Każdy powinien sam sobie wybrać żonę. To wszystko, co mam do powiedzenia na ten temat – poinformował matkę pan Jack Frazer w czasie jazdy powozem w kierunku Portland House, leżącego trzydzieści mil na południe od Londynu.
Problem jednak polegał na tym, że to samo powtarzał od tygodnia. I oto teraz, potulny jak baranek, jechał na święta Bożego Narodzenia do swych dziadków. Wkrótce zajmie się nim najbardziej stanowcza kobieta, jaką kiedykolwiek miał nieszczęście spotkać – jego babka, księżna Portland.
– W takim razie może powinieneś był już to zrobić, mój drogi – rzekła matka. – Masz trzydzieści jeden lat, jesteś moją jedyną podporą i pociechą. Poza tym wcale jeszcze nie wiemy, czy rzeczywiście babcia wybrała dla ciebie żonę. Chciała po prostu, abyśmy spędzili święta razem z nią, dziadkiem i resztą rodziny. Co w tym dziwnego czy nienormalnego? Przecież nie padło ani jedno słowo na temat małżeństwa.
Jack spojrzał na nią z ukosa. Czy to możliwe, by po tylu latach tak słabo znała swoją matkę? Nie, to niemożliwe – stwierdził nawet bez dłuższego zastanowienia. Po prostu jej samej zależało, by już się ożenił. Dlatego tak nalegała, aby przyjął zaproszenie – a właściwie wezwanie – choć wiedziała, że syn ma dużo ciekawsze plany na święta.
– Czy jesteś pewien, mój drogi – zapytała jak zwykle z niepokojem w głosie – że na tej drodze nie grasują rozbójnicy?
Jack westchnął, ujął jej dłoń i poklepał uspokajająco, próbując przekonać, że nie ma powodu do obaw. Pomyślał, że matka setki albo nawet tysiące razy przemierzała już tę drogę, jadąc do Portland House. Mimo to ciągle się bała, że na powóz napadną zamaskowani bandyci z flintami w garściach.
A mógł pojechać na Boże Narodzenie do Reggiego -pomyślał. Reggie zaprosił kilku wesołych kompanów na tydzień lub dwa do swojego domku myśliwskiego w Norfolk. I tyleż samo rezolutnych subretek do towarzystwa. A jeśli chodzi o dziewczęta, na guście Reggiego zawsze można było polegać… Albo mógł zostać w mieście, chodzić z przyjęcia na przyjęcie i cieszyć się względami lady Finley-Dodd, z którą nie dalej niż tydzień temu spędził interesującą – i bezsenną – noc. Miał zamiar podtrzymywać ten płomienny romans…
Jednak mimo tylu możliwości znalazł się oto z matką w powozie i jechał do dziadków, by spędzić świąteczne dni z nimi oraz wszystkimi wujami, ciotkami, kuzynami i całym stadem ich latorośli.
Zwariował czy co? Czyżby już zupełnie postradał zmysły?
– Jack – tak miesiąc temu zwróciła się do niego babka, kiedy przyjechała do miasta na ślub Connie (dziadka podagra zatrzymała w Portland House). – Jack, mój drogi, najwyższy czas, abyś i ty się ożenił. Stewartowie zawsze żenią się przed trzydziestką.
– Ja nie jestem Stewartem – zaoponował.
– Ale byłbyś, gdyby twoja matka nie wyszła za mąż -powiedziała.
Spojrzał na babkę z boku i poklepał ją po ręce.
– Gdyby mama nie wyszła za mąż – wyjaśnił jej z pewną satysfakcją – byłbym bękartem.
– Czas już, byś się ożenił – powtórzyła stanowczo. -I dziękuj niebu, że dziadek musiał zostać w domu, biedaczek. Nie wiem, czy nawet ja uratowałabym cię przed jego gniewem, gdyby słyszał, że używasz takich słów w mojej obecności.
– Ale ty jesteś moją opoką, babciu, i na pewno dzielnie byś mnie broniła – rzekł. – Niby taka krucha, a mimo to twarda jak skała.
– Impertynencki z ciebie młodzieniec – odparła. -Potrzebujesz żony, która nauczyłaby cię trzymać język za zębami. Ale powiedz mi, co myślisz o tym młodym eleganciku, którego wynalazła sobie Constance? Nie spieszno jej było z wyborem narzeczonego. Dziewczyna ma już dwadzieścia jeden lat. Za moich czasów uchodziłaby za starą pannę.
W ciągu jednej tylko rozmowy trzykrotnie padła pod jego adresem uwaga o małżeństwie – pomyślał Jack, gdy naraz powóz gwałtownie skręcił, a matka wydała swój zwykły okrzyk, którzy zamarł jej na ustach, kiedy się zorientowała, że to nie zbójcy zepchnęli powóz w zarośla, lecz po prostu woźnica wjechał na podjazd wiodący do domu. A po tych trzech uwagach, zaledwie tydzień później, dostał to zaproszenie. Czy raczej wezwanie.
Otóż dziadek – tak przynajmniej wynikało z listu -wpadł na pomysł, by na Boże Narodzenie zgromadzić w Portland House całą rodzinę, jak to niegdyś bywało w zwyczaju. Tak więc kochana Maud ma przyjechać i przywieźć ze sobą Jacka. Żadne rodzinne zgromadzenie nie może się bowiem odbyć bez drogiego Jacka. A poza tym będzie oczywiście jeszcze kilka osób spoza rodziny.
List od księżnej Portland był taki jak zwykle – długi, w kwiecistym i zawiłym stylu. Oczywiście to nie dziadek wpadł na pomysł tego rodzinnego zjazdu. Jack miał wątpliwości, czy dziadkowi w ogóle kiedykolwiek przyszedł do głowy jakiś pomysł. Jednak babka tyle już lat podtrzymywała mit, że jej mąż jest despotycznym demonem, iż być może sama w to uwierzyła. W liście aż trzy razy zaznaczyła, że Jack ma towarzyszyć matce, i chciała go do tego zachęcić obecnością jakichś specjalnych gości. Musiała chyba zdawać sobie sprawę – całkiem słusznie zresztą – że perspektywa świąt w gronie rodziny nie jest zbyt atrakcyjna dla trzydziestojednoletniego kawalera. Ale wszystko stało się dla Jacka jasne jak słońce, kiedy się dowiedział, jakich to gości spoza rodziny zaprosiła babka. Czy raczej – jakiego gościa.
Babka znalazła mu pannę, tak jak pięć lat temu znalazła pannę Alexowi – z tym że Alex wszystko zepsuł poślubiając Annę, zanim zdążył zaręczyć się z wybraną przez babcię dziewczyną. I tak samo później wybrała żonę dla Perry'ego oraz mężów dla Prue i Hortense. Natomiast Freddie – ten niedołęga Freddie – sam sobie wybrał dziewczynę. Czy raczej ona go wybrała. Wystarczyło tylko spojrzeć na Ruby, by wiedzieć, że należy do tego rodzaju kobiet, które biorą inicjatywę w swoje ręce. Nie była jednak złą żoną dla tego poczciwca Freddiego, Jack musiał to przyznać.
– Jesteśmy prawie na miejscu, kochanie – zabrzmiał obok niego głos matki. – Mam nadzieję, że nie grozi nam już żadne z niebezpieczeństw, jakie czyhają po drodze na podróżnych.
– Jesteśmy bezpieczni. – Pogładził jej dłoń. – Ale i tak bym cię obronił.
Ale czy sam był bezpieczny? I kto mógłby go bronić?
Ciekaw był – musiał to uczciwe przyznać – jakąż to dziewczynę czy kobietę uznała księżna za odpowiednią dla niego. Bez wątpienia było to jakieś młode dziewczę, w wieku siedemnastu albo osiemnastu lat. Babka bowiem źle wyrażała się o niezamężnych kobietach, które ukończyły już dziewiętnasty rok życia, a nawet traktowała je trochę nieufnie, jakby podejrzewała u nich jakieś ukryte wady, mogące zniechęcić obiecujących młodzieńców do małżeństwa. Przez chwilę Jack z pewnym upodobaniem myślał o młodych dziewczynach. Ale tylko przez chwilę. Z każdym rokiem młode panny wydawały mu się coraz mniej pociągające. Niewątpliwie jednak ta, o którą teraz chodzi, jest ładna i pełna wdzięku. Babka na pewno nie wybrałaby dla niego jakiejś maszkary, nawet gdyby ta miała najbardziej kuszący posag. Ponieważ w głębi duszy babcia była trochę romantyczką. A właściwie nawet nie trochę – gdyż ciągle, w wieku siedemdziesięciu kilku lat i po pięćdziesięciu latach małżeństwa, nadal była wręcz nieprzyzwoicie zakochana w dziadku.
Powóz znowu ostro skręcił, wjechał na brukowany taras przed wielkimi dwuskrzydłowymi drzwiami wiodącymi do hallu Portland House i wreszcie zatrzymał się z szarpnięciem. Jack zaczekał, aż służący otworzą przed nim drzwi i przystawią stopnie, i dopiero wtedy zeskoczył na ziemię, podając dłoń matce i pomagając jej wysiąść. Za nim otwarły się drzwi do hallu. Za chwilę babka zejdzie po schodach, by ich powitać. Zawsze osobiście witała gości, zanim jeszcze zdążyli przekroczyć progi jej domostwa.
Cóż, dobrze – pomyślał z filozoficzną melancholią -niech zaczną się te korowody. Przecież w końcu może powiedzieć „nie" tej dziewczynie. Stanowcze i nieodwołalne „nie".
Babka nie zmusi go do małżeństwa, jeśli sam tego nie będzie chciał. Tak jak żaden wrzeszczący sierżant nie zmusi szeregowca, by słuchał jego rozkazów. Tak jak potężny komin nie zmusi maleńkiego chłopca, by wspiął się na niego. Tak jak kat nie zmusi skazańca, by położył głowę pod topór. Tak jak…
No cóż, wszystko jest jasne – pomyślał Jack coraz bardziej przygnębiony.
– Maud, kochanie. Drogi Jacku – usłyszał za plecami znajomy głos, zanim jeszcze matka dotknęła stopą bruku.
Kiedy Jack, zmywszy z siebie kurz po podróży i przebrawszy się, zszedł na dół, stwierdził, że w salonie Port-land House jest mniej osób, niż mógł sądzić po dochodzących stamtąd głosach. Członkowie jego rodziny zawsze jednak mieli zwyczaj mówić jeden przez drugiego. A ponieważ dawno się nie widzieli – od ślubu Connie minął już cały miesiąc – przekrzykiwali się podnosząc głos i nadaremnie próbując uciszyć pozostałych.
Wbrew sobie Jack poczuł przypływ sympatii dla nich wszystkich. To była jego rodzina. Nie zauważył nikogo obcego.
– Jack! – Pierwsza spostrzegła go Hortense, jego siostra, i pospieszyła ku niemu, wyciągając dłonie. Nie zdążył jednak ich ująć, gdy siostra położyła mu je na ramionach i serdecznie ucałowała w oba policzki. – Wygrałam zakład. Wiedziałam, że tak będzie. Zeb, ten głuptas, twierdził, że nie przyjedziesz. Ciągle jeszcze nie zna naszej rodziny, mimo że wżenił się w nią już niemal trzy lata temu. Jak się masz? Jesteś tak samo przystojny jak zawsze.
– Czuję się tak, jakbym miał fular o jakieś dwa numery za mały – rzekł. – Gdzie ona jest, Hortie?
– Ona? – Uniosła brwi ze zdziwienia, a potem roześmiała się. – Ach tak, babcia rzeczywiście wspomniała, że spodziewa się także gości spoza rodziny. Ktoś z jej dawnych, serdecznych przyjaciół. Stara historia. Teraz przyszła kolej na ciebie, nieprawdaż? Jesteś ostatnim z nas, który się jeszcze ostał.
Jack spoważniał, wziął ją za ręce i jedną z nich podniósł do ust.
– A więc mama mówiła prawdę? – zapytał.
– Tak – odrzekła spojrzawszy w dół na wysoki stan swej eleganckiej sukni. – Dziękuję niebiosom za obecną modę. Mam nadzieję, że niczego nie będzie widać jeszcze przez miesiąc albo dwa. Gdybym tylko nie miała co rano tych okropnych nudności. Zajrzałeś już do bliźniąt?
– Do bliźniąt? – Zmarszczył czoło. – Czy sądzisz, że po przyjeździe od razu pobiegłem do dziecinnego pokoju, Hortie? Notabene, tego roku muszą tam być całe tabuny dzieci.
Zaśmiała się znowu.
– Naszej rodzinie nie brakuje potomków, prawda? -zauważyła. – Niebawem i ty poczujesz wolę bożą, Jack.
– Nigdy! – powiedział gwałtownie, mając nadzieję, że się nie zaczerwienił. Na myśl, że miałby mieć dziecko, zawsze robiło mu się słabo.
– Tak, tak. – Uśmiechnęła się ponownie, widząc jego przerażenie. – Babcia jest despotką, Jack, ale robi to z dobrego serca. To ona wydała mnie za Zęba, jak dobrze pamiętasz, i ciągle, po trzech latach, jestem z tego bardzo zadowolona. Wiesz, bliźniaki stęskniły się już za wujem Jackiem.
Kiedy ostatnio widział się z nimi, bliźnięta, siostrzeniczka i siostrzeniec w wieku dwóch lat, mające energię sześcioraczków, powaliły go jakimś sposobem na podłogę, wlazły na niego i piszcząc skakały po nim, a przynajmniej jedno z nich zsiusiało mu się na spodnie. Jack skrzywił się na to wspomnienie.
– Niech mnie kule biją, jeśli to nie Jack! – Z fotela przy kominku dał się słyszeć głos, którego nie sposób było nie rozpoznać. – Przywitaj się z wujkiem, Bobbie.
Był to oczywiście Freddie, rozpromieniony i dość tęgi – od czasu małżeństwa sporo utył – kłujący w oczy jak zwykle niegustowną jaskrawą kamizelką. Poczciwy Fred musiał chyba objeżdżać cały glob, żeby wynajdywać materiały o tak niesamowitych kolorach. Można by oczekiwać, że Ruby, której rozsądek rekompensował brak urody, powściągnie takie przejawy złego gustu, ona jednak stanowczo nie chciała niczego mężowi narzucać.
Spojrzenie Jacka padło na chłopczyka o jasnych loczkach, który siedział na kolanach Freddiego. Dziecko wydało mu się zaskakująco ładne i wręcz podejrzanie normalne. Ale też Freddie nie był wcale głupi. Tylko trochę powolny.
– Nie jestem dla Roberta wujem, Freddie – powiedział Jack. – Ty i ja jesteśmy kuzynami. Mały jest więc moim dalszym kuzynem czy czymś takim. I jak miałby przywitać się ze mną, spętany tymi sukieneczkami? Nie lepiej byłoby go zostawić w pokoju dziecinnym z innymi maluchami?
Nie, Freddie nie uważał, że tak byłoby lepiej. Wszyscy wiedzieli, jak stary Fred przepada za synkiem. Robert tymczasem ani myślał przywitać się z dalszym kuzynem. Był zbyt zajęty łańcuszkiem od zegarka papy -i niemal porażony blaskiem bijącym od potwornej kamizelki.
– Witaj, Jack – odezwała się Ruby swym przenikliwym, raczej męskim głosem. – Frederick się obawia, że Robert poczuje się obco w pokoju dziecinnym i pomyśli, iż go zostawiliśmy. Za dzień lub dwa mu to przejdzie.
– Freddiemu czy Robertowi? – zapytał Jack, wykrzywiając usta w uśmiechu. – Podoba mi się twoja nowa fryzura, Ruby.
– Dziękuję ci. Frederick hołduje własnym metodom wychowawczym – rzekła stanowczo, biorąc go pod ramię i odciągając od męża i syna. – Frederick ma wiele obaw, których nie możesz rozumieć, Jack. Jest bardzo wrażliwy. Jack znowu się skrzywił. Wyobraźnia podsunęła mu zabawną i dość niestosowną wizję Ruby i Freddiego w łóżku.
– Chodź i poproś Annę, żeby nalała ci herbaty – rzekła Ruby, prowadząc go w kierunku stolika z zastawą.
– Ach, Annę.
Wzrok Jacka złagodniał, kiedy jego spojrzenie spoczęło na wicehrabinie Merrick, żonie kuzyna Alexa, siedzącej przy stoliku z herbatą – tak jak cztery lata temu, gdy spotkał ją po raz pierwszy. Nadal była śliczna i smukła jak niegdyś, mimo że od tamtego czasu urodziła dwoje dzieci. Podkochiwał się w niej wtedy i próbował ją uwodzić, gdy ona i Alex oddalili się od siebie. Ale Annę nie chciała mieć z nim nic wspólnego. Była jedną z niewielu kobiet, czy to zamężnych, czy też wolnych, które oparły się jego czarowi. Może właśnie dlatego nadal miał do niej słabość.
– Jack. – Uśmiechnęła się do niego. – Napijesz się herbaty? Pamiętam, że mówiłeś kiedyś, iż herbata to nie jest to, co lubisz najbardziej, ale nie masz innego wyboru. Wiesz, że dziadek nie pozwala na nic mocniejszego po południu.
– Annę – rzekł z czułością – a ty wciąż w to wierzysz? Prawda jest taka, że dziadkowi nic nie sprawiłoby większej przyjemności niż kieliszek bordo.
Posłała mu swój uroczy, łagodny uśmiech. Że też ona kocha tego głupiego Alexa i kochała go nawet wtedy, gdy na jakiś czas oddalili się od siebie.
– Annę – rzekł, pochylając się nad nią lekko – ciągle żałuję, że to nie ja zamiast Alexa utknąłem z tobą w tamtej śnieżycy. I ciągle żałuję, że to nie ja musiałem się z tobą ożenić.
– Co za głupoty wygadujesz, Jack! – odparła. – Czy ty nigdy się nie zmienisz? I oczywiście jesteś coraz przystojniejszy.
Podała mu filiżankę.
– To najbardziej zalotna uwaga, jakiej można by się spodziewać po Annę. – Alexander Stewart, wicehrabia Merrick i dziedzic księcia Portland, stanął obok żony, kładąc jej dłoń na ramieniu. – Z tego, co słyszę, w tym roku ty, Jack, zostaniesz wzięty w obroty.
Zaśmiał się ze zbyt wyraźnym rozbawieniem. Jack uśmiechnął się krzywo.
– Czy już wszyscy o tym wiedzą? – zapytał. – Ale gdzie ona jest? A co istotniejsze, kim jest?
– Poszła na górę ze swoją kompanią, jak sądzę -odrzekł Alex. – Zauważyłeś, że nie ma tu z nami babki? Przed chwilą przyjechali. Ale nazwisko tej wybranki to oczywiście wielka tajemnica. Chyba nie przypuszczasz, że babcia, ze swoim wyczuciem dramatyzmu, zdradziłaby komukolwiek ten sekret, zanim sama przedstawi dziewczynę? Póki co, wypij herbatę, Jack. Zrobi ci dobrze na żołądek.
– Biedny Jack – rzekła miękko Annę. – Jeśli to cię pocieszy, to właśnie babcia pomogła nam się zejść wtedy, gdy po ślubie tak głupio rozstaliśmy się na rok. – Podniosła dłoń i położyła ją na ramieniu męża. – Na pewno dokonała dobrego wyboru dla ciebie. A poza tym sam przecież zadecydujesz.
Alex odrzucił głowę w tył i śmiał się, podczas gdy Jack zmarszczył czoło. Droga Annę. Ciągle jeszcze dużo musiała się dowiedzieć o rodzinie, do której weszła.
– Jestem tu już od pięciu minut, a jeszcze nie przywitałem się z dziadkiem. Lepiej podejdę i złożę mu uszanowanie, zanim się na mnie rozsierdzi.
Dwaj mężczyźni spojrzeli na siebie i zachichotali, jakby znowu byli małymi chłopcami.
– Dziadek tylko wygląda na groźnego – rzekła cicho Annę. – Tak naprawdę jest łagodny jak baranek.
Panowie znowu parsknęli śmiechem.
Książę Portland był potężnym, wysokim mężczyzną i swoim zwyczajem siedział z rozstawionymi nogami, opierając na nich duże dłonie. Z fularu wystawała mu nabrzmiała szyja. Oczy osadzone w rumianej twarzy patrzyły srogo na świat spod krzaczastych brwi, które były o ton ciemniejsze od jego siwych włosów. Chrząkanie, sapanie i pomruki, jakie wydawał, nieznajomi mogli wziąć za oznaki niezadowolenia, a nawet gniewu. Tymczasem niezliczone prawnuki, gdy tylko miały sposobność, wspinały się na niego, czochrały mu włosy, rozpinały i zapinały guziki kamizelki, używając sobie na nim do woli, co dowodnie świadczyło, iż wszyscy w rodzinie dobrze wiedzieli, że to jagnię w skórze wilka.
– Cóż, Jack – powiedział, gdy wnuk już się z nim przywitał – więc przyjechałeś. Babcia się trochę niepokoiła. Byłaby bardzo rozczarowana, gdybyś nie przyjął jej zaproszenia. – Świszczący oddech przeszedł w sapnięcie. – A w jej wieku nie wolno się martwić.
Należy dodać – pomyślał Jack – że dziadek był tak samo zakochany w babci, jak ona w nim. Przyszedł mu na myśl portret ich dwojga, wiszący w galerii, namalowany zaraz po ślubie pięćdziesiąt cztery lata temu. Stanowili niezwykle piękną parę. Dziadek wyglądał wtedy tak jak teraz Alex. I pewnie tak jak ja – pomyślał Jack. On i Alex byli do siebie bardzo podobni.
– Czy dobrze zrozumiałem, dziadku? – zapytał. – To, co powiedziałeś, jest dwuznaczne. Czy nie powinienem jej martwić nie przyjeżdżając, czy też krzyżując plany, które ma względem mnie w te święta?
Dziadek spojrzał na niego i chrząknął. W tym momencie podszedł Peregrine Raine, cioteczny wnuk księżnej, i uścisnął serdecznie dłoń Jacka. Chociaż był już cztery lata po ślubie, dopiero niedawno wypełnił najważniejszy obowiązek żonatego mężczyzny, jak by to określiła babcia. W pokoju dziecinnym nie zamieszkał jeszcze jego potomek, ale wyglądało na to, że lada dzień przyjdzie na świat. Lisa, żona Perry'ego, była już w zaawansowanej ciąży, co stanowiło krępujący widok. Uśmiechnęła się do Jacka, który starał się nie spuszczać wzroku z jej twarzy, gdy się witali.
W pokoju zgromadziła się już cała rodzina i Jack w ciągu kolejnych piętnastu minut ukłonił się lub zamienił z każdym kilka słów. Byli tam: Zebediah, wicehrabia Clarkwell, jego szwagier; Stanley Stewart, bratanek dziadka, ze swą żoną Celią; wuj Charles i ciocia Sara Lynwoodowie, rodzice Freddiego; wujeczna babka Emily Raine, siostra babci; Martin, jej nieżonaty syn; Claude, jej drugi syn, i jego żona Fanny, rodzice Prue, Connie i Perry'ego. Przybyli też Prue ze swym mężem, sir Anthonym Woolffordem, i Connie z niedawno poślubionym Samuelem Robertsonem.
Nowych członków rodziny takie zgromadzenie mogło przyprawić o zawrót głowy, gdyż prawdopodobnie nie znali tu nikogo poza babką – pomyślał Jack. Uczenie się imion i ustalanie pokrewieństwa zajmie im dobre kilka dni.
Naraz drzwi salonu się otworzyły i weszła babka, wiodąc kilkoro nieznajomych. Była ich spora grupka, lecz wzrok Jacka wyłuskał z niej tę najważniejszą osobę. Jedyną w tym gronie młodą damę.
Bardzo młoda dama. Przyszło mu na myśl, że zaledwie skończyła szesnaście wiosen. Jednak nie wyglądała nawet na tyle. Ale przecież babcia nie próbowałaby swatać mu aż tak młodego dziewczęcia.
Była przeurocza. Nieduża, ciemnowłosa i niezwykły zgrabna. Tak śliczna, że mogła przemówić do zmysłów każdego mężczyzny i pozbawić go tchu. Ale przecież to jeszcze dziecko – pomyślał wstrząśnięty Jack. Powinna raczej zostać w pokoju dziecinnym. No, może niezupełnie – przyznał – ale prawie.
To ma być ta kobieta – dziewczyna – którą babcia przeznaczyła mu na żonę? Z nią miałby spędzić resztę życia? Z tą właśnie kobietą miałby mieć dzieci?
Jack poczuł nagłą chęć, by znaleźć się tysiąc mil stąd. Pomyślał tęsknie o Reggiem i jego doświadczonych dziewczętach. Pomyślał o dojrzałym, kobiecym ciele lady Finley-Dodd i jej sztuczkach. I znów fular stał się o trzy numery za ciasny.
Perry cicho gwizdnął mu do ucha.
– Ślicznotka, Jack – stwierdził. – Ty szczęściarzu, ależ znalazła ci piękność!
Jack nie odwrócił głowy, by sprawdzić, czy Lisa to słyszała. Słowa Perry'ego świadczyły, że dla niego babka nie wybrała piękności. I tak było naprawdę. Lisa miała dobre serce i wniosła mu duży posag, ale nie można było jej nazwać ładną. Perry jednak darzył ją uczuciem.
Jack starał się zająć czymś myśli. Babka właśnie przedstawiała księciu swą drogą przyjaciółkę, owdowiałą wicehrabinę Holyoke, jej syna i jego żonę, wicehrabiostwo Holyoke, oraz ich dzieci: pana Howarda Beckforda i pannę Julianę Beckford.
Uświadomiwszy to sobie, gwałtownie odwrócił głowę I spojrzał na Perry'ego.
– Dobry Boże – powiedział – to teraz ja wchodzę na scenę, Perry? Dlaczego aż do tej pory nie przyszło mi to do głowy? Kto by pomyślał, że babcia zamierza urządzić jedno z tych swoich amatorskich przedstawień!
Skrzywił się. Babka zawsze wystawiała jakąś sztukę z udziałem rodziny, kiedy zapraszała ich do Portland House. Ostatnio było to cztery lata temu – na pięćdziesiątą rocznicę ślubu jej i dziadka. Musieli przygotować „Ugnij się, by zwyciężyć", mając zaledwie dwa tygodnie na próby. Zagrał w tej sztuce dużą rolę, a jego partnerką była Prue – jakby nie mogli mu znaleźć kogoś innego! Jego własna kuzynka! Nie Annę, na co liczył w skrytości ducha, lecz Prue. Annę partnerowała wtedy Alexowi.
Peregrine parsknął śmiechem. Tylko on jedyny – przypomniał sobie Jack – naprawdę lubił grać. No, może jeszcze Freddie… Dlatego był najlepszym aktorem. Wtedy po przedstawieniu trzy razy oklaskami zmuszono go do wyjścia na scenę.
Ale to nie był dobry moment, by myśleć o atrakcjach bożonarodzeniowego występu. Księżna na czele pochodu sunęła teraz w jego kierunku.
Panna Juliana Beckford wyglądała z bliska jeszcze ładniej. Jej porcelanowa cera była bez skazy. Ciemne rzęsy okalały takież oczy, wielkie i piękne. Ale, Bożeż ty, przecież to jeszcze dziecko. Spodziewał się wręcz, że dziewczyna zwróci się do niego per „wujku", i był niemal zdziwiony, kiedy dygnęła przed nim i zarumieniwszy się uroczo, wyjąkała coś w rodzaju „panie Frazer".
Skłonił się, jak mógł najwytworniej, i pomyślał, czy aby nie popełnił nietaktu składając mniej uniżony ukłon przed mamą i papą dziewczęcia. Nie, będą oczarowani względami, które okazuje ich córce – podobnie jak jego babka.
Dobry Boże, czyżby służący zawiązał mu jakiś magiczny fular, który z minuty na minutę robi się coraz ciaśniejszy? Na dodatek ktoś wypompował całe powietrze z pokoju – pomyślał. Byłby zdziwiony, gdyby któryś z członków rodziny nie gapił się teraz na niego.
Twarz brata dziewczyny wydała mu się jakby znajoma. W tej samej chwili Jack, ze wszystkich sił starając się powstrzymać grymas, przypomniał sobie, że widział go na ostatnim spotkaniu u Reggiego, jeszcze w lecie. To właśnie on sprzątnął mu sprzed nosa aktoreczkę, na którą miał chętkę.
– A więc jesteśmy już w komplecie – oznajmiła księżna zgromadzonym, którzy umilkli posłusznie. Miała dziwny dar; kiedy chciała przemówić, nie musiała robić ani jednego gestu, by natychmiast wokół niej zapadła cisza. -Albo prawie w komplecie. – Spojrzała na księcia, który wstał oczekując dalszych instrukcji, ale zaraz został posadzony z powrotem na fotelu przez Alexa i Stanleya, stojących po obu jego stronach. – Jutro przyjedzie ktoś, kogo nazwiska nie ujawnię, żeby wam zrobić niespodziankę.
Podniósł się szmer niezadowolenia wśród tych, którzy nie znosili niespodzianek i niepewności. Jack nie brał w tym udziału. Nie wiedzieć jak, znalazł się w pobliżu przeznaczonej dla niego panny. Splótł więc ręce z tyłu, przywołał uśmiech na usta i zaczął się do niej zalecać.