Rozdział drugi

Isabella Gellee, hrabina de Vacheron, jechała z Londynu na południe luksusowym, resorowanym powozem, który wysłał po nią książę Portland. Miała własny powóz – wyjaśniła w liście do księżnej, ale jej wysokość odpisała, że książę nalega, by przyjęła jego. A księcia nie można było odwieść od raz powziętego postanowienia.

– Mamo, daleko jeszcze? – zapytała szczupła, ciemnowłosa dziewczynka siedząca naprzeciw niej.

– Niedługo będziemy na miejscu – odrzekła Isabella uśmiechając się ciepło do córeczki, która zwykle grzecznie i cierpliwie znosiła długą podróż. Ludzie często chwalili dziewczynkę za dobre zachowanie. Isabella jednak czasami wolałaby, aby Jacqueline była trochę psotna, bardziej ruchliwa – tak jak inne dzieci.

Usłyszawszy senne pomruki i sapanie, Isabella pochyliła się z uśmiechem. Marcel poruszył główką na jej podołku i oparł się rączkami o nogę matki, szukając wygodniejszej pozycji. Nie obudził się i przestał mruczeć, gdy Isabella położyła delikatnie dłoń na jego jasnych włoskach.

Synek narzekał, płakał, marudził, wiercił się i ziewał przez całą drogę, wypełniając powóz jękami. Niezbyt lubił podróżować. Ale zgodnie ze swoją łagodną naturą zwinął się wreszcie w kłębek i zasnął. Isabella miała nadzieję, że nie obudzi się, zanim dojadą do Portland House. To na pewno już blisko.

Wciąż nie mogła się nadziwić, że udało jej się spełnić wszystkie swe marzenia i ambicje – a nawet osiągnąć więcej. Mówiono – i była to opinia wielu ludzi, wpływowych i znających się na rzeczy – że jest największą aktorką swoich czasów. Wydawało się to przesadą, ale tak właśnie była traktowana. Po powrocie z Francji wiosną tego roku grała w wypełnionych po brzegi salach przed zachwyconą publicznością, która każdego wieczora wstawała z miejsc, klaskając ile sił i wzywając ją raz po raz do ponownego wyjścia na scenę.

Spełniło się jej marzenie, cel, do którego dążyła z wielkim poświęceniem od dziesięciu lat.

I niespodziewanie stwierdziła, że sukces zjednał jej szacunek wszystkich. Kiedy dziewięć lat temu uciekła do Francji, nieszczęśliwa, przerażona i niepewna, zaczęła się dopiero wspinać po drabinie sukcesu. Nawykła do tego, że ludzie odnosili się do niej bez większego respektu. Nawet gdy poznała Maurice'a i wyszła za niego za mąż, spotykała się z rezerwą ze strony jego rodziny i innych francuskich arystokratów, którzy starali się postępować zgodnie z dawnymi konwenansami, choć czasy bardzo się zmieniły. Lecz właśnie we Francji doceniono ją jako aktorkę – częściowo dzięki jej talentowi i ciężkiej pracy, a częściowo dzięki wpływom Maurice'a. Grała dla samego cesarza Napoleona – została przez niego zauważona i pochwalona.

Właściwie nie oczekiwała, że jej sława dotrze do Anglii. A już na pewno nie spodziewała się, że zdobędzie tu sobie szacunek, chociaż wróciła do kraju jako osoba z pewną pozycją i przywiozła ze sobą małoletniego hrabiego de

Vacheron – Marcel bowiem odziedziczył ten tytuł po śmierci ojca dwa lata temu.

A jednak zyskała tu sobie i sławę, i szacunek.

Przypuszczała, że spędzi Boże Narodzenie z dziećmi w domu, tak jak w zeszłym roku we Francji. Dostała jednak dwa zaproszenia na święta. W swej wiejskiej rezydencji chciał ją gościć lord Hel wiek. Był to bogaty, wpływowy i przystojny mężczyzna, starszy od niej o jakieś dziesięć lat. To zaproszenie kusiło ją perspektywą uczuciowej stabilizacji. Na pewno zostałaby jego kochanką, sam lord zaś traktował ją z podobną atencją jak niegdyś Maurice.

Również książę i księżna Portland zaprosili ją do swej wiejskiej posiadłości, gdzie zamierzali spędzić święta z całą rodziną. Miała być ich honorowym gościem – księżna wyraźnie to zaznaczyła. Uczyniłaby wielki zaszczyt ich rodzinie i gościom, gdyby zechciała zaprezentować im swój wspaniały talent aktorski. Może wybrałaby jakąś niewielką, najwyżej godzinną scenkę? Nie chcieliby naturalnie, aby czuła się zobowiązana do spełnienia tej prośby. Jeśli będzie wolała odpocząć i spędzić święta w spokoju, wszyscy doskonale to zrozumieją.

Isabella uśmiechnęła się i czule otoczyła ramieniem śpiącego synka, gdy naraz powóz skręcił i zauważyła, że minąwszy bramę, jechali teraz drogą należącą do posiadłości.

– Widzisz? – zwróciła się do Jacqueline. – Już prawie dojechaliśmy. Byłaś bardzo grzeczna.

Pomyślała, że księżna robi wrażenie osoby o silnym charakterze, lubiącej rządzić. A słyszała, że jego wysokość także jest despotą. Być może więc pożałuje, że wybrała właśnie to zaproszenie.

Nagle przeszedł ją dreszcz i pierwszy raz, odkąd wyjechała z Londynu, poczuła, że ze strachu ściska ją w żołądku. Dlaczego wybrała się w gości do tej rodziny, której najbardziej ze wszystkich powinna unikać? I jak już sto razy przed wyjazdem, znowu zaczęła się zastanawiać, czy go tam spotka. Pochodził właśnie z tej rodziny, był wnukiem księcia i księżnej. Bardzo prawdopodobne, że tam będzie. Księżna powiedziała, że przyjedzie cała rodzina.

Nawet gdyby go miało nie być, i tak nie powinna tam jechać. Ale jeśli będzie…

Pogładziła delikatnie ramię Marcela i pochyliła głowę, by pocałować go w pucołowaty policzek.

– Obudź się, śpioszku – szepnęła mu do ucha. -Dojeżdżamy.

Usiadł od razu, ziewnął, przetarł oczy i już był całkiem rześki, i podskakiwał na siedzeniu, patrząc z okna powozu na drzewa oraz dom wyłaniający się zza zakrętu.

– Czy będą tam inne dzieci, z którymi mógłbym się bawić, maman? – zapytał. – Będziemy mogli bawić się na dworze? Spójrz na ten dom, Jacquie.

– Odpowiedź na oba pytania prawdopodobnie brzmi „tak" – odparła Isabella, próbując przeczesać palcami potargane z jednej strony włoski i sięgając do torebki po grzebień. Marcelowi dobrze by zrobił kilkutygodniowy pobyt na wsi. W Londynie ze względu na rozmaite ograniczenia nie mógł dać ujścia swej energii. Był to też jeden z powodów, dla których rozważała nawiązanie romansu z lordem. Miał on bowiem posiadłość na wsi.

Nie powinnam była tu przyjeżdżać – pomyślała znowu, gdy powóz wtoczył się na brukowany podjazd przed pałacem i zwolnił przed wielkimi dwuskrzydłowymi drzwiami. Wielkie nieba, to tu mieszkają jego dziadkowie! A może i on sam.

Większość czasu spędzał w Londynie. Wiedziała o tym. Ale nie spotkała go jeszcze, odkąd wiosną wróciła do Anglii. Spodziewała się, że przyjdzie do teatru na jej przedstawienie, lecz nie zrobił tego. Naturalnie nigdy nie miał okazji podziwiać jej gry. Oczekiwała, że spotka go gdzieś w ciągu tych kilku miesięcy, ale tak się nie stało.

Może właśnie dlatego tu przyjechała. Może chciała się z nim spotkać. Ale myśl o tym przerażała ją.

Nie, tylko nie to. Nie chciała się z nim zobaczyć.

A więc dlaczego przyjechała? Dlaczego wróciła do Anglii, gdy we Francji miała ugruntowaną sławę, mogła cieszyć się powodzeniem i majątkiem?

Drzwi powozu otworzyły się i jeden z odzianych w liberię lokajów podstawiał właśnie schodki. Isabella oparła się na jego ręce i zeszła po stopniach na ziemię. Maleńka, ale nosząca się po królewsku księżna Portland, którą poznała miesiąc temu w Londynie, schodziła ze schodów, wyciągając do niej dłonie.

Isabella uśmiechnęła się i pozwoliła lokajowi sprowadzić dzieci po stopniach. Marcel jednak nie potrzebował pomocy. Usłyszała, jak jego stopki wylądowały na ziemi.

– Moja droga, to dla nas zaszczyt – rzekła z kurtuazją księżna. – Mam nadzieję, że miałaś przyjemną podróż. Co za śliczny mały chłopczyk i jaka grzeczna dziewczynka! Proszę, wejdź do domu, tam jest ciepło.

Oto więc jestem – pomyślała Isabella, idąc po schodach obok swej gospodyni i wchodząc do olbrzymiego hallu. Nic już nie można było na to poradzić. Nie miała tu nawet swojego powozu. Pozostało jej tylko mieć nadzieję, że jego tu nie ma.

A może jednak chciałaby, aby był?

Tajemniczego gościa nie spodziewano się przed południem. Choć kilkoro ciekawskich zagadywało księżnę w czasie kolacji, a potem śniadania, próbując się dowiedzieć nazwiska tej osoby, a Martin był nawet tak sprytny, że przy kieliszku porto niby od niechcenia zapytał o to księcia – jednak sekret pozostał nie wyjawiony. Nie mógł to być nikt z rodziny, wszyscy bowiem jej członkowie byli już na miejscu, a nikomu też nie swatano kawalera czy panny – poza Jackiem, który poznał już swą Nemezis w postaci panny Juliany Beckford. Któż więc to mógł być?

– Och, nie cierpię niespodzianek – rzekła Prudence po śniadaniu, wyrażając opinię całej rodziny.

Ale jej wysokość tylko uśmiechnęła się tajemniczo i z zadowoleniem, więc wszyscy niechętnie wrócili do swoich zajęć.

Jack, wiedząc, że nie ominie go konfrontacja z siostrzenicą i siostrzeńcem, potulnie dał się zaprowadzić do dziecinnego pokoju, nie chcąc sprawiać przykrości siostrze, która jakże błędnie sądziła, że jest to dla niego wielka przyjemność.

Właściwie nawet je lubię – przyznał wchodząc z siostrą do tego nawiedzonego miejsca, jakim był pokój dziecinny. Przypomniały mu się dawne Boże Narodzenia i inne święta, które jako dziecko przeważnie spędzał w tym właśnie pokoju, choć w czasach, jakie najlepiej pamiętał, on i jego kuzyni byli znacznie starsi, tak samo jednak -albo i bardziej – niesforni. Z wyjątkiem trojga dzieci Staną i Celii, z którymi można już się było dogadać, wszystkie inne maluchy nie umiały jeszcze chodzić albo dopiero raczkowały.

Wielce szanowny Rupert i jego siostra bliźniaczka Rachel z piskiem przypełźli do mamy i wujka. I oboje mieli mnóstwo do opowiedzenia, mimo że nie bardzo potrafili porozumieć się po angielsku ani w żadnym innym języku. Za nimi przywędrowały na czworakach Alice, córeczka Prue, i Catherine, dziewczynka Alexa, by zbadać, czy nowy przybysz z krainy dorosłych okaże się skłonny do zabawy.

Jack właśnie klęczał na podłodze z całą czwórką dzieciaków, rżąc niczym ranny koń, podczas gdy Rachel i Alice usiłowały zepchnąć siedzących mu na plecach Catherine i Ruperta, kiedy do pokoju weszły Annę i panna Beckford. W żadnej sytuacji Jack nie mógłby wyglądać żałośniej.

Annę jednak zaśmiała się tylko i ostrzegła go, że stwarza precedens, którego wkrótce pożałuje – nigdy nie uda mu się stąd uciec, jeśli będzie się oddawał zabawie z takim entuzjazmem. Potem zaprowadziła Julianę na drugą stronę pokoju, gdzie jej synek, wielce szanowny Kenneth Stewart, dosiadał konia na biegunach.

Wzięła chłopczyka na ręce. Kiedy postawiła go na podłodze, mały roześmiał się tylko i trochę raczkując, a trochę pełzając, przemierzył pokój, by dołączyć do czwórki rozbrykanych dzieciaków.

Trzy panie zasiadły obok i zaczęły przyglądać się zabawie.

Na szczęście dla Jacka w tym momencie wszedł książę z synkiem Alexa, a zaraz za nimi zjawił się Freddie, który właśnie wrócił ze swym malcem z porannego orzeźwiającego spaceru.

– Dzięki Bogu, że mężczyźni mają tyle energii – rzekła Annę śmiejąc się, gdy zabawa zaczęła się na dobre, a wszyscy czterej panowie nieodwołalnie zostali do niej wciągnięci. Nawet księcia „ułożono do snu", przykrywając niezliczoną liczbą szali i poduszek. – Juliano, Hortense, co powiecie na przechadzkę po ogrodach? Pogoda jest dość przyjemna.

Jack poczuł się znacznie swobodniej, gdy wyszły.

– Dobre chociaż to – powiedział do Alexa, kiedy schodzili potem po schodach – że babcia nie zorganizowała rano rodzinnego zebrania, by ogłosić przygotowania do bożonarodzeniowego przedstawienia i rozdzielić role. Przynajmniej tego nam oszczędzono, Alex.

– Cii – syknął wicehrabia stanowczo. – Nawet o tym nie wspominaj. A nawet nie myśl. Jeśli babcia spróbuje nakłonić nas do spędzenia następnego tygodnia na próbach tylko po to, by mieć zabawę, nikt nie powstrzyma mnie przed morderstwem. I to najbardziej bestialskim.

– Rzecz w tym – zauważył Jack – że jeżeli już coś postanowiła, to wiesz tak samo dobrze jak ona, że nie wywiniemy się z tego. Ale nie planuje wystawienia sztuki, prawda?

– Nie wymawiaj tych słów – powtórzył kuzyn groźnie. – Taka myśl w ogóle nie powinna zaświtać ci w głowie. Lecz przynajmniej jedna rzecz jej się udała. Panna Beckford to śliczna i urocza młoda dama. Cieszysz się?

Jack spojrzał na niego z ukosa.

– A ty się cieszyłeś? – zapytał. – To znaczy wtedy, gdy chodziło o ciebie?

– Właściwie tak – odrzekł Alex. – Wydawało mi się, że nikogo nie pragnę bardziej niż Lorraine. Gdyby nie ta śnieżyca, z powodu której musiałem ożenić się z Anne, poślubiłbym ją i uważałbym się za szczęśliwego człowieka.

– Ale nie żałujesz, że sprawy potoczyły się inaczej? -zapytał Jack.

– Skądże znowu – odparł Alex. – Ale babcia ma dobrą rękę. Panna Beckford to wspaniały prezent dla ciebie.

– Tak – westchnął Jack. – Mimo to czuję się tak, jakbym miał wykraść dziecko z kołyski, Alex. Cóż, chyba nie muszę ci mówić, o co mi chodzi, nieprawdaż?

– Przyzwyczaisz się. To tylko kwestia czasu – stwierdził kuzyn. – Czy Hortense odeszła od stołu podczas śniadania z tego powodu, który mam na myśli?

– Tak. Najwyraźniej ona i Zeb nie marnowali ostatnio czasu – powiedział Jack. – I wydaje mi się, że dwojaczki są w naszej rodzinie czymś tak normalnym, jak u innych narodziny jednego dziecka. Biedna Hortie!

– Mnie wydaje się szczęśliwa – zauważył Alex. – To Zeb będzie się martwił, kiedy przyjdzie czas pożenić dzieciaki.

– O tak, święta prawda – zgodził się Jack. – Zastanawiam się, po co w ogóle ludzie zadają sobie trud, by mieć dzieci?

Kuzyn obrzucił go bacznym spojrzeniem i skrzywił się.

– Któregoś dnia, Jack, mój chłopcze – rzekł – zrozumiesz, że przyjemności, których zaznajesz od lat i których ja także zaznałem, zanim poślubiłem Annę, mogą być jeszcze większe.

– Naprawdę? – zapytał Jack z widocznym zainteresowaniem.

– Wolałbym nie wchodzić w szczegóły przy kimś tak niedoświadczonym – powiedział Alex kładąc Jackowi dłoń na ramieniu i poklepując go. – To tak, jakby zasiać ziarno, mając świadomość, że wykiełkuje.

Jack miał rozpaczliwą nadzieję, że się nie rumieni.

– Ale co to za tajemniczy gość ma przyjechać dziś po południu? – zapytał Alex. – Jakąż niespodziankę zgotowała nam babcia tym razem?

Jacka to nie interesowało. Miał na głowie inne sprawy. Na przykład zaloty, których, jak czuł przez skórę, nie uda mu się uniknąć.

Jest śliczna, to prawda. I taka słodka. Czas już się ożenić – pomyślał z niechęcią.

Tak, mamo – powiedziała panna Juliana Beckford. Matka przyszła po nią do pokoju, by mogły zejść razem na herbatę. Dziewczyna była już gotowa.

– Wyglądasz zachwycająco, dziecko. – Lady Holyoke musnęła palcami policzek córki i pochyliła się, by ją pocałować. – To niezwykle przystojny mężczyzna, tak jak zapewniała cię babcia, i wprost przeuroczy. Nie ma co żałować, kochanie, że nie jest utytułowany. Ma dużą, przynoszącą spore dochody posiadłość i olbrzymi majątek, a Frazerowie to stara i szanowana rodzina. Jeśli książę i księżna Portland wydali swą córkę za jego ojca, to papa nie powinien mieć nic przeciwko temu, byś ty poślubiła jego syna.

– Tak, mamo. – Juliana się uśmiechnęła.

Jednak to właśnie ojciec miał zastrzeżenia co do tego, że pan Frazer nie ma tytułu – chociaż z kolei fakt, iż jest wnukiem księcia, przemawiał na jego korzyść. Dla niej nie miało to znaczenia. Chciała mieć miłego męża, kogoś, z kim dobrze by się czuła. Skończyła dziewiętnaście lat. Dojrzała już do małżeństwa.

To prawda, pan Frazer był niezwykle przystojny. Wysoki i smukły, miał posępną urodę, zdolną poruszyć serce każdej kobiety. Spędziwszy z nim sam na sam kilka minut poprzedniego dnia przy herbacie i obserwując go wieczorem w salonie, nie zauważyła żadnej wady ani w jego urodzie, ani sposobie bycia. Babcia i ojciec dokonali chyba dobrego i mądrego wyboru.

Mimo to niestety nie polubiła pana Frazera. Nie, to niesprawiedliwe z jej strony. Bardzo starał się być miły i zachowywał się bez zarzutu. Ale był… no cóż, przede wszystkim był stary! Nikt nie powiedział jej, w jakim jest wieku, i mogła się tego tylko domyślać. Sądziła, że ma co najmniej trzydzieści lat. To jeszcze nieźle; jeśli się nie myliła, był od niej starszy tylko jedenaście lat. A jednak ta różnica wieku wydawała się jej przepaścią.

– Wszystko dobrze się układa – stwierdziła lady Holyoke, kiedy szły po schodach do salonu. – Okazał ci zainteresowanie, ale nie zrobił tego zbyt ostentacyjnie. Ma nienaganne maniery. Ty też powinnaś się tak zachowywać, kochanie.

– Tak, mamo. Postaram się.

Przepaść istniejąca między nimi najbardziej uwidaczniała się w jego oczach. Miał oczy starego człowieka -w każdym razie starego dla dziewiętnastolatki. Były w nich obycie, cynizm, doświadczenie, które oddalały go o całe światy od niej. Czuła się zupełnie naga, kiedy na nią patrzył. Nie dlatego, żeby robił coś niewłaściwego czy patrzył na nią zbyt zuchwale. Miała tylko wrażenie, że wiedział dokładnie, jak ona wygląda rozebrana. Czuła, iż od dawna znał kobiety i ich ciała. I że był już cokolwiek tym znudzony.

Miała świadomość, że jej niewinność jest w jego oczach wadą. Miała wprawdzie dziewiętnaście lat, ale na swoje nieszczęście była drobna i wyglądała tak młodo, że mama i papa zwlekali z wprowadzeniem jej do towarzystwa rok czy dwa lata. A ona sama nie domagała się tego, gdyż lubiła życie w zaciszu domowym.

Nie chciała wyjść za mąż za kogoś, kto już tak długo żył na świecie, że zdążył się nim znudzić. Jednak będzie musiała go poślubić. Wybrali go dla niej babcia i ojciec, a ją wybrała dlań jego babka, księżna Portland. Było oczywiste, że zarówno on, jak i jego liczna rodzina wiedzieli o tym.

Juliana żałowała, że nie ma w pobliżu przyjaciółki -kogoś, komu mogłaby się zwierzyć z tych wszystkich uczuć, jakie towarzyszyły jej podczas podróży i pierwszego dnia po przyjeździe do Portland House, kiedy już poznała pana Frazera. Ale nie było tu nikogo takiego. Mama się do tego nie nadawała. Howard był nie tylko jej bratem, lecz także przyjacielem, ale w tym przypadku nie potrafiłaby otworzyć przed nim serca. A wszyscy inni należeli do przeciwnego obozu. Każdy w jakiś sposób był związany z panem Frazerem.

Juliana westchnęła i przywołała na usta uśmiech, przypomniawszy sobie, że zaraz wejdzie do salonu, wydana na spojrzenia wszystkich obecnych.

Może tajemniczy gość księżnej w jakiś sposób ułatwi jej sytuację. Raczej nie będzie to nikt z rodu. Wtedy nie byłaby to niespodzianka. Juliana czuła się trochę przytłoczona liczebnością rodziny pana Frazera. Nie wiedziała jednak, czy ów przybysz będzie mężczyzną czy kobietą i czy to ktoś starszy czy młodszy.

Nie powinnam czuć się przytłoczona – pomyślała. Przecież to tacy sympatyczni i życzliwi ludzie. Tak jak pan Frazer. Zrobiło jej się raźniej, kiedy przypomniała sobie, jak niedawno dzieci baraszkowały z nim w pokoju dziecinnym.

Juliana weszła do salonu u boku matki, uśmiechając się. Pan Frazer natychmiast porzucił swe towarzystwo przy kominku i spiesznie podszedł do niej. To było miłe. Wiedziała, że przyjaciółki by jej zazdrościły.

Загрузка...