Przyjedziesz na chrzciny? Ave chce je urządzić w czasie Świąt Bożego Narodzenia, pod tym warunkiem, że przyjedziesz do nas.

– A dokąd mogłabym pojechać? – zaśmiała się.

– A skąd mam wiedzieć? Może pojedziesz do domu, do Nowego Jorku. Myślałem, czy by nie zabrać dzieciaków do Gstaad, do ojca, ale on mówił, że jedzie do Tangeru z przyjaciółmi, więc nic z tego nie będzie.

– Łamiesz mi serce.

Roześmiała się. Nie widziała Harrisona już od lat, ale Harry mówił, że u niego wszystko w porządku. Wydawało się, że należy do tych mężczyzn, którzy przez całe życie będą przystojni i zdrowi. Fakt, że był już po sześćdziesiątce, a dokładnie miał sześćdziesiąt trzy lata, był nieco zaskakujący, on nie wyglądał nawet na połowę tego, jak twierdził Harry. Wspomnienie o tym, jak bardzo Harry kiedyś go nienawidził, było niesamowite, ale teraz należało to już do przeszłości. To Tana zmieniła wszystko i Harry nigdy tego nie zapomniał. Chciał znowu, żeby została matką chrzestną, a ona wzruszyła się.

– Nie masz innych przyjaciół? Twoje dzieci będą mną kompletnie znudzone, nim zdążą dorosnąć.

– To już ich sprawa. Jack Hawthorne jest ojcem chrzestnym Andrew. W końcu go wreszcie poznasz. On myśli, że go unikasz.

Przez te wszystkie lata, od kiedy byli wspólnikami, nigdy nie miała okazji, żeby go poznać. Teraz jednak była nawet ciekawa, jak on wygląda i jaki jest. Kiedy spotkali się w kościele St. Mary the Yirgin przy ulicy Union w dniu Bożego Narodzenia, stwierdziła że wygląda tak, jak się tego spodziewała. Wysoki blondyn, przystojny, jak amerykański futbolista w college'u, a przy tym miał wygląd człowieka inteligentnego i subtelnego. Był wysoki i barczysty, miał ogromne dłonie, w których trzymał dziecko tak delikatnie, że była tym niesłychanie przejęta. Gdy po ceremonii rozmawiał przed kościołem z Harrym, uśmiechnęła się do niego.

– Robisz to zadziwiająco dobrze, Jack.

– Dzięki. Trochę zardzewiałem, ale nadal mogę sobie z tym jeszcze poradzić.

– Masz dzieci? – Była to taka zwykła rozmowa przed kościołem. Mogli ze sobą jeszcze porozmawiać na temat prawa albo wspólnego przyjaciela, ale łatwiej i przyjemniej było pogadać o nowym, świeżo ochrzczonym maleństwie, które oboje nieśli.

– Mam jedno. Ma dziesięć lat.

– To niesamowite. – Dziesięć lat to było tak dużo… oczywiście Elizabeth miała trzynaście, ale Drew był znacznie starszy od tego faceta. Albo przynajmniej tak wyglądał. Tana wiedziała, że Jack dawno skończył trzydzieści lat, ale stwarzał wrażenie jakby ciągle był młodym chłopakiem. Później, na przyjęciu w domu Averil i Harry'ego opowiadał historyjki, dowcipy, z których wszyscy się zaśmiewali, łącznie z Taną. Uśmiechnęła się do Harry'ego, kiedy znalazła go w kuchni nalewającego komuś kolejnego drinka:

– Nic dziwnego, że tak bardzo go lubisz. To sympatyczny facet.

– Jack?

Harry nie wyglądał na zaskoczonego. Oprócz Tany i Averil, Jack Hawthorae był jego najlepszym przyjacielem i dobrze im się razem pracowało przez ostatnie lata. Stworzyli wygodną i dobrze funkcjonującą kancelarię. Pracowali w podobny sposób, nie tak intensywnie jak Tana, ale za to trochę rozsądniej. Obaj naprawdę świetnie się dobrali.

– Jest bardzo inteligentny, ale nie daje tego po sobie poznać.

– Zauważyłam.

Na początku wyglądał bardzo zwyczajnie, niczym się nie wyróżniał, ale Tana dostrzegła w nim coś więcej niż dowcip i błyskotliwość.

Wreszcie pod koniec dnia zaproponował, że ją odwiezie. Z wdzięcznością przystała na tę propozycję. Zostawiła swój samochód przy kościele w mieście.

– No, w końcu poznałem wreszcie słynną asystentkę okręgowego prokuratora. Lubią o tobie pisać, prawda?

Zawstydziło ją to trochę, ale on powiedział to zupełnie obojętnie.

– No cóż, jeśli nie mają nic innego do roboty.

Uśmiechnął się do niej. Podobała mu się jej skromność. A poza tym długie, zgrabne nogi widoczne spod czarnej, aksamitnej spódnicy, którą miała na sobie. Kupiła tę garsonkę w I. Magnin specjalnie z okazji chrzcin.

– Harry jest z ciebie bardzo dumny, wiesz? Czuję się tak, jakbym cię znał bardzo dobrze. Mówi o tobie niemal bez przerwy.

– Ja nie jestem wcale lepsza. Nie mam dzieci, więc każdy musi wysłuchiwać historyjek o Harrym i o tym, jak razem chodziliśmy do szkoły. – Wy dwaj też musieliście być nieźle zwariowani.

– Chyba tak. Dobrze się jednak razem bawimy. Od czasu do czasu jakaś potworna wpadka i tyle.

Uśmiechnęła się wspominając, a potem spojrzała z uśmiechem na Jacka. – Chyba się starzeję, ogarniają mnie wspomnienia i nostalgia…

– To ta pora roku.

– Prawda? Święta zawsze tak na mnie wpływają.

– Na mnie też.

Zastanawiała się, gdzie jest teraz jego córka i czy ona była powodem jego nostalgii.

– Ty jesteś z Nowego Jorku, prawda? Potwierdziła kiwnięciem' głowy. To także należało już do wspomnień.

– A ty?

– Ja jestem ze Środkowego Zachodu. Dokładnie z Detroit. Wspaniałe miejsce.

Uśmiechnął się, po czym oboje się roześmieli. Łatwo się z nim rozmawiało i jego propozycja wypicia wspólnego drinka wydała jej się niegroźna. Kiedy zaczęli rozglądać się za jakimś barem, okazało się, że wszędzie było pusto. W końcu była przecież noc Bożego Narodzenia. Skończyło się na tym, że zaprosiła go do siebie, a on zgodził się z ochotą. Tak bardzo się nie wyróżniał z otoczenia, że wcale go nie poznała, kiedy wpadła na niego w następnym tygodniu w ratuszu. Był jednym z tych wysokich blondynów, przystojnych facetów, którzy mogli uchodzić za kumpli z college'u, czyichś mężów, braci, narzeczonych, ale nagle, kiedy zorientowała się, kim on jest, zaczerwieniła się ze wstydu.

– Przepraszam, Jack… Jestem taka roztargniona…

– Masz prawo być.

Uśmiechnął się, a ją rozbawiło to, że jej praca robiła na nim takie wrażenie. Harry chyba znowu mu coś nakłamał. Wiedziała, że często przesadzał, mówiąc o gwałcicielach, których wsadzała do więzienia, chwytach judo, które znała, sprawach, przez które przebrnęła zwycięsko bez pomocy śledczych. Oczywiście, nic z tego nie było prawdą. Ale Harry uwielbiał opowiadać historyjki, a zwłaszcza te bajeczki o jej perypetiach.

– … i po co tak kłamiesz? – Pytała Harry'ego nieraz, ale nie okazywał skruchy.

– Część z tego jest prawdą.

– Akurat, jest. Wpadłam w zeszłym tygodniu na jednego z twoich znajomych, który myślał, że handlarz koki zadźgał mnie nożem w więziennej celi. Na litość boską, Harry, przestań już.

Pomyślała o tym teraz i wyglądało na to, że Harry nadal snuje swoje niestworzone historie. Uśmiechnęła się do Jacka. – Właściwie ostatnio jest dosyć spokojnie. A jak u ciebie?

– Nieźle. Mamy parę ciekawych spraw. Harry i Ave pojechali na parę tygodni do Tahoe, więc sam muszę pilnować naszej fortecy.

– On jest rzeczywiście typowym pracoholikiem.

Oboje roześmieli się, a on popatrzył na nią nieśmiało. Przez cały tydzień marzył o tym, żeby do niej zadzwonić, ale nie miał odwagi.

– Pewnie nie miałabyś czasu na wspólny lunch, prawda?

Ku jego zaskoczeniu przyjęła zaproszenie. Był zachwycony. Poszli do Bijou, małej francuskiej restauracji w Polk, która była bardziej pretensjonalna niż dobra, ale miło spędzili tam czas gawędząc przez ponad godzinę. Tana tyle się nasłuchała o przyjacielu Harry'ego w ciągu ostatnich lat, jednak nigdy przedtem nie udało im się spotkać. Przyczyn było wiele: jej praca, trudne procesy, całe to zamieszanie z Drew.

– To idiotyczne, wiesz. Harry powinien był nas poznać już dawno temu.

Jack uśmiechnął się. – Zdaje się, że próbował. – Nie powiedział nic, co wskazywałoby na to, że wie o Drew, ale Tana mogła już o tym rozmawiać.

– Przez jakiś czas byłam trochę trudna do zniesienia. – Powiedziała z uśmiechem.

– A teraz? – Spojrzał na nią tym samym łagodnym wzrokiem, jakim patrzył na ich chrzestne dziecko.

– Pozbierałam się już do kupy.

– To dobrze.

– Właściwie, to tym razem Harry uratował mi życie.

– Wiem, że martwił się o ciebie swego czasu. Westchnęła. – Zrobiłam z siebie idiotkę… Chyba każdy ma coś takiego za sobą.

– Ja na pewno. – Uśmiechnął się do niej. – Dziesięć lat temu, kiedy pojechałem do domu na wakacje, zrobiłem dziecko najlepszej przyjaciółce mojej młodszej siostry. Nie wiem, co mi odbiło, chyba zgłupiałem. Ona była takim ślicznym, małym rudzielcem… dwadzieścia jeden lat… i bęc. Zaraz potem okazało się, że nagle się żenię. Nie podobało jej się tutaj. Cały czas płakała. Biedna, maleńka Barb przez pierwsze sześć miesięcy życia cierpiała na kolkę. Rok później Kate wróciła do domu i było po wszystkim. Teraz mam eks-żonę i córkę w Detroit i nie wiem o nich nic, poza tym co wiedziałem wtedy. To było największe głupstwo, jakie zrobiłem w życiu, i już nigdy tego nie powtórzę! – Wyglądał na bardzo zdeterminowanego i łatwo było zauważyć, że naprawdę w to wierzy. – Od tej pory nie piję czystego rumu. – Roześmiał się smutno, a Tana zaśmiała się razem z nim.

– Przynajmniej masz coś na pamiątkę tej historii. – Tyle tylko mogła powiedzieć, nie chciałaby mieć dziecka z Drew, nawet gdyby nie miał wasektomii. – Czy widujesz się czasem z córką?

Przyjeżdża tu raz do roku na miesiąc – westchnął ze słabym uśmiechem. – Trochę trudno stworzyć jakąś więź w taki sposób.

Zawsze uważał, że to było nieuczciwe w stosunku do niej, ale co jeszcze mógł zrobić? Nie mógł przecież udawać, że nie wie o jej istnieniu.

– Tak naprawdę jesteśmy sobie zupełnie obcy. Jestem tym facetem, który przysyła jej co roku urodzinowe kartki i zabiera na mecze baseballowe, kiedy tu do mnie przyjeżdża. Nie wiem, co mam z nią jeszcze robić. W zeszłym roku Ave świetnie sobie z nią radziła w ciągu dnia. Pożyczyli mi swój domek w Tahoe na tydzień. Bardzo jej się tam podobało – powiedział z uśmiechem do Tany – mnie także. To takie dziwne zaprzyjaźniać się z dziesięcioletnim dzieckiem.

– Z pewnością. Związek… mężczyzna, z którym się związałam, miał dwie córki. Tak dziwnie się przy nich czułam. Nie mam własnych dzieci, a one były zupełnie inne niż gromadka Harry'ego. Nagle te dwie młode osoby zaczęły mi się badawczo przyglądać. Czułam się bardzo nieswojo.

– Przywiązałaś się do nich? – Był tym zaintrygowany, a ją zaskoczyło, z jaką łatwością może z nim o tym rozmawiać.

– Nie, zupełnie nie. Nie było na to czasu. Mieszkały na Wschodnim Wybrzeżu – przypomniała sobie całą resztę – przez jakiś czas.

Pokiwał głową uśmiechając się do niej. – Udało ci się ułożyć życie znacznie prościej niż większości z nas. – Uśmiechnął się do niej ciepło. – Widocznie nie pijesz rumu.

Roześmiała się także. – Raczej nie, ale i tak udało mi się zmarnować parę lat. Nie mam tylko namacalnych dowodów, takich, jakimi są dzieci.

– Żałujesz tego?

– Nie. – Musiało upłynąć trzydzieści trzy i pół roku, żeby mogła powiedzieć to zupełnie szczerze. – Pewne rzeczy w życiu są po prostu nie dla mnie. Tak jest właśnie z dziećmi. Lepiej się czuję w roli matki chrzestnej.

– Ja też powinienem na tym poprzestać, choćby dla dobra Barb. Na szczęście jej matka ponownie wyszła za mąż, więc ma prawdziwego ojca, do którego może zwracać się przez jedenaście miesięcy w roku, kiedy ja jestem daleko.

– Czy to ci przeszkadza? – Zastanawiała się, czy odczuwa coś takiego, jak prawo własności do dziecka. Przecież Drew odczuwał to bardzo silnie, zwłaszcza w stosunku do Elizabeth.

Ale Jack pokręcił przecząco głową. – Prawie jej nie znam. To, co mówię, jest straszne, ale taka jest prawda. Co roku poznaję ją od nowa, potem wyjeżdża, a gdy znowu wraca, jest już o rok starsza i zupełnie inna. To bezowocne starania, ale może dla Barb to ma jakieś znaczenie. Nie wiem. Jestem jej to winien. Przypuszczam, że za parę lat powie mi, żebym poszedł sobie do diabła, że ma chłopaka w Detroit i nie ma zamiaru do mnie przyjechać.

– Może zabierze go ze sobą. – Roześmieli się oboje.

– Broń Boże. Tylko tego mi trzeba. Pod tym względem czuję to samo co ty. Są pewne sprawy w życiu, których trzeba się wystrzegać… malaria… tyfus… małżeństwo… dzieci…

Roześmiała się słuchając jego szczerych wynurzeń. Z pewnością nie było to typowe nastawienie do życia, takie do którego można się przyznać w każdych okolicznościach. Czuł jednak, że z nią może o tym rozmawiać, ona czuła to samo w stosunku do niego.

– Zgadzam się z tobą. Jeśli chce się robić dobrze to, co się naprawdę lubi, to nie da się jednocześnie intensywnie angażować w tego rodzaju związki.

– To brzmi bardzo pięknie, moja droga, ale oboje wiemy, że nie o to chodzi. Szczerze mówiąc, jestem przerażony na samą myśl o tym, że mógłbym jeszcze kiedyś trafić na taką Kate z Detroit, narzekającą całe noce, że nie ma tu żadnych przyjaciół… albo jakąś inną kompletnie uzależnioną ode mnie kobietę, nudzącą się przez cały dzień i zamęczającą mnie w nocy, po to, żeby po dwóch latach małżeństwa stwierdzić, że połowa biznesu, który stworzyłem razem z Harrym, należy do niej. – Uśmiechnął się. – A ty czego się boisz, moja droga? Odmrożeń, porodu? Rezygnacji z kariery? Współzawodnictwa z mężczyznami?

Był zadziwiający. Uśmiechnęła się do niego z uznaniem dla jego przenikliwości.

– Brawo. Wszystkiego naraz. Może obawiam się zaprzepaścić to, co do tej pory osiągnęłam, albo boję się, że ktoś mnie zrani… nie wiem. Parę lat temu miałam wątpliwości co do małżeństwa. Moje zamążpójście było zawsze jedynym marzeniem mojej matki, a ja ciągle odpowiadałam „zaczekaj… jeszcze nie teraz… mam tyle innych rzeczy do zrobienia”. To tak, jakby dobrowolnie pójść na szafot – żadna chwila nie jest odpowiednia.

Śmiał się, a ona przypomniała sobie, jak Drew oświadczał jej się przy kominku, po czym szybko odrzuciła od siebie tę myśl. Nadal sprawiało jej to ból. Większość innych wspomnień o nim nie raniła jej już tak bardzo. Ale to należało do najbardziej bolesnych. Czuła się jakby wtedy z niej zakpił. Chciała właśnie dla niego uczynić wyjątek i przyjęła jego oświadczyny, a potem on wrócił do Eileen… Jack przyglądał się jej, a ona wzdrygnęła się.

– Nikt nie jest wart takiej smutnej miny, Tana. Uśmiechnęła się do niego. – To stare wspomnienia.

– Więc o nich zapomnij. Już więcej nie będą cię raniły.

Było w nim coś cudownie łatwego i mądrego. Zaczęła się z nim spotykać, specjalnie się nad tym nie zastanawiając. Kino, wczesna kolacja, spacer po ulicy Union, mecz futbolowy. Przychodził i odchodził, został jej przyjacielem i nie było w tym nic dziwnego, kiedy późną wiosną w końcu przespali się ze sobą. Znali się już wtedy od pięciu miesięcy i po tak długim czasie nie było to tak emocjonujące jak trzęsienie ziemi, ale odpowiadało jej. Był miły, inteligentny, doskonale ją rozumiał i respektował jej pracę. Mieli wspólnego najlepszego przyjaciela. Kiedy latem przyjechała do niego córka, z przyjemnością spędzali czas wszyscy razem. Była słodkim jedenastoletnim dzieckiem, przypominającym szczenię setera irlandzkiego. Zabrali ją parę razy do Stinson Beach, jeździli razem z nią na pikniki. Tana była bardzo zajęta – właśnie wtedy miała poważny proces na wokandzie – ale kiedy pojechali do Harry'ego, spędziła z nimi bardzo miłe chwile. Harry obserwował ich bardzo uważnie, żeby stwierdzić, czy to coś poważnego. Averil uznała, że raczej nie, a ona zwykle miała rację. Nie było w tym ognia, pasji, namiętności, ale nie było także cierpienia. Czuli się ze sobą swobodnie, mieli wspólne zainteresowania, świetnie się bawili i bardzo dobrze było im razem w łóżku. Tana z przyjemnością mogłaby spotykać się z Jackiem, nic nie zmieniając w ich życiu przez resztę życia. Małżeństwo nie miało dla nich żadnego znaczenia. Doprowadzali do irytacji wszystkich przyjaciół, którzy bez przerwy szarpali się po sądach ze swoimi kolejnymi rozwodami. Pary, podobne do nich, widywano w sobotnie wieczory na kolacjach, na wspólnych wakacjach, na przyjęciach z okazji Bożego Narodzenia i innych uroczystościach. Trzeba przyznać, że na ogół przyjemnie spędzali razem czas. Prędzej czy później lądowali w łóżku, a następnego dnia wracali do swoich domów, żeby znaleźć ręczniki dokładnie w tym samym miejscu, w którym być powinny, nie naruszone łóżko i ekspres do kawy w pełnej gotowości. Dla nich obojga był to najdoskonalszy układ, ale Harry'ego doprowadzało to do szału. Śmieli się z niego.

– O rany, popatrzcie tylko na siebie, jesteście tak cholernie z siebie zadowoleni, że zaraz się rozpłaczę. – Cała trójka wybrała się razem na lunch. Ani Tana, ani Jack nie przejęli się jego gadaniem.

Spojrzała na Jacka z uśmiechem. – Kochanie, podaj mu, proszę, chusteczkę.

– Niee, niech wytrze w rękaw. Zawsze tak robi.

– Czy wy nie wiecie, co to przyzwoitość? Co się z wami dzieje? Wymienili porozumiewawcze spojrzenia. – Po prostu jesteśmy chyba dekadentami.

– Nie chcecie mieć dzieci?

– Nie słyszałeś nigdy o kontroli urodzeń? – Jack popatrzył na niego.

Harry wyglądał jakby miał ochotę go uderzyć. Tana roześmiała się.

– Daj spokój, wariacie. Nie uda ci się z nami tym razem. Jest nam dobrze, tak jak jest.

– Spotykacie się już od roku. Czy to dla was nic, do diabła, nie znaczy?

– Owszem, znaczy, że jesteśmy bardzo wytrwali. Wiem na przykład, że Jack jest gotów zabić, jeśli ktoś obrazi sekcję sportową w niedzielnej prasie, i nienawidzi muzyki klasycznej.

– I to wszystko? Jak możecie być tacy niewrażliwi?

– To jest bardzo naturalne. – Uśmiechnęła się słodko do swojego przyjaciela, a Jack zachichotał.

– Pogódź się z tym, Harry, mamy przewagę liczebną, przewyższamy cię o klasę, jesteś przelicytowany.

Ale w sześć miesięcy później, kiedy Tana skończyła trzydzieści pięć lat, udało im się jednak zaskoczyć Harry'ego.

– Pobieracie się?

Harry wstrzymał oddech, kiedy Jack powiedział mu, że rozglądają się za domem, ale Jack roześmiał się.

– Nie, do diabła, nie znasz swojej przyjaciółki, jeśli nadal uważasz, że istnieje na to choćby cień szansy. Myślimy o tym, żeby razem zamieszkać.

Harry obrócił swój fotel dookoła, patrząc na Jacka.

– To najbardziej obrzydliwa rzecz, jaką kiedykolwiek słyszałem. Nie pozwolę, żebyś jej to zrobił.

Jack odparował. – To był jej pomysł, a poza tym – ty i Ave w swoim czasie robiliście dokładnie to samo.

Jego córka wróciła już do domu, a jeżdżenie tam i z powrotem do siebie było bardzo uciążliwe.

– Jej mieszkanie jest za małe dla nas obojga. Moje także. Tak naprawdę, to chciałbym zamieszkać w Marin. Tana mówi, że też by tego chciała.

Harry wyglądał na zmartwionego. Pragnął szczęśliwego zakończenia, ryżu, płatków róży, dzieci, a żadne z nich nie chciało go usłuchać.

– Czy ty wiesz jak skomplikowane jest inwestowanie w nieruchomości, jeśli nie jesteście małżeństwem?

– Oczywiście, że wiem, i ona także. Dlatego najprawdopodobniej wynajmiemy coś, a nie kupimy.

I tak właśnie zrobili. Znaleźli dom w Tiburon, który bardzo im się spodobał. Miał cztery sypialnie i był zaskakująco tani w porównaniu z tym, co oglądali do tej pory. Każde z nich mogło w nim mieć swoje biuro, wspólną sypialnię i sypialnię dla Bar b, kiedy będzie przyjeżdżała z Detroit, lub dla ewentualnych gości. Był tam piękny balkon, weranda i łazienka z cudownym widokiem. Oboje nie byli nigdy dotąd tak szczęśliwi. Harry i Averil przyjechali z dzieciakami, żeby wszystko obejrzeć i musieli przyznać, że dom był niezły, ale Harry'emu nie na tym zależało. Tana śmiała się tylko. A co najgorsze, Jack trzymał jej stronę. Nie miał zamiaru znowu uwikłać się w małżeństwo. Miał trzydzieści osiem lat, a jego beztroska eskapada do Detroit dwanaście lat temu kosztowała go zbyt wiele.

Jack i Tana przygotowali w tym roku Święta Bożego Narodzenia u siebie. Było tak pięknie, pod nimi szumiały fale zatoki, a z oddali dochodził szmer miasta. – Zupełnie jak w bajce, prawda, kochanie? – wyszeptał do niej Jack, kiedy wszyscy weszli już do domu. Wiedli życie, które ich w pełni satysfakcjonowało. Ona w końcu zrezygnowała nawet ze swojego mieszkania w mieście. Przez jakiś czas chciała na wszelki wypadek je zatrzymać, ale potem jednak się rozmyśliła. Czuła się przy nim bezpiecznie. Dbał o nią. Kiedy miała w tym roku zapalenie wyrostka robaczkowego, wziął dwa tygodnie urlopu, żeby się nią zajmować. Kiedy skończyła trzydzieści sześć lat, wydał na jej cześć przyjęcie w Trafalgar Room w Trader Vic's dla osiemdziesięciu siedmiu jej najbliższych znajomych, a następnego roku zaskoczył ją wycieczką do Grecji. Wróciła do domu wypoczęta i opalona, szczęśliwsza niż kiedykolwiek przedtem w swoim życiu. Między nimi nigdy nie było żadnych rozmów o małżeństwie, chociaż od czasu do czasu mówili o wykupieniu domu, w którym mieszkali. Tana nie była do końca przekonana do tego pomysłu i w głębi duszy Jack też nie miał na to ochoty. Żadne z nich nie chciało rozbić o skałę tej doskonałej łodzi, w której tak cudownie dryfowali już od dłuższego czasu. Mieszkali razem prawie dwa lata i oboje byli z tego bardzo zadowoleni. Wszystko układało się dobrze aż do października, kiedy wrócili z Grecji. Tana miała przed sobą poważną sprawę i siedziała do późna w nocy przygotowując notatki i materiały, chwilami zasypiała na biurku, patrząc na wody zatoki w Tiburon. Zanim Jack zdążył, jak zwykle, obudzić ją filiżanką herbaty, odezwał się dzwonek telefonu. Podniosła słuchawkę.

– Tana? – Spoglądała nieprzytomnie, a Jack uśmiechnął się do niej. Po takich nocach rano była do niczego. Jakby odgadując jego myśli, przeniosła na niego spojrzenie. Nagle zobaczył, jak jej oczy robią się coraz większe ze zdziwienia i szeroko otwarte gapią się na niego z przerażeniem.

– Co? Zwariowałeś? Ja nie… o, Boże. Będę tam za godzinę.

Odłożyła słuchawkę i przyglądała się Jackowi jak stawiał filiżankę herbaty z wyrazem troski na twarzy.

– Czy coś nie tak? – To nie mógł być telefon z domu, jeśli obiecała, że będzie za godzinę. To coś w pracy… nie miało żadnego związku z nim.

– Co się stało, Tan? Nadal patrzyła na niego.

– Nie wiem… Muszę porozmawiać z Frye'em.

– Prokuratorem okręgowym?

– Nie. Z panem Bogiem. A myślisz, że z kim do diabła?

– O, rany, czym się tak przejmujesz?

Nadal nie mógł zrozumieć. Ona także. Przecież odwalała kawał świetnej roboty. To nie miało żadnego sensu. Była z nimi od lat… spojrzała na Jacka oczami pełnymi łez i wstała zza biurka, rozlewając herbatę na materiały zgromadzone na stole, ale teraz nie dbała o to.

– Powiedział, że jestem zwolniona. – Zaczęła płakać i usiadła znowu, a on patrzył na nią.

– To niemożliwe, Tan.

– Tak właśnie powiedział… Praca w prokuraturze okręgowej jest całym moim życiem… – I najsmutniejsze w tym wszystkim było to, że oboje wiedzieli, że to prawda.

Загрузка...