Jack zamknął książkę, podczas gdy wszyscy zaczęli wychodzić z sali balowej, chcąc mieć przed lunchem trochę czasu dla siebie oraz na zbieranie choiny. Jack czuł się dziwnie przygnębiony i przytłoczony treścią sztuki, którą właśnie czytał. Dlaczego Otello tak skwapliwie uwierzył w zdradę Desdemony? Dlaczego nie dał jej szansy – rzeczywistej szansy – by mogła się bronić? Dlaczego ona nie zmusiła go, by wyjawił swe podejrzenia, gdy tylko wyczuła, że jest nieszczęśliwy, zły, przybity? Dlaczego na końcu zdecydowanie mu się nie przeciwstawiła? Dlaczego nie wołała o pomoc, tak by Emilia zdążyła jeszcze ocalić ją przed śmiercią?
I co sprawiło, że czuł się tak bardzo poruszony zwykłą sztuką? I to staruszkiem Szekspirem?
Kiedy podniósł wzrok znad książki, zobaczył, że został sam. Nie, była tu także Belle, która podeszła do jednego z francuskich okien, by wyjrzeć na zewnątrz.
Przez chwilę się zawahał.
– Dlaczego tu przyjechałaś?! – zapytał.
Wcale nie zamierzał zadać tak głupiego pytania. Niemal je wykrzyczał w jej stronę.
Odwróciła głowę i zobaczyła, że Jack zbliża się do niej.
– Dlaczego przyjechałaś? – powtórzył już normalnym tonem.
– Czy nie to samo chciałeś wiedzieć pytając: „Jak śmiałaś?" – rzekła. – Wczoraj ci już powiedziałam.
– Dlaczego przyjechałaś, Belle? – nalegał. – Czy miało to coś wspólnego ze mną? Spodziewałaś się, że tu będę? Bałaś się tego? Czy może miałaś taką nadzieję?
Patrzyła mu prosto w oczy, jak to miała w zwyczaju.
– Nic dla mnie nie znaczysz, Jack – odpowiedziała. -Zupełnie nic.
W ciągu kilku tamtych miesięcy, kiedy byli kochankami, nauczyli się walczyć ze sobą, ranić się samymi tylko słowami. Nie zapomniała, jak się to robi. On także.
– Zawsze tak było, czyż nie? – stwierdził. – Stanowiłem dla ciebie źródło utrzymania, abyś mogła spokojnie wspinać się po szczeblach kariery. W zamian dostarczałaś mi przyjemności, tak że przez rok nie musiałem zabiegać o nie u przygodnych kobiet.
– Otóż to – odrzekła nie spuszczając wzroku. – Każde z nas coś z tego miało, Jack.
Poczuł wstyd i złość, jak zawsze przy tego rodzaju wymianie ciosów. Dlaczego musiał ją tak ranić? Czy zawsze rani się tych, którzy są nam najbliżsi?
Ale przecież już jej nie kochał. I to od dawna.
– Kochałaś go? – To pytanie zawisło między nimi. Natychmiast pożałował, że je zadał. Przez moment miał wrażenie, że Belle mu nie odpowie.
– Naturalnie, że tak – odparła. – I to bardzo. Dokładnie to samo powiedział wczoraj o swych uczuciach do Juliany.
– Nie wiedziałem, że chciałaś wyjść za mąż – oświadczył. – Nie przypuszczałem, iż byłabyś skłonna związać się tylko z jednym mężczyzną.
– Przecież to i tak nie miało dla ciebie znaczenia odrzekła. – Nie ożeniłbyś się z utrzymanką, Jack. A ja nie byłam dla ciebie nikim więcej. Te słowa niemal go poraziły.
– Wyszłabyś za mnie? – zapytał. – Gdybym ci to zaproponował?
– To retoryczne pytanie, nieprawdaż? – zauważyła. -Ale nie. Odpowiedź brzmi „nie". Chyba miałeś rację, kiedy mówiłeś, że byłeś dla mnie jedynie źródłem utrzymania. Inaczej nie mogłabym znosić tego wszystkiego aż cały rok. Pogardzałeś mną, moimi aspiracjami i marzeniami.
Zawsze uważał, że była lepsza od niego w tej grze. Może dlatego, że jego łatwiej było zranić niż ją. Nawet teraz. Poczuł się, jakby dostał policzek. To nieprawda. Kochał ją. Była całym jego życiem. I wcale by za niego nie wyszła – nawet gdyby jej to zaproponował. Ale też nigdy podobna myśl nie zaświtała mu w głowie.
– Tak – rzekła. – Kochałam Maurice'a. Dla niego byłam osobą godną szacunku i podziwu. Po tym, co przeżyłam z tobą, była to niezwykła odmiana.
Stawała się coraz lepsza w tej grze. To był dlań drugi policzek. Rok po rozstaniu z Belle, po dwóch latach czy sześciu – nadal tak samo cierpiał. Próbował uleczyć się z tego, szukał pocieszenia w ramionach niezliczonych kurtyzan i kobiet lekkich obyczajów. Teraz jednak znajdę ukojenie w niewinności – pomyślał przypomniawszy sobie Julianę. Jak mógł o niej zapomnieć? Tak, jest przecież Juliana.
– Takim właśnie uczuciem darzę Julianę – rzekł. – Jest dla mnie godna najwyższego szacunku i podziwu.
Oczy Belle – piękne zielone oczy, które widywał jaśniejące miłością i czułością – nagle stały się puste. Z satysfakcją stwierdził, że zrozumiała ukrytą obelgę. Miał nadzieję, że zabolało ją to – choć trochę.
– I z pewnością godna, byś poświęcił jej trochę swojego czasu? – zauważyła. – Chyba powinieneś jej poszukać. Specjalnie tu zostałam. Pracuję, Jack, choć może ty tego nie rozumiesz. Muszę przemyśleć role i poszczególne sceny, które zagram w tej sali. Chcę sprawdzić jej akustykę i wczuć się w atmosferę. Wolałabym zostać sama – jakkolwiek niegrzecznie brzmi taka uwaga wobec ciebie w domu twoich dziadków.
Odwrócił się na pięcie i wyszedł nie spojrzawszy już za siebie.
Isabella nie chciała brać udziału w rodzinnej wyprawie po gałęzie i choinę do przyozdobienia domu. Została wprawdzie uprzejmie zaproszona do Portland House i traktowano ją raczej jak honorowego gościa niż osobę wynajętą do pracy, ale czuła się dość dziwnie w tej sytuacji. To taka duża, zżyta rodzina. Ona była kimś obcym – bez względu na to, jak serdecznie ją przyjmowano. Starała się więc nikomu nie narzucać i trzymała się na uboczu, gdy tylko było to możliwe.
Bardziej, niż mogła się spodziewać, odczuwała niestosowność faktu, że ona, dawna kochanka Jacka, znalazła się w domu jego dziadków. Ale dziewięć lat wydawało jej się wystarczająco długą przerwą – dopóki go znowu nie zobaczyła. Teraz wydało jej się, że tamte wydarzenia miały miejsce wczoraj. Rany się otworzyły.
Kiedy jednak po drugim śniadaniu poszła do dziecinnego pokoju, by zaproponować Marcelowi i Jacqueline ponowny spacer do mostka albo nawet dalej, do wioski, dzieci spojrzały na nią nie rozumiejąc. Marcel się nachmurzył.
– Mieliśmy iść po choinę, maman – powiedział. -Chciałem pójść z moim przyjacielem Davym. Przecież ci o tym mówiłem.
Dzieci oczywiście nie rozumiały, że rodzina może chce być sama i że nie zawsze jest się wśród niej mile widzianym. Ale one były mile widziane – wszak zostały tu zaproszone. Poza tym nie mogła zapominać, że Marcel jest hrabią de Vacheron. Nagle Isabella zdała sobie sprawę, że spotkanie z Jackiem, rozmowy z nim mają na nią fatalny wpływ. Odżyło poczucie niższości, jakie niegdyś jej zaszczepił.
Uśmiechnęła się do synka i spojrzała na córkę.
– A ty, Jacqueline? – zapytała. – Ty też chcesz zbierać gałęzie?
– Tak, mamo, bardzo bym chciała.
Annę, która była w pokoju dziecinnym, usłyszała fragment tej rozmowy.
– Och, Isabello – rzekła – nikt ci nie powiedział, że dzieci również mają zbierać choinę? Nawet te najmłodsze? Marcel i Jacqueline też koniecznie muszą iść. To raczej wycieczka niż ciężka praca. Furgony zabiorą do domu wszystko, co zbierzemy, i przywiozą coś ciepłego do picia. Chyba nawet ma być ognisko.
– Tak, tak! – Marcel klasnął w rączki i podskoczył w miejscu, tak że Annę aż się zaśmiała.
– Freddie pojechał na plebanię po Bertranda i Rosę -dodała. – Kochany Freddie. Tak lubi krewniaków Ruby, że nie chce, aby ich ominęła jakakolwiek zabawa.
Isabella poczuła się pewniej, kiedy usłyszała, że w wyprawie wezmą udział osoby spoza rodziny. A jeśli dzieci chcą tam iść, to sprawa jest przesądzona. Nie wypada bowiem obarczać innych opieką nad nimi tylko dlatego, że sama chce zostać w domu czy oddać się ciekawszym zajęciom.
Tak więc ponad pół godziny później przyłączyła się do towarzystwa i już odczuła zarówno przyjemności, jak i przykrości uczestniczenia w tej rodzinnej imprezie. Przyjemności – gdyż widziała wokół siebie radosne ożywienie i nie czuła się obco. Po obu jej stronach bowiem szli Stanley i Celia, a niebawem zjawił się Peregrine, którego żona, będąc w ciąży, została w domu ze starszymi członkami rodu. Przykrości – ponieważ nigdy nie należała do takiego grona. Jej rodzice mieszkali zawsze z dala od swych krewnych, a rodzina Maurice'a unikała go po tym, jak ożenił się z aktorką.
Czasami myślała, że dałaby wiele, aby gdzieś przynależeć. Gotowa była podporządkować się grupie tylko za cenę poczucia bezpieczeństwa. Ale wiedziała, że tak nigdy nie będzie. Jej przeznaczeniem jest być inną niż wszyscy, realizować swe marzenia nawet kosztem osobistego szczęścia.
Poczuła bolesne ukłucie w sercu na myśl o wczorajszym wieczorze i o tym, jak zastała Jacqueline ze skrzypcami w rękach. Miała nadzieję, że dziewczynka zapomni o ukochanym instrumencie, kiedy zostawi go we Francji i zacznie brać lekcje gry na fortepianie. Ale oczywiście tak się nie stało. Znowu więc Isabelli przypomniał się dawny koszmar. Czyżby Jacqueline miała być artystką? Tak jak matka? Dlaczego nie jest podobna do ojca, który nie przejawiał jakichś szczególnych ambicji?
Instynktownie rozejrzała się za córką. Niedawno szła z małą Catherine obok Alexa i Annę. Teraz jednak nie zauważyła jej przy nich. Szła – ach, szła obok Jacka, który trzymał pod rękę Julianę, patrząc pobłażliwie na Jacqueline.
Widząc to Isabella poczuła, że ze złości i strachu żołądek podchodzi jej do gardła. Jack zapraszającym gestem podał dłoń małej Jacqueline, a dziewczynka popatrzyła na niego z powagą.
Nie! Isabella miała nadzieję, że córka usłyszy to jej nieme wołanie. Odejdź od niego! Podejdź do innych dzieci. Albo chodź do mnie. Nie, Jacqueline! Tylko nie to!
Dziewczynka jednak podała mu rączkę. Jack uśmiechnął się i coś powiedział.
– Zanosi się, że zacznie padać śnieg – rzekła Celia spoglądając na ciemne, nisko wiszące chmury. – I jest spory mróz.
– Byłoby wspaniale, gdybyśmy mieli śnieg na Boże Narodzenie – zauważył Peregrine. – Nie ma to jak zabawy na śniegu. Lepienie bałwana, bitwa na śnieżki, ślizgawka, kulig. Zgodzi się pani ze mną, hrabino?
Isabella starała się nie patrzeć na Jacqueline i Jacka, trzymających się za ręce i idących na przedzie. Uśmiechnęła się więc pogodnie i rzekła:
– Jak najbardziej. I chciałabym, aby wszyscy zwracali się do mnie „Isabello".
– A więc, Isabello… – Peregrine zatrzymał się i złożył przed nią głęboki ukłon.
Szli w kierunku jeziora. Nie tego zarośniętego, ale prawdziwego jeziora, po którym latem pływali łódką i w którym się kąpali. A nad brzegiem urządzali pikniki. Księżna zapowiedziała, że mniej więcej za godzinę przyśle furgon, który przywiezie dzbanki z gorącą czekoladą i zabierze gałęzie.
Jeśli dopisze mi szczęście – pomyślał Jack – zabiorę Julianę nad jezioro i skryjemy się między drzewami. Chciał być z nią sam na sam. Żeby móc swobodnie rozmawiać. A może i pocałować ją. O tak, pocałować. Powinien intensywniej się do niej zalecać. Zaczął się zastanawiać, czy tak chętnie przystałby na pomysł babki, gdyby nie zjawiła się tu Belle jako jeden z gości. Ale to właściwie nie ma znaczenia. Najwyższy czas, by już się ożenił, a z pewnością nie znalazłby ładniejszej, bardziej czarującej i uległej dziewczyny.
Dziewczyna! To słowo przyszło mu do głowy, zanim zdążył wymyślić inne. To było jedyne zastrzeżenie, jakie miał wobec Juliany, i każdy, komu by się z tego zwierzył, byłby tym bardzo zdziwiony. Im młodsza żona, tym lepiej. Łatwiej będzie mu ją sobie wychować. Dłużej zachowa urodę. Ma przed sobą więcej czasu, by rodzić dzieci, zwłaszcza jeśli na nieszczęście najpierw przyjdą na świat córki, a nie syn.
Kiedy tylko wyszli z domu, Jack od razu wziął Julianę pod rękę. Wyglądała bardzo pięknie w zielonej, obramowanej futrem pelisie z kapturem. Zabawiał ją mocno ubarwioną opowieścią o tym, jak przed południem wszyscy zgromadzeni w sali balowej zmieszali się i speszyli obecnością wielkiej gwiazdy. Nie oszczędził także siebie, opisując, jak stał oparty o ścianę i pragnął znaleźć się po drugiej jej stronie, podczas gdy reszta odważyła się podejść bliżej. Oczywiście nie zdradził prawdziwego powodu swego zachowania.
– Myślę, że nie masz powodu, by czuć się niepewnie – rzekła Juliana. – Jej wysokość powiedziała mi, że jesteś jednym z najlepszych aktorów w rodzinie.
Tak, babka na pewno nie omieszkała powiedzieć tego Julianie, wspominając jednocześnie, jaki jest przystojny w kostiumie scenicznym i jak panie na widowni mdleją, gdy on wchodzi na deski. Babcia nie zasypia gruszek w popiele i nie spocznie, dopóki nie zobaczy wnuka przed ołtarzem.
Dziewczyna! Dałby wiele, by się dowiedzieć, ile Juliana ma lat, ale nie śmiał jej zapytać.
Kilkoro dzieci śmignęło obok, tak że omal ich nie stratowało. Jedno przystanęło i uśmiechnęło się wesoło do Juliany.
– Ty jesteś panna Beckford – powiedział malec. -Pamiętam. Ale nie znam tego pana. Jestem Marcel Gellee, sir.
Synek Belle. Jasnowłosy i dość krępy, w przyszłości pewnie wyrośnie na przystojnego chłopca. Podobny do ojca, jak powiedziała Belle.
– Jack Frazer, do usług, panie Gellee – odpowiedział Jack, a Juliana uśmiechnęła się i przywitała z dzieckiem.
Chwilę potem Marcel biegł już za Rupertem, Rachel oraz Kitty, córeczką Stanleya.
Tymczasem Jack nagle zorientował się, że ktoś idzie obok niego. Spojrzał w dół.
Spoglądały ku niemu ciemne oczy osadzone w pociągłej twarzyczce.
– Jacqueline! – powiedział.
Widząc ją poczuł bolesne ukłucie w piersi, gdyż przypomniał sobie, z jakim uczuciem grała poprzedniego wieczora i jak Belle się na nią zdenerwowała.
– Mama powiedziała, że się zastanowi – rzekła.
– Naprawdę? – Uśmiechnął się do niej. – Juliano, znasz Jacqueline, córeczkę hrabiny de Vacheron?
– Jakie urocze francuskie imię – zauważyła Juliana. -Tak, widziałyśmy się w pokoju dziecinnym.
– Nad czym mama się zastanowi? – zapytał.
– Nad lekcjami gry na skrzypcach – odparła dziewczynka.
– Ach, tak – rzekł. – Jeśli rodzice mówią, że się nad czymś zastanowią, to prawie zawsze znaczy, że się zgodzą, prawda?
Spojrzała mu prosto w oczy w podobny sposób, jak robiła to Belle. W jej spojrzeniu wyczytał nadzieję.
– Tak? – zapytała. – Naprawdę?
O Boże, nie powinien był tego mówić.
– Wstawi się pan za mną u mamy? – poprosiła Jacqueline.
Już to zrobił. I Belle źle przyjęła jego uwagi, do czego zresztą miała święte prawo. Lecz teraz jej córeczka patrzyła mu w oczy z ufnością dziecka, które wierzy, że dorośli potrafią czynić cuda jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki.
– Tak bardzo ci na tym zależy? – zapytał. Ale sam sobie odpowiedział na to pytanie. Jest córką Belle. Oczywiście, że jej zależy. A ponieważ dla niego muzyka też była ważna, potrafił to zrozumieć. – Tak, naturalnie. I masz rację. Porozmawiam z twoją mamą.
Nie uśmiechnęła się, nie wyglądała na podnieconą ani nie podziękowała mu, jak mógłby się spodziewać. Ale już poprzedniego wieczora zauważył, jaka z niej poważna dziewczynka. Wolał chyba rozbrykane, swawolne maluchy swej siostry i kuzynów, ale wcześniej nie zetknął się z innymi dziećmi i nie znał ich uroku. A sam nigdy taki nie był w dzieciństwie.
Nie chciał, żeby dziewczynka odeszła. Dziwnie wzruszyła go jej wiara, że będzie potrafił wpłynąć na Belle. Wyciągnął rękę do małej Jacqueline. Nie chciał jej zmuszać, by nudziła się idąc równym krokiem w towarzystwie dorosłych, podczas gdy inne dzieci biegały dając upust swej energii, jeszcze zanim wszyscy dotarli do jeziora i drzew.
Ale dziewczynka podała mu rączkę i Jack ujął ją mocno, czując, jaka jest mała. Córeczka Belle – pomyślał. Sama do niego podeszła i wzięła go za rękę.
– Dwie damy zaszczyciły mnie swym towarzystwem -powiedział. – Chyba przewróci mi się w głowie.
Zwrócił się do Juliany, wyjaśniając, że Jacqueline gra na skrzypcach lepiej, niż kiedykolwiek zdarzyło mu się słyszeć. Co było oczywistą nieprawdą, gdyż bywał na koncertach wielu profesjonalnych muzyków. Ale naprawdę tak myślał, więc wcale nie skłamał. Czuł, że dziewczynka ma wszelkie zadatki na wielką skrzypaczkę.
– Ach – rzekła Juliana – wobec tego musisz wystąpić podczas bożonarodzeniowego koncertu księżnej, Jacqueline.
Gdyby dzieci miały tyle siły, co entuzjazmu – zauważył z przekąsem Stanley, kiedy doszli już do jeziora i rozproszyli się po lesie – stratowałyby i ogołociły całą okolicę jeszcze na długo przed przyjazdem furgonu. Lecz na szczęście ostrokrzew ma kolce, sosnowe gałęzie są zbyt grube, a jemioła rośnie zbyt wysoko, by i tym gatunkom groziło wyginięcie.
Alex i Zeb, Peregrine i Howard Beckford rwali gałązki ostrokrzewu i podawali je podnieconym dzieciakom z wyraźnym ostrzeżeniem, by uważały na kolce. Mimo to gdy tylko Kenneth dotknął paluszkiem ostrego końca, zaczął płakać na całe gardło i rzucił się w ramiona mamy, by po chwili znowu się wyrywać do zabawy. Z kolei Meg, najstarsza córka Stanleya, złajała Davy'ego za to, że ładuje zbyt dużo gałęzi na ręce Kitty. Marcel dzielnie dotrzymywał kroku starszemu koledze, składając całe naręcza choiny na stos, który potem miał zabrać furgon. Bez słowa skargi ssał też skaleczony palec.
Sam, Freddie, Anthony i Bertrand ścinali gałęzie sosny, a panie i reszta dzieci ciągnęły je razem na miejsce obok rosnącej sterty ostrokrzewu. Robert, Alice i bliźnięta, trzymając się za ręce, tańczyli wokół sosny i śpiewali własną wersję piosenki „Koło graniaste", którą zwykle przedpołudniami zabawiały ich niańki.
Jack ruszył na poszukiwanie jemioły, zabierając ze sobą Julianę. Ale dziewczyna zdecydowanie nie znała reguł zalotów czy nawet flirtu – pomyślał, kiedy wskazała ogromną kępę rosnącą na dębie, wcale nie będącym poza zasięgiem wzroku innych. Ale pod jemiołą nie trzeba się kryć – stwierdził.
– Dobrze – powiedział spojrzawszy najpierw w górę, a następnie na swe błyszczące buty. – Jak myślisz, czy uda mi się tam wspiąć, a potem zejść nie rozbijając sobie głowy?
Uśmiechnął się do niej. Wiedział, jak budzić w kobietach instynkty opiekuńcze.
Nie zawiódł się. W jej oczach od razu zobaczył niepokój.
– Ojej, uważaj na siebie – rzekła.
– Obiecuję – powiedział – że nie będziesz musiała mnie łapać.
Mógł wejść na drzewo i zejść w jednej chwili. Ale czemu nie wykorzystać sytuacji i nie przykuć jej uwagi czymś spektakularnym? Wspinał się powoli, pozwalając w pewnej chwili, by but obsunął mu się z pnia. Dziękował przy tym niebiosom, że jego kuzyni są w oddali tak pochłonięci swymi zajęciami, że nie widzą tego przedstawienia, boby umarli ze śmiechu.
– Nie ma się czego bać – rzekł, kiedy już wspiął się na gałąź, na której mógł jako tako usiąść. Spojrzał na wzniesioną ku niemu twarzyczkę o rozszerzonych lękiem oczach. – Naprawdę nic mi już nie grozi.
– Bądź ostrożny – powtórzyła.
Może uda się odejść trochę między drzewa, kiedy już zejdę na ziemię – pomyślał zbierając jemiołę i rzucając ją na dół pod jej stopy. Czuł, że powinien posunąć się dalej w swych zalotach, a czyż w ciągu tygodnia trafi się lepsza ku temu sposobność? A jeśli pocałuje ją namiętnie, to może jego myśli skoncentrują się na niej, zamiast błądzić w niepożądanym kierunku.
Przeklęta Belle, że też musiała przyjechać do Portland House! – pomyślał. Do diabła! Ani przez chwilę nie wierzył, że nie wiedziała albo nie dbała o to, czy on zjawi się tu na święta. Skwapliwie skorzystała z zaproszenia. Chciała przez tydzień być blisko niego. Pozadzierać nosa i pokazać mu, jaką osiągnęła pozycję, i to bez jego pomocy. Wykorzystała go, by wspiąć się na pierwszy szczebel kariery, a potem sama już łatwo dostała się na szczyt.
Przeklęta Belle!
Pośliznął się w czasie schodzenia i wylądował na ziemi szybciej i z większym impetem, niż zamierzał. Ale efekt był tego wart. Juliana zakryła dłońmi usta, robiąc krok w jego stronę.
– Nic ci się nie stało?! – zapytała.
Uśmiechnął się niewyraźnie.
– Ależ skąd – skłamał krzywiąc się, gdyż bolało go kolano i otarł sobie rękę. – Zobaczmy, czy jemioła warta była zachodu. – Schylił się i podniósł jedną gałązkę. – Jak sądzisz?
Podeszła jeszcze o krok, niczego się nie domyślając. Ta dziewczyna jest rzeczywiście całkiem niewinna. Albo wychodzi naprzeciw temu, co nieuniknione.
– Myślę, że można to sprawdzić tylko w jeden sposób – rzekł patrząc jej w oczy i powoli unosząc jemiołę nad jej głowę.
Usta dziewczyny, które znalazły się pod jego ustami, były chłodne – podobnie jak jej policzki. Drugą ręką objął ją wpół i przyciągnął do siebie. Była drobna, ciepła i taka przyjemnie kobieca. Może nie będzie trzeba kryć się za drzewami. Przecież w końcu trzyma jej nad głową jemiołę, do świąt pozostał niespełna tydzień i wszyscy wiedzą, że stara się o jej rękę i że ich zaręczyny zostaną ogłoszone w Boże Narodzenie. Brat dziewczyny, nawet jeśli ich zobaczy, na pewno nie uderzy go w twarz rękawicą.
Jack uchylił usta, by ogrzać jej wargi, i musnął je językiem.
Juliana odepchnęła się rękami od jego piersi i zrobiła krok w tył. Przez chwilę, zanim zdążyła się opanować, zobaczył w jej oczach panikę.
Obiecałem sobie, że będę cierpliwy i delikatny – pomyślał opuszczając ramię. Ale jak cierpliwy i delikatny? Miał przeczucie, że przeraziłaby się bardzo i całkiem by zesztywniała, gdyby chciał się z nią kochać w noc poślubną. Chyba że potraktowałaby to jako swój obowiązek. Z pewnością by mu się oddała. Ale musi być cierpliwy. I delikatny.
– Przepraszam cię, Juliano – rzekł. – Nie wiedziałaś, że można się tak całować?
– Ja… eee… chyba coś o tym słyszałam – odparła odwracając głowę. – Nie chciałam… och, przykro mi…
Ale już zbliżał się ktoś, kto ich wybawił z niezręcznej sytuacji. Znów ta poważna córeczka Belle.
– Ach, Jacqueline – powiedział Jack. – Chcesz nam pomóc nieść jemiołę? Właśnie sprawdzaliśmy z panną Beckford, czy się nada. Wiesz, co się robi pod jemiołą?
– Wiem – odrzekła. – W domu zawsze się pod nią całujemy.
– Naprawdę? – Wykrzywił usta w uśmiechu, ciesząc się, że dziewczynka przerwała tę romantyczną scenę, która nie wypadła tak, jak zamierzał. – Wypróbowałem ją na pannie Beckford. Czy mogę ją wypróbować również na tobie?
– Tak – rzekła jak najpoważniej i nadstawiła buzię, podczas gdy on uniósł nad jej głowę gałązkę jemioły.
Chciał cmoknąć ją w policzek, ale Jacqueline nadstawiła usteczka. Ucałował je więc lekko, po czym uśmiechnął się.
– I co? Działa?
– Tak – odrzekła i schyliła się, by wziąć w ręce pęk jemioły. – Ciocia Annę mówi, że niebawem przyjedzie furgon. Ten pan -jej mąż – rozpala ognisko.
Jack podał ramię Julianie.
– Ognisko i gorące napoje – to brzmi niezwykle kusząco, nieprawdaż? – zagadnął.
Zanim jednak wziął Julianę pod rękę i zanim Jacqueline zdążyła się wyprostować, spojrzał w kierunku ogniska i zobaczył Belle stojącą cicho między drzewami i patrzącą na niego, z dłonią przyciśniętą do ust. Natychmiast się odwróciła i pospiesznie podeszła do ogniska. Jack wraz z Juliana i Jacqueline nieco wolniej udał się za nią.