Rozdział piąty

Przeszli w milczeniu przez taras, a potem, minąwszy krzew różany, podążyli w kierunku drzew, strumienia i sadzawek. Nie podał jej ramienia, a ona nie uczyniła żadnego gestu, by wziąć go pod rękę.

– Więc? – odezwał się wreszcie głosem nabrzmiałym wściekłością. – Proszę, niech się pani wytłumaczy.

Jej głos był spokojny, co rozzłościło go jeszcze bardziej.

– Słucham?

– Nie udawaj, że nie rozumiesz, Belle – powiedział. -Co tu robisz? Jak śmiałaś przyjechać?

– Zostałam zaproszona przez księcia i księżną Portland – odrzekła. – Na ich prośbę mam zaprezentować gościom w Boże Narodzenie coś z mojego repertuaru. A poza tym mogę w święta korzystać wraz z dziećmi z ich gościnności.

– Ile ci zapłacili? – zapytał wojowniczo. – Nie wątpię, że ci się to opłaci.

Pomyślał, że nie będzie chciała odpowiedzieć, i ledwo się powstrzymał, by nie chwycić jej za ramiona i nie potrząsnąć nią. Jednak mógł ich ktoś zobaczyć z okien domu.

– Książę i księżna są zbyt dobrze wychowani, by zaproponować mi wynagrodzenie – odpowiedziała wreszcie. – W przeciwieństwie do wnuka, który jest na tyle niegrzeczny, by zadać mi takie pytanie.

O, teraz już lepiej. W jej głosie dało się wyczuć gniew.

– Doskonale – rzekł. – Cieszę się, Belle, że pamiętasz o tym pokrewieństwie. 1 ty mówisz o dobrym wychowaniu! Jak mogłaś przyjąć to zaproszenie? Czyż przez rok nie byłaś kokotą wnuka swych gospodarzy?

Wzdrygnął się, wypowiedziawszy to słowo. Jak sam przyznał nie dalej niż przed godziną, używał go tylko wtedy, gdy czuł się zraniony.

Uśmiechnęła się lekko i z godnością uniosła brodę. Zwrócona do niego profilem, z dumnie podniesioną głową i nikłym uśmiechem na ustach, wyglądała niezwykle pięknie – uświadomił sobie nagle.

– Tak, rzeczywiście – odpowiedziała. – Jak mogłabym o tym zapomnieć, skoro przed laty tyle razy tak mnie nazwałeś. Przyzwyczaiłam się już do tego słowa. Widzę, że nadal go używasz.

– A jak mam cię nazywać? – zapytał szorstko.

– Czy ja wiem? – Zmarszczyła brwi i zastanawiała się przez chwilę. – Wdową. Matką. Aktorką. Kobietą. No i tym słowem, którego użyłeś. Niewątpliwie byłam twoją kokotą, czyż nie? Płaciłeś mi dość dobrze i dość często to wykorzystywałeś.

Wyglądała dziwnie dostojnie z podniesioną głową, gorzkim uśmiechem i błyszczącymi oczyma.

To głupie, lecz ból mógł być tak samo dotkliwy we wspomnieniach, jak i w rzeczywistości. Choć przez dziewięć lat udawało mu się o niej nie myśleć, rany się nie zabliźniły.

Poczuł, że mija mu gniew.

– Nie powinnaś była tu przyjeżdżać, Belle – powiedział.

– Wiem. – Zawsze potrafiła patrzeć mu w oczy. Teraz też nie unikała jego wzroku. – Rzeczywiście, nie powinnam. Ale zrobiłam to. I zostanę. Ze względu na moje dzieci, które powinny spędzić święta w takim właśnie domu i w takim otoczeniu.

– Twoje dzieci – powtórzył.

Nie był w stanie wytrzymać jej spojrzenia, kiedy uświadomił sobie, że od czasu, gdy była jego kochanką, zaznała już i małżeństwa, i macierzyństwa.

– One nic tu nie zawiniły, Jack – powiedziała. – Nie wiedzą nic o ciemnej stronie życia, którą tak szybko poznają dorośli. Chcę je przed tym uchronić i jeśli byłoby trzeba, oddałabym za to życie. Proszę, nie nazywaj mnie tym słowem w ich obecności.

Przystanęli i stali teraz twarzą w twarz, nie będąc widziani z okien domu.

– Jesteś hrabiną de Vacheron – powiedział niskim głosem, w którym brzmiała gorycz – i największą aktorką w Anglii. Nie musisz już zarabiać na życie, nieprawdaż?

– Rzeczywiście – odparła.

– Czy on był dla ciebie dobry?

Wcale nie chciał tego wiedzieć. Nie miał pojęcia, dlaczego o to zapytał.

– Tak. – Skinęła głową.

– W jakim wieku są twoje dzieci?

To także go nie interesowało. Nie chciał dopuszczać do siebie myśli, że poczęła dziecko z innym mężczyzną i że nosiła je w sobie, podobnie jak teraz Lisa nosi dziecko Perry'ego. Nie Belle. Nie chciał tak o niej myśleć.

– Córeczka ma siedem lat – odpowiedziała. – Urodziła się dziewięć miesięcy po naszym ślubie.

A więc hrabia de Vacheron czekał na swą noc poślubną. Ale potem już nie tracił czasu. Nie chcę tego słuchać -pomyślał Jack i zaczął iść z powrotem w kierunku domu.

– Marcel ma pięć lat – rzekła dotrzymując mu kroku.

– Jest bardzo podobny do Maurice'a i odziedziczył po nim pogodne usposobienie.

Maurice – wymawiała to po francusku. Ten człowiek był jej mężem. Ojcem jej dwojga dzieci. Znałem ją dziewięć lat temu – pomyślał Jack. Dziś jest już inną osobą. On sam musi być dla niej odległym wspomnieniem. Tak mglistym, że nie wahała się przyjąć zaproszenia księżnej, by spędzić święta z jego rodziną. I z nim.

Nic już dla niej nie znaczył.

Zupełnie nic.

Tak jak ona nic nie znaczyła dla niego.

– Trzymaj się z dala ode mnie przez następny tydzień, Belle – rzekł. – I od panny Juliany Beckford. To moja narzeczona. Zaręczyny zostaną ogłoszone w pierwszy dzień świąt. Kocham ją… bardzo ją kocham. Proszę, byś trzymała się od nas z daleka. Czy jasno się wyraziłem?

– To nie ja cię dziś szukałam, jeśli dobrze pamiętasz -odparła ze spokojem. – Dlaczego miałabym to robić? Byś jeszcze raz rzucił mi w twarz to urocze określenie, którym z takim upodobaniem szafujesz? Żeby ożyły wspomnienia o tamtych czasach, które już zapomniałam i o których wolałabym nie pamiętać? Mam dzieci i mnóstwo własnych spraw. Dlatego chętnie bym cię już nie oglądała.

– A więc uzgodniliśmy reguły gry – rzekł sztywno. -Cieszę się.

– Tak – potwierdziła. – Ja też się cieszę.

Nie patrzyli na siebie, lecz wracali w milczeniu do domu. Jack kolejny raz zacisnął zęby, przypomniawszy sobie sen, po którym kilka godzin temu zerwał się z łóżka i potem nie mógł już zasnąć. Przeraziła go myśl, że ten koszmar może mu się ponownie przyśnić. Zaschło mu w gardle i poczuł łaskotanie w krtani, ale nie miało to nic wspólnego z przeziębieniem.

Nie pamiętał już, kiedy ostatnio płakał. Nie dopuści, by zdarzyło mu się to teraz. Bo z jakiego powodu miałby rozpaczać? Co się takiego stało?

Ona po prostu nie chce pamiętać tamtego roku, roku pełnego szczęścia, miłości i głupich marzeń.

Och, Belle!

Próbował powstrzymać łzy. Szedł obok obcej kobiety, która kiedyś była dla niego całym światem.

Witaj – rzekł jasnowłosy chłopczyk, uśmiechając się słodko. – Jestem Marcel Gellee. A ty?

Juliana splotła dłonie i odpowiedziała uśmiechem. Ach, to musi być synek hrabiny! Ma uroczy francuski akcent.

– Jestem Juliana Beckford, do usług, panie Gellee -odrzekła wyciągając do niego prawą rękę. – Bardzo mi miło cię poznać.

Przyszła do dziecinnego pokoju, ponieważ Annę i Hortense – zaczynała już pamiętać ich imiona – spędzały tu większość poranków. I dlatego że lubiła dzieci. W ich towarzystwie na nic nie musiała się silić.

– To moja siostra Jacąuie – powiedział Marcel, wskazując szczupłą ciemnowłosą dziewczynkę, która czytała coś małej Catherine, córeczce Annę. – A to mój kolega Kenneth. Chciałby się pobujać na koniu na biegunach, ale nie mogę go na niego wsadzić, a nianie są zajęte.

Kenneth ssał kciuk i obserwował ją. Jest bardzo podobny do ojca – pomyślała Juliana. I do pana Frazera. Zaczęła się zastanawiać, czy jej dzieci też będą do niego podobne, i od razu odsunęła od siebie tę myśl. Wzięła malucha na ręce i podeszła do konia na biegunach. Marcel dreptał przy niej, nie przestając mówić. Kiedy jednak ujrzał mamę wchodzącą do pokoju, pobiegł na jej spotkanie.

Julianie zawsze się wydawało, że sławna osoba musi różnić się od zwykłych ludzi i wyrastać ponad innych. Hrabina de Vacheron wyglądała jednak cudownie zwyczajnie, kiedy uśmiechnęła się do synka i schyliła się, by go pocałować, po czym wzięła malca za rączkę i podeszła z nim do drewnianego konia.

– Marcel pewnie zagadał cię na śmierć? – zapytała. -Często mu się to zdarza. Myślałam, że w Anglii będzie mniej gadatliwy, ale w niewiarygodnie krótkim czasie nauczył się angielskiego.

Hrabina miała rumieńce na policzkach, a jej włosy były trochę potargane od wiatru.

– Och, była pani na spacerze – zauważyła Juliana. -Szkoda, że nie wiedziałam. Poszłabym z panią. Jestem raczej rannym ptaszkiem. Całe życie mieszkałam na wsi.

– Ja też żałuję, że o tym nie wiedziałam. – Hrabina się uśmiechnęła.

Marcel bujał Kennetha na koniu, aż mały piszczał z uciechy.

– Tak chciałabym z kimś porozmawiać – wyrwało się Julianie, ale natychmiast ugryzła się w język. Hrabiny mogą nie interesować jej problemy. Przecież to taka wielka dama. Ale nadal się uśmiecha. Robi wrażenie życzliwej i miłej. – Pani wie, dlaczego tu jestem – dodała Juliana. – Wszyscy już wiedzą. Stało się to sprawą… bardziej publiczną, niż się spodziewałam. I też czuję się bardziej samotna, niż można by przypuszczać, zważywszy, że mam przy sobie bliskich, a krewni pana Frazera są tacy sympatyczni.

Isabella milczała przez chwilę.

– Ale czasami czujesz potrzebę, by porozmawiać o tym z obcą, lecz życzliwie nastawioną osobą – stwierdziła ze zrozumieniem hrabina. – Czy to małżeństwo ci nie odpowiada?

– Ależ nie – pospieszyła z wyjaśnieniem Juliana. -Odpowiada mi pod każdym względem.

Ponownie na moment zapadło milczenie.

– Ale? – spokojnym głosem zapytała Isabella.

– Och, nie ma żadnych „ale" – rzekła z westchnieniem Juliana. – Właściwie nie wiem, o co mi chodzi. Chyba czuję się zakłopotana, że wszyscy wiedzą o naszych przyszłych zaręczynach i zdają sobie sprawę, po co wczoraj wieczorem pan Frazer zabrał mnie do galerii. Nawet mama i babcia nie widziały w tym nic niestosownego, ale uważały, że tak być powinno. Jakby w grę w ogóle nie wchodziły uczucia. Wczoraj pocałował mnie po raz pierwszy. – Poczuła, że oblewa się purpurowym rumieńcem. -Pani pewnie uważa, że to głupie z mojej strony przejmować się takimi rzeczami.

– Wcale nie – zapewniła ją Isabella.

– Ale to dla mnie bardzo ważne wydarzenie – ciągnęła dalej Juliana. – Cały ten tydzień jest ogromnie ważny. Chciałabym, aby to był najwspanialszy okres w moim życiu. Abym mogła go potem wspominać z przyjemnością. Chciałabym się zakochać w panu Frazerze i czuć się najszczęśliwszą kobietą na świecie.

– A nie możesz? – zdziwiła się Isabella.

– Czy to jest w ogóle możliwe? – zapytała Juliana. -Pani jako osoba zamężna musi dobrze znać życie. Sprawia pani wrażenie spokojnej, pewnej siebie; bardzo to podziwiam. Czy istnieje coś takiego jak miłość, zakochanie, uczucie, że świat przybiera piękniejsze barwy, kiedy spotyka się tego jedynego mężczyznę, który jeszcze odwzajemnia uczucie? Czy istnieje coś takiego, czy to tylko moje marzenia? A może jestem beznadziejnie naiwna?

Zauważyła, że hrabina na chwilę zamknęła oczy. Był w nich smutek, kiedy po chwili spojrzała na Julianę.

– O, tak, takie uczucie istnieje – odparła. – Naprawdę. Ale jest jeszcze inny rodzaj miłości – spokojniejszej, pełnej ciepła, dającej poczucie bezpieczeństwa. Może zrozumiesz to później, tak jak ja. Jest wiele odmian miłości – każda na swój sposób cenna. Ta, o której mówisz, jest marzeniem każdej kobiety i chyba także każdego mężczyzny. Szczęśliwy ten, kto jej zazna., nawet jeśli miałaby krótko trwać. Bardzo niewielu może cieszyć się nią przez całe życie.

– Och, proszę mi wybaczyć – rzekła Juliana. – Zrobiło się pani smutno. Takim właśnie uczuciem darzyła pani męża? Przykro mi, że obudziłam bolesne wspomnienia.

Hrabina uśmiechnęła się do niej.

– Być może zakochasz się w… w panu Frazerze. To bardzo przystojny mężczyzna.

– To prawda – zgodziła się Juliana. – I dobry. Nie spodziewałam się tego, sądząc po jego oczach. Jest w nich takie znużenie. Ale był dla mnie miły. Powiedział, że oświadczy mi się dopiero w Wigilię, bym miała jeszcze czas do namysłu. Ja… go lubię.

Przerwało im wejście służącego, który zapytał, czy pani hrabina de Vacheron zechce zaszczycić jej wysokość wizytą w saloniku.

– Mam nadzieję, że pani nie zanudziłam – rzekła niepewnie Juliana. Nagle wydało jej się niewybaczalnym nietaktem obarczanie wielkiej aktorki swymi dziecinnymi wątpliwościami dotyczącymi pierwszego pocałunku.

– Ależ wcale nie – odparła Isabella z ciepłym uśmiechem. – Każdy potrzebuje przyjaciół.

Powiedz, proszę, jeśli czegoś ci potrzeba do występu – powiedziała księżna Portland. – Mam na myśli rekwizyty czy kostiumy. Widziałam, jak grasz, moja droga, i wiem, że nawet ubrana w wór konopny i występując na pustej scenie potrafisz rzucić publiczność na kolana i wzruszyć ją do łez. Jestem jednak pewna, że wolałabyś wystąpić w czymś bardziej okazałym niż worek i nie stać pośrodku pustej sceny.

– Dziękuję waszej wysokości za słowa uznania – odrzekła Isabella. – Mam nadzieję, że okażę się ich godna w Boże Narodzenie.

Usłyszawszy ponure sapnięcie, spojrzała na potężnego mężczyznę siedzącego przy kominku w saloniku księżnej. Był to książę Portland. Patrząc na niego, nietrudno było uwierzyć, że to despota – co zresztą potwierdzała jego małżonka.

– Niestety nie widziałem pani na scenie, hrabino -powiedział. – Podagra nie pozwala mi opuszczać domu. Lecz jeśli jej wysokość twierdzi, że pani gra potrafi wzruszyć publikę i doprowadzić ją do łez, to pewnie tak jest. Jej wysokość nie szafuje pochwałami.

Isabella poczuła się przygnębiona i dziwnie poruszona. Miała wrażenie, że – wbrew pozorom – ma przed sobą rzadko spotykany fenomen: parę starszych ludzi, którzy darzą się głębokim uczuciem. Dziadkowie Jacka. Pospiesznie porzuciła tę myśl.

Zwróciła natomiast myśli ku sprawom, które lubiła i które ją zajmowały – ku swej pracy. Po tej okropnej rozmowie z Jackiem chciała zajrzeć tylko na chwilę do dzieci, by ucałować je na dzień dobry, a potem schronić się w swym pokoju i lizać rany. Ale tak było chyba nawet lepiej. Przynajmniej nie musiała myśleć o przeszłości. A nad obecną sytuacją nie było sensu się zastanawiać. Juliana Beckford to słodka istota. Jack będzie szczęściarzem, jeśli pojmie ją za żonę. Życzyła im wszystkiego najlepszego. Jak najszczerszej. Miała przecież swoją pracę, która zawsze znaczyła dla niej więcej niż wszystko. Z wyjątkiem Jacka. Ta niepożądana myśl została jednak natychmiast wyparta. I z wyjątkiem dzieci.

– Chciałabym przygotować kilka fragmentów z Szekspira – powiedziała. – Niezbyt dużo i niedługie. Spodziewam się, że goście zechcą rozpocząć tańce wkrótce po obiedzie. Może trzy monologi? Wasza wysokość sugerowała, by występ trwał to około godziny. Jest parę wspaniałych ról kobiecych u Szekspira.

– Zawsze najbardziej przeżywam „Romeo i Julię" rzekła księżna. – Julia wygłasza tam prawdziwie wzruszające kwestie.

– Wasza wysokość raczy mi wybaczyć – powiedziała Isabella – ale tej sztuki nie wykorzystam. Julia ma czternaście lat i zachowuje się jak czternastolatka. Zawsze czuję się nieswojo, kiedy oglądam w tej roli dojrzałą aktorkę, co zdarza się nader często. A sama mam prawie trzydzieści lat.

Książę sapnął.

– Wygląda pani na dziesięć lat młodszą, hrabino – rzekł z galanterią.

Isabella posłała mu wdzięczny uśmiech. Polubiła go, mimo że sprawiał wrażenie srogiego i nieprzystępnego.

– Wolałabym raczej monolog Porcji ze sceny pałacowej w „Kupcu weneckim" – powiedziała. – A także przedśmiertny monolog Desdemony z „Otella". I może scenę z „Poskromienia złośnicy". To dość odmienne i skontrastowane role.

– Wspaniale! – Księżna klasnęła w dłonie. – Naprawdę cudownie. Już nie mogę się tego doczekać. A ty, kochanie? – Zwróciła się do męża. – Ale czy poradzisz sobie sama? Nie potrzebujesz partnera?

– Nie – odparła Isabella. – Co najwyżej będzie mi potrzebny ktoś do roli Shylocka czy Otella, albo Petruchia. Ale przecież nie zaprosimy tu całej trupy teatralnej. Dam sobie radę, wasza wysokość. Może ktoś zechce tylko czytać kwestie istotne dla rozumienia danej sceny.

Księżna, która usiadła przy boku męża, wstała ponownie, podniecona jak mała dziewczynka. A z piersi księcia dobyło się głębokie dudnienie. Isabella uzmysłowiła sobie nagle, że to chichot.

– Wywoła pani wilka z lasu, hrabino – powiedział i znowu dało się słyszeć dudnienie.

– Bo, moja droga – pospieszyła z wyjaśnieniem księżna – ty nic nie wiesz, prawda? W naszej rodzinie od dawna organizujemy przedstawienia teatralne. Mamy chętnych i doświadczonych aktorów. Na pewno przekonamy kogoś, by ci partnerował. Będzie to dla niego wielki zaszczyt i przyjemność.

Dudnienie w piersi księcia zamieniło się w atak kaszlu i obie przez chwilę z niepokojem przyglądały się starszemu panu, dopóki atak nie minął.

– Masz całkowitą rację – zwróciła się do niego księżna, jakby chciała zakonkludować jakąś wymianę zdań między nimi. – Ostatnim przedstawieniem, jakie tu przygotowaliśmy, moja droga, było „Ugnij się, by zwyciężyć". Wystawiliśmy je z okazji pięćdziesiątej rocznicy naszego ślubu

– i mieliśmy prawie bunt w rodzinie. Obiecałam im więc, że to już ostatni raz. Ale przedstawienie okazało się tak udane, iż pożałowałam tej obietnicy. Teraz będzie można jakoś nawiązać do dawnych tradycji. Pani zagra główną rolę, hrabino. Pozostali aktorzy wystąpią jakby w charakterze rekwizytów.

Isabella uśmiechnęła się.

– Nie chciałabym stać się zarzewiem kolejnego buntu- rzekła.

– Nonsens! – odparła księżna stanowczo. – Gdy tylko wspomnę im o tym pomyśle, wszyscy moi bratankowie i siostrzeńcy, a także wnukowie, będą się bić o to, by ci partnerować. Zostaw to mnie, moja droga.

Książę pogładził jej rękę, kiedy usiadła, a potem zamknął ją w swej wielkiej dłoni.

– Dobrze więc – zgodziła się Isabella. – To rzeczywiście będzie dla mnie duże ułatwienie. Wystarczy nam tylko kilka prób. Nikt nie będzie musiał grać ze mną na scenie ani uczyć się tekstu na pamięć. Byłoby to kłopotliwe i męczące nawet dla ochotnika. Zwłaszcza że mamy okres przedświąteczny.

– Moja droga – powiedziała księżna – nie znasz naszych krewnych i ich gotowości do wzięcia udziału w przedstawieniu. Och, będzie znacznie ciekawiej, niż się spodziewałam. Nieprawdaż, kochanie?

W odpowiedzi książę chrząknął.

Isabella miała o czym myśleć, kiedy już opuściła salonik księżnej. Chociaż przedtem tęskniła za odpoczynkiem w święta, teraz wdzięczna była niebiosom, że może wrócić do pracy. Zawsze tak było. Granie traktowała bardzo poważnie, zdawała sobie jednak sprawę, że czasami stanowi dla niej ucieczkę przed nudą albo rozpaczą. Dzięki pracy udawało jej się zachować zdrowe zmysły i ona też nadawała sens jej życiu.

Miała teraz wiele do zrobienia. Musi obejrzeć salę balową, oswoić się z jej wielkością i atmosferą oraz sprawdzić akustykę. Powinna zaprojektować proste kostiumy i zastanowić się nad rekwizytami. Wiedziała już, co zagra, ale chciała jeszcze popracować nad rolami. Musi rozważyć, jakie postacie i kwestie są niezbędne w scenach, które wybrała. Obiecała księżnej, że na popołudnie przygotuje listę potrzebnych rzeczy. Należy też ustalić liczbę i plan prób każdej sceny.

Tak, w ciągu tego tygodnia – już niecałego – czeka ją sporo zajęć. Nie będzie musiała myśleć. Nie ma na to czasu.

Aktorzy, którzy będą jej partnerować, zostaną wybrani z rodu księcia i księżnej. Kto to będzie – zastanowiła się. Kto z nich może być najlepszym aktorem?

Jack też wchodzi w rachubę.

Nawet jeśli to on gra najlepiej z nich i jeśli zostanie o to poproszony, i tak na pewno odmówi. „Trzymaj się ode mnie z daleka, Belle" – tak przecież powiedział dzisiejszego ranka.

Wobec tego nie ma się nad czym zastanawiać.

Загрузка...