Za oknem przemknął z łoskotem pociąg, dając odrobinę przewiewu w powietrzu, jakby zastygłym w bezruchu i upale. Jean już od kilku dni siadywała bezczynnie przed otwartym oknem. Sierpniowy żar był tak dokuczliwy, że wydawało się jakby dom miał za chwilę stanąć w płomieniach ognia. Fale gorąca unosiły się z chodników, przyklejając się do rozpalonych ścian piaskowca. Czasem w nocy wstawała z łóżka, by choć przez chwilę nacieszyć się tchnieniem wiatru, który unosił za sobą przejeżdżający pociąg. Innym razem siadała w łazience owinięta mokrym ręcznikiem, ale tak naprawdę to nic nie pomagało; cały czas było za gorąco. Dziecko tylko pogarszało sytuację. Czuła, że za chwilę jej ciało eksploduje. Ruchy dziecka były ostatnio silniejsze, jakby ono też się dusiło od tego upału. Jean uśmiechnęła się myśląc o nim. Nie mogła się doczekać, żeby je zobaczyć… zostały już tylko cztery tygodnie… za cztery tygodnie będzie mogła wziąć swoje maleństwo na ręce… miała nadzieję, że będzie podobne do Andy'ego. Był teraz gdzieś na Pacyfiku i robił dokładnie to, czego chciał – walczył z Japońcami. Pisał o tym w listach, a jego słowa jakoś zawsze sprawiały jej ból. Jedna z dziewcząt z biura, w którym pracowała, była Japonką i zareagowała tak miło, gdy dowiedziała się, że Jean jest w ciąży. Nawet zastępowała ją na początku, gdy Jean miała takie mdłości, że nie mogła wytrzymać w pracy. Bywało, że kiedy dowlokła się do biura, gapiła się bezmyślnie w maszynę do pisania i modliła, by udało się jej zdążyć do łazienki. Pozwolili jej pracować w firmie jeszcze sześć miesięcy. Podobno to i tak dosyć długo w porównaniu z innymi pracodawcami. Uważali widocznie, że jest to ich patriotyczny obowiązek, skoro jej mąż, Andy jest na wojnie. Napisała mu o tym. Pisała do niego prawie codziennie, ale listy od niego przychodziły nie częściej niż raz na miesiąc. Zwykle był zbyt zmęczony, żeby pisać, a przy tym korespondencja docierała do niej z bardzo dużym opóźnieniem. Walka na froncie, jak pisał, wcale nie przypominała handlu buickami w Nowym Jorku. Rozśmieszał ją opowieściami o kiepskim żarciu i dowcipami o kumplach z wojska. Starał się, żeby wszystko, co opisywał, nie wyglądało tak strasznie jak w rzeczywistości. Ale ona, czytając te listy, bała się jak nigdy w życiu. Zwłaszcza wtedy, gdy nie czuła się najlepiej. Kiedy okazało się, że jest w ciąży, była pełna sprzecznych uczuć. W ciągu tych kilku dni przed jego wyjazdem myśl o dziecku cieszyła ją, ale gdy podejrzenia potwierdziły się, nie była przekonana, czy da sobie radę. Musiała przecież rzucić pracę, a poza tym była sama. Dręczyły ją wątpliwości, czy uda jej się utrzymać siebie i dziecko? Nie była też pewna jego reakcji. Na szczęście, kiedy wreszcie dostała list, wyglądało na to, że jest zachwycony i cieszy się razem z nią. Była wtedy w piątym miesiącu i nie bała się już tak bardzo jak na początku.
Przez kilka ostatnich miesięcy miała dość czasu, żeby zamienić ich sypialnię w pokoik dla niemowlęcia. Wszystko uszyła sama z białej tkaniny i wykończyła żółtymi kokardkami. Szyk i robiła na drutach maleńkie czapeczki, buciczki i sweterki. Namalowała śliczne obrazki na ścianach wokół kącika dla dziecka i chmurki na suficie. Jeden z sąsiadów skrzyczał ją nawet, gdy dowiedział się, że malowała sama, stojąc na drabinie. Ale teraz, kiedy nie pracowała, nie miała nic lepszego do roboty. Oszczędzała każdy grosz. Nie chodziła do kina, żeby jak najwięcej odłożyć. Poza tym dostawała część żołdu Andy'ego. Będzie potrzebowała tych pieniędzy dla dziecka. Kilka pierwszych miesięcy spędzi w domu z maleństwem, jeśli będzie to możliwe, a potem poszuka opiekunki i wróci do pracy. Miała nadzieję, że leciwa pani Weissman z czwartego piętra zgodzi się zaopiekować jej dzieckiem. Starsza pani była typem babci o anielskiej dobroci. Mieszkała tu od lat i ucieszyła się na wiadomość o dziecku Jean. Zaglądała do niej codziennie. Czasami, gdy widziała światło sączące się spod drzwi, odwiedzała ją nawet późnym wieczorem.
Ale dziś Jean nie zapalała światła. Siedziała w ciemnościach, z trudem oddychając w duszącym upale. Wsłuchiwała się w stukot przejeżdżających pociągów, aż do nocnej przerwy. A potem przed świtem, słyszała jak zaczynały jeździć od nowa. Oglądając wschód słońca zastanawiała się, czy będzie jeszcze kiedyś normalnie oddychać albo leżeć, nie czując potwornego skwaru. Niektóre dni były tak wyczerpujące, że nic nie pomagało, nawet lekkie powiewy wiatru wywoływanego przez przejeżdżające pociągi. Była prawie ósma rano, gdy usłyszała pukanie do drzwi. Pomyślała, że to pewnie pani Weissman. Narzuciła na siebie różowy szlafrok i z ciężkim westchnieniem poczłapała boso do drzwi. Bogu dzięki, że zostały tylko cztery tygodnie. Nie mogłaby już dłużej tego wytrzymać.
– Dzień dobry… – Ze zmęczonym uśmiechem na twarzy otworzyła szeroko drzwi, spodziewając się zobaczyć sąsiadkę. Zaczerwieniła się, widząc przed sobą obcego mężczyznę. Był w brązowym mundurze i wojskowej czapce na głowie. W ręku trzymał żółtą kopertę. Patrzyła na niego, nie rozumiejąc, a raczej nie chcąc zrozumieć, bo wiedziała zbyt dobrze, jaką wiadomość miał do przekazania. Mężczyzna przyglądał się jej z zainteresowaniem. Widziała jego twarz jak przez mgłę. Gdy ocknęła się z szoku i gorąca, sięgnęła po kopertę i otworzyła ją bez słowa. To był ten moment, którego obawiała się najbardziej. Jeszcze raz spojrzała nieprzytomnie na doręczyciela tragicznej wiadomości, nie odrywając wzroku od jego munduru. Z jej ust wydobył się przeraźliwy krzyk. Cicho osunęła się na podłogę, prosto pod jego nogi. On przyglądał się temu w niemym przerażeniu, aż wreszcie zaczął wołać o pomoc. Miał dopiero szesnaście lat i jeszcze nigdy nie widział z tak bliska ciężarnej kobiety. Dwoje drzwi otworzyło się po drugiej stronie korytarza, a w chwilę później z góry rozległo się człapanie po schodach. Pani Weissman natychmiast zaczęła przykładać Jean zimne kompresy na głowę. Młodzieniec powoli wycofał się, by wreszcie pospiesznie zbiec schodami na dół. Chciał jak najszybciej wydostać się z tego małego, dusznego domu. Jean jęknęła, a pani
Weissman i dwie inne sąsiadki przeniosły ją na kanapę, gdzie ostatnio sypiała. To ta sama kanapa, na której zostało poczęte jej dziecko, na której ona i Andy… Andy… Andy…
Z przykrością zawiadamiamy panią… że mąż pani poległ w służbie dla ojczyzny… zabity podczas akcji na Guadalcanal… podczas akcji… akcji… – jej głowa chwiała się. Nie potrafiła rozpoznać pochylonych nad nią twarzy.
Jean…? Jean… – Wołały ją po imieniu. Na czole czuła coś zimnego. Kobiety patrzyły to na nią, to znów na siebie. Helen Weissman przeczytała telegram i szybko pokazała go pozostałym dwóm.
Jean powoli dochodziła do siebie, z trudem oddychając. Pomogły jej usiąść i zmusiły do wypicia kilku łyków wody. Spojrzała pytającym wzrokiem na panią Weissman i nagle tragiczna wiadomość ponownie ugodziła w nią jak grom. Szloch dusił ją teraz bardziej niż upał, nie mogła już złapać oddechu. Przylgnąwszy kurczowo do starszej kobiety, łkała… on nie żył… tak jak wszyscy… jak Mama i Tata, i Ruthie… już go nie ma… opuścił ją… już go nigdy nie zobaczy… – kwiliła jak małe dziecko. Jej serce przeszył ból, jakiego dotąd nie doznała, nawet po śmierci najbliższej rodziny. – Już dobrze kochanie, już wszystko dobrze… – uspokajały ją, wiedząc że to, co mówią, nie jest prawdą. Nigdy już nie będzie dobrze, teraz, gdy została sama…
Sąsiadki wróciły do swoich mieszkań, a pani Weissman została z Jean. Niepokoił ją szklisty wyraz oczu dziewczyny. Obawiała się o nią, widząc że nie może znaleźć sobie miejsca i zaczyna znowu gwałtownie szlochać. Gdy zostawiła ją na jakiś czas samą, ciągle słyszała przeraźliwy płacz dochodzący z jej mieszkania. W ciągu dnia i nocy wiele razy wracała do Jean, by sprawdzić, w jakim jest stanie. Zadzwoniła nawet do lekarza prowadzącego ciążę Jean, który prosił, by pani Weissman przekazała jej wyrazy współczucia. Jednocześnie ostrzegł, że dziewczyna może zacząć rodzić wcześniej z powodu szoku, jaki przeżyła.
Pierwsze skurcze pojawiły się późnym wieczorem. Jean zaciskając z bólu pięści spacerowała bez przerwy po ciasnym mieszkanku, jakby nagle w ciągu kilku godzin zrobiło się dla niej zbyt małe. Cały jej świat nagle runął w gruzy, nie wiedziała, dokąd pójść i co robić. Nie było nawet ciała, które mogłaby pochować… pozostała tylko pamięć o wysokim, przystojnym, jasnowłosym chłopcu… i dziecko, które nosiła w swoim łonie.
– Dobrze się czujesz? – Na dźwięk głosu sąsiadki, Jean uśmiechnęła się. Helen Weissman mieszkała w tym kraju czterdzieści lat, a nadal mówiła z silnym niemieckim akcentem. Była mądrą i dobroduszną kobietą. Lubiły się z Jean. Sama straciła męża trzydzieści lat temu i nigdy nie wyszła powtórnie za mąż. Miała troje dzieci w Nowym Jorku, które wpadały do niej od czasu do czasu, głównie po to, żeby zostawić wnuki pod jej opieką. Syn mieszkał w Chicago i dobrze mu się powodziło.
– Czujesz bóle? – Dziewczyna przecząco potrząsnęła głową. Jej ciało było odrętwiałe po całym dniu cierpienia i płaczu. Nie wiedziała już, co czuje, po prostu ból, upał i zmęczenie. Wyprostowała plecy, jakby chciała się przeciągnąć.
– Już wszystko dobrze. Niech pani pójdzie się przespać, pani Weissman. – Jej głos był zachrypnięty po całodziennym szlochaniu.
Spojrzała na zegar w kuchni i uświadomiła sobie, że upłynęło już piętnaście godzin, od kiedy dostała telegram z wiadomością o śmierci Andy'ego… Piętnaście godzin, a czuła się jakby minęło piętnaście lat… tysiąc lat…
Znowu chodziła po pokoju, a Helen Weissman przyglądała się jej z niepokojem.
– Chcesz pójść na spacer?
Za oknem przetoczył się pociąg, a Jean zaprzeczyła ruchem głowy. Nawet o jedenastej w nocy było zbyt gorąco, żeby spacerować. Nagle zrobiło jej się potwornie duszno.
– Chyba napiję się czegoś zimnego.
Nalała sobie szklankę lemoniady, którą trzymała w ochłodzonym dzbanku. Przez chwilę czuła przyjemny chłód, ale żołądek odmówił jej posłuszeństwa. Zaraz potem pobiegła do łazienki, gdzie długo wymiotowała i krztusiła się. Wreszcie wróciła do pokoju.
– Powinnaś się położyć – doradziła Helen.
Jean zupełnie osłabiona ułożyła się na kanapie. Leżąc, czuła się jeszcze gorzej. Spróbowała więc usadowić się w wygodnym, zielonym fotelu, ale po kilku minutach stwierdziła, że to nic nie pomaga. Dokuczały jej bóle w dole kręgosłupa i nieprzyjemne skurcze w okolicy żołądka. Helen Weissman zostawiła ją samą około północy. Jean obiecała, że wezwie ją, gdy poczuje się gorzej. Była jednak przekonana, że to nie będzie konieczne. Zgasiła światło i w ciszy pustego pokoju rozmyślała o mężu, o Andym… O jego dużych, zielonych oczach i prostych, jasnych włosach… Gwiazda lekkoatletyki… bohater futbolu… jej pierwsza i jedyna miłość. Chłopiec, którego pokochała w chwili, gdy ujrzała go po raz pierwszy.
Gdy myślała o nim, chwytały ją przejmujące bóle, promieniujące od brzucha do kręgosłupa. Powtarzały się tak często, że z trudem łapała oddech. Wstała niepewnie, czując ogarniające ją mdłości. Chciała dotrzeć za wszelką cenę do łazienki, gdzie wymiotowała przez blisko godzinę, podczas gdy jej ciało cały czas przeszywały bóle. Powracające torsje wyrywały jej wnętrzności. Zupełnie osłabiona zaczęła wzywać Andy'ego.
Tak właśnie zastała ją Helen Weissman o pierwszej trzydzieści nad ranem. Postanowiła, że przed snem sprawdzi jeszcze, jak się czuje Jean. Tej nocy było zbyt gorąco żeby spać, dlatego tak długo była jeszcze na nogach. Gdy zobaczyła Jean, dziękowała Bogu za swoją bezsenność. Poszła do swego mieszkania tylko na krótką chwilę, aby zadzwonić do doktora i na policję, która obiecała natychmiast wysłać karetkę. Prędko narzuciła bawełniany szlafroczek, chwyciła portfel i w samych sandałach pospieszyła do Jean.
Dziesięć minut później usłyszały syreny. To znaczy, usłyszała je Helen, bo Jean półprzytomna zanosiła się od spazmów. Helen Weissman próbowała ją uspokoić. W drodze do New York Hospital Jean wyła z bólu i przywoływała imię Andy'ego.
Wkrótce po przyjeździe do szpitala dziecko przyszło na świat. Pielęgniarki błyskawicznie przewiozły Jean na salę porodową i nie zdążyły jej nawet nic podać, gdy świat powitała gromkim płaczem ponad pięciofuntowa dziewczynka, o kruczoczarnych włosach i mocno zaciśniętych piąstkach. Helen Weissman zobaczyła je godzinę później. Jean po zażyciu leków była wreszcie spokojna, a dziecko błogo drzemało.
Wracając tej nocy do swego mieszkania, Helen Weissman myślała o trudnych latach, jakie czekały Jean Roberts – młodą wdowę, w wieku lat dwudziestu dwóch, samotnie wychowującą dziecko. Dochodząc do domu Helen osuszyła łzy spływające po policzkach. Naziemna kolejka przemknęła z hałasem o czwartej trzydzieści nad ranem. Starsza kobieta zdawała sobie sprawę, jak ogromnego poświęcenia wymaga samodzielne wychowywanie dziecka. Potrzeba było bezgranicznego oddania, ogromnej pasji, by zrobić wszystko dla dziecka, które nigdy nie pozna własnego ojca.
Jean przyjrzała się swemu maleństwu następnego ranka, gdy pielęgniarka przyniosła je po raz pierwszy do karmienia. Patrzyła na maleńką buzię, ciemne, jedwabne włoski, które wytrą się niebawem, jak mówiły pielęgniarki. Czuła instynktownie, że będzie musiała poświęcić wszystko dla tego maleństwa. Nie przerażało jej to jednak. Tego właśnie chciała. Dziecka Andy'ego. To był ostatni prezent od niego. Będzie troszczyła się o nie i zrobi wszystko, by mu zapewnić to, co w życiu najlepsze. Będzie żyła, oddychała, pracowała tylko dla niej. Gotowa jest oddać temu dziecku całą swą duszę.
Podczas gdy usteczka jak pączek róży, ssały pierś Jean, ona uśmiechała się na myśl o tym nie znanym dotąd uczuciu. Trudno jej było uwierzyć, że upłynęły dwadzieścia cztery godziny, odkąd dowiedziała się o śmierci Andy'ego. Do pokoju weszła pielęgniarka, żeby zobaczyć, jak przebiega karmienie. Obie radziły sobie jednak doskonale. Dziecko było stosunkowo duże, biorąc pod uwagę fakt, że urodziło się o cztery tygodnie za wcześnie.
– Wygląda na to, że ma świetny apetyt. – Kobieta w wykrochmalonym, białym fartuchu i czepku na głowie, przyglądała się matce i niemowlęciu.
– Czy tatuś już ją widział?
Nie mogła przecież wiedzieć… nikt nie wiedział… nikt poza Jean i Helen Weissman. Oczy Jean wypełniły się łzami i pokręciła przecząco głową. Pielęgniarka poklepała ją po ramieniu, nic nie rozumiejąc. Nie, tatuś jej nie widział i nigdy nie zobaczy.
– Jak będzie miała na imię?
Zastanawiali się nad tym w listach i wreszcie wybrali imię dla dziewczynki, mimo że oboje mieli nadzieję, że to będzie chłopiec. To zabawne, ale po chwili zaskoczenia i niemal rozczarowania dziewczynką, teraz Jean uważała, że to najwspanialsze, co mogło ją spotkać. Tak jakby od początku dokonała takiego właśnie wyboru. Widać natura wiedziała, co dla niej najlepsze. Gdyby urodził się chłopiec, dostałby imię po ojcu. Ale Jean już miała imię dla dziewczynki, które jej się podobało i nadeszła właśnie chwila, kiedy miała wypowiedzieć je po raz pierwszy. Jej oczy błyszczały dumą, tuląc niemowlę odparła:
– Nazywa się Tana Andrea Roberts. – Tana… Uwielbiała melodię tego imienia i doskonale pasowało ono do jej córeczki.
Pielęgniarka uśmiechała się, odbierając małe zawiniątko po zakończonym karmieniu. Zgrabnym ruchem poprawiła pościel i spojrzała na Jean.
Proszę teraz odpocząć, pani Roberts. Przyniosę pani Tanę, gdy będzie gotowa.
Drzwi zamknęły się za nimi, a Jean leżała z głową opartą na poduszkach, starając się nie myśleć o Andym, tylko o dziecku… Nie chciała myśleć o tym, jak zginął, o tym, co mu zrobili… czy wzywał ją w obliczu śmierci… Wydała z siebie cichy jęk obracając się, by poleżeć na brzuchu, po raz pierwszy od miesięcy. Wtuliła twarz w poduszkę i jęczała tak długo, aż wreszcie zapadła w sen. Śniła o jasnowłosym chłopcu, którego kochała… i dziecku, które jej pozostawił… Tana… Tana…