Tajemniczy gość, zapowiadany przez księżną, przybył, gdy wszyscy pili herbatę w salonie. Była to dama z dwojgiem dzieci, jak doniósł Martin Raine, który nie wiadomo po co wyszedł właśnie z pokoju. Zauważył przyjazd gościa, ale z powodu dużej odległości nie mógł stwierdzić, kim jest ta kobieta.
– Z dwojgiem dzieci, powiadasz – rzekł Charles Lynwood marszcząc brwi z namysłem. – Kto to może być? Nie mamy już w rodzinie żadnego kawalera, którego trzeba by ożenić, nieprawdaż? Poza tobą, Martin. Może mama sprowadziła ją tu dla ciebie.
Zaśmiał się serdecznie ze swojego żartu i zaraził tym Freddiego, ale jego zawsze łatwo było rozśmieszyć. Wszyscy inni, którzy to słyszeli – a była ich większość -aż zamarli z zażenowania, mając ma względzie Jacka, pannę Beckford i jej rodzinę. W obecnej sytuacji był to głupi i wyjątkowo nietaktowny dowcip. Natychmiast więc wszyscy bez wyjątku zaczęli bezładnie mówić, tak że w efekcie podjęto naraz oszałamiająco wiele tematów. I nawet najmniej błyskotliwe uwagi wywoływały głośne wybuchy śmiechu.
Jednak kiedy otworzyły się drzwi, natychmiast ucichł gwar rozmów, a uwaga wszystkich skupiła się na księżnej i towarzyszącej jej damie – bez wątpienia dokładnie tak, jak to sobie starsza pani zaplanowała.
– Widzicie, kochani? – zapytała z niepotrzebnym klaśnięciem w dłonie, które miało zwrócić ich uwagę. -Widzicie, jakąż to wspaniałą niespodziankę dla was przygotowałam? Wiem, że zastanawialiście się, czy nie zechcę wystawić przy waszym udziale jakiejś sztuki na Boże Narodzenie, i wstrzymywaliście oddech w nadziei, że tym razem nie przyszło mi to do głowy, wy niewdzięcznicy! Cóż, rzeczywiście o czymś takim myślałam, ale postanowiłam, że tym razem dam wam odpocząć i poleniuchować. Stąd mój pomysł. W tym roku wróciła z Francji największa aktorka naszych czasów. Pomyślałam, jak by to było cudownie, gdyby udało mi się zaprosić ją i jej dzieci na Boże Narodzenie i namówić, by w pierwszy dzień świąt pokazała nam, na czym polega prawdziwe aktorstwo. Oczywiście wszyscy znacie hrabinę de Vacheron. Nie muszę jej więc przedstawiać.
Z szerokim uśmiechem zwróciła się w stronę swego gościa.
Hrabiny de Vacheron rzeczywiście nie trzeba było przedstawiać. Księżna mogła się poczuć naprawdę usatysfakcjonowana widząc, jaki efekt wywarły na zgromadzonych jej słowa i pojawienie się gościa. Spojrzenia wszystkich skierowały się na tę znaną z piękności angielską aktorkę, która wyjechała do Francji prawie dziesięć lat temu, kiedy nie była jeszcze taka sławna, i tam wyszła za mąż za francuskiego arystokratę. Wiosną wróciła do Anglii, będąc u szczytu popularności. Co więcej, wróciła jako osoba utytułowana, obracająca się wśród wielkich tego świata. Osiągnęła tak wysoką pozycję towarzyską, jaką rzadko zdobywały aktorki.
Sprowadzenie hrabiny de Vacheron do Portland House na święta było niewątpliwie wielkim sukcesem księżnej. Obecni w salonie zaczęli więc klaskać uprzejmie, niemal tak jakby sławna aktorka coś dla nich zagrała. A potem dały się słyszeć pomruki zachwytu, a nawet okrzyki entuzjazmu.
Hrabina uśmiechnęła się i z wdziękiem skłoniła głowę, dziękując za uznanie. Ze swą zapierającą dech urodą -wysoką i kształtną sylwetką, złocistymi włosami i delikatnymi rysami – zwykle sprawiała na urzeczonej publiczności wrażenie bogini nie z tego świata.
– Chodź, moja droga – rzekła księżna z królewskim dostojeństwem. Otoczyła ramieniem wyższą od siebie kobietę i pewnym krokiem poprowadziła ją w głąb salonu. – Przedstawię ci naszą rodzinę i gości, a potem chciałabym, abyś czuła się jak w domu.
Postępowała zgodnie z tym samym ceremoniałem co poprzedniego dnia, prowadząc gościa przez środek pokoju do księcia, któremu Peregrine i Stanley pomogli wstać. Jack, konwersujący z Juliana i jej bratem, przeprosił ich i przeszedłszy nonszalancko przez salon, stanął samotnie przy fortepianie. W ten sposób zyskał pewność, że zostanie przedstawiony wielkiej hrabinie na końcu. Przez chwilę nawet wydawało się, iż babcia o nim zapomniała, lecz cioteczna babka Emily wskazała na niego, więc księżna z ujmującym uśmiechem zwróciła się w jego stronę.
– I mój trzeci wnuk, kochanie – powiedziała. – Jack Frazer, syn mojej córki, lady Maud.
Niedawno przybyła znakomitość odwróciła głowę, by na niego spojrzeć.
Była niezwykłej piękności. Wiedział, że hrabina musi mieć prawie trzydzieści lat. Jednak na swój sposób jej uroda była tak samo nieskazitelna jak Juliany. A nawet bardziej żywa i ujmująca ze względu na urok dojrzałości. Już nie młodość, lecz doświadczenia życiowe i cierpienie złagodziły jej rysy. Była o wiele piękniejsza niż dziesięć lat temu.
Jack uśmiechnął się kącikami ust, gdy jej wzrok napotkał jego spojrzenie i zatrzymał je na chwilę. Na kilka milczących chwil.
– Witaj, Jack – odezwała się wreszcie miękkim, dźwięcznym głosem, zdradzającym siłę, którą potrafił przybrać na scenie.
– Witaj, Belle – powiedział równie spokojnie.
– Ach! – rzekła księżna z widocznym zadowoleniem. – Więc się znacie. Wobec tego powierzam ci hrabinę, Jack. Baw ją, a ja tymczasem poproszę, by przyniesiono wam herbatę i ciasteczka.
Jack nagle pożałował – i to gorzko pożałował – że babcia zrezygnowała ze swego żelaznego programu i nie wynalazła sztuki, którą mogliby przygotować na gwiazdkę. Żałował, że nie dostał w niej głównej roli, takiej, która zajęłaby mu każdą wolną chwilę, teraz i w święta. Wszystko byłoby lepsze niż to. Tysiąc razy lepsze.
– Minęło wiele czasu, Belle – powiedział uśmiechając się półgębkiem.
– Tak – przyznała. Nie spuściła wzroku z twarzy Jacka, jak się tego spodziewał – ani na jego podbródek, ani na fular. Patrzyła na niego śmiało tymi swoimi zielonymi oczami, które tak doskonale potrafiły wyrażać uczucia. -Dziewięć lat. Nie byłeś na żadnym z moich przedstawień, odkąd wróciłam?
– Nie – odparł – miałem ciekawsze zajęcia.
Nawet nie mrugnęła i wyraz jej twarzy się nie zmienił.
– Niepotrzebnie pytałam – rzekła. – Wiedziałabym, gdybyś był na widowni. Wyczułabym twoją obecność.
Stali patrząc na siebie przez minutę lub dwie, dopóki Annę nie przyniosła filiżanki herbaty dla hrabiny i nie zaczęła konwersacji. Jack został jeszcze chwilę, po czym mruknął jakąś wymówkę i odszedł.
Tak, była o wiele piękniejsza niż kiedyś. Ale przecież z dziewczęcia stała się kobietą. I była teraz kimś – hrabiną de Vacheron i matką dziedzica tytułu, a nie początkującą aktoreczką.
Jego pierwsza kobieta.
Jego pierwsza miłość.
Jego jedyna miłość.
Nigdy nie zaznał już takiej namiętności.
Isabella zdawała sobie sprawę, że gdy aktor był już znany, a nawet sławny, zaczynał grać także poza sceną. Życie takiej osoby samo stawało się w pewnym sensie przedstawieniem. To było coś, czemu nie chciała ulec. Pragnęła być sobą, gdy przebywała w towarzystwie innych, tak samo jak wtedy, kiedy była sama albo z dziećmi. Ale to nie było łatwe.
Teraz jednak cieszyła się, że potrafi grać, udawać spokojną i pewną siebie, a nawet łaskawą, gdy tak naprawdę czuła się zupełnie inaczej.
Księżna najpierw zabrała ją i jej pociechy do dziecinnego pokoju, gdzie przedstawiła je starszym jego mieszkańcom. Wokół nich zebrały się całe hordy zaciekawionych maluchów. Jacqueline przyjmowała to wszystko ze spokojem. Marcelowi natomiast zabłysły oczy.
Potem księżna zaprowadziła hrabinę do jej pokoju i zabawiała ją rozmową, podczas gdy ta myła dłonie i twarz, przebierała się, a pokojówka czesała jej włosy. Przez cały ten czas Isabella uśmiechała się, uczestniczyła w rozmowie i zachowywała się tak, jakby serce wcale nie tłukło jej się w piersi i jakby wcale nie pragnęła uciec z tego pokoju, zbiec po schodach i ruszyć co koń wyskoczy w kierunku Londynu.
Kiedy weszły do salonu, wydało jej się, że go tam nie ma. Rozejrzawszy się uważnie, nie dostrzegła żadnej znajomej twarzy. Ale wyczuła jego obecność i po chwili – mimo że nie patrzyła w tamtym kierunku – zauważyła go stojącego przy fortepianie po drugiej stronie salonu.
Ci wszyscy ludzie, którzy spojrzeli na nią z uprzejmym zainteresowaniem i pochlebiającym jej podziwem, gdy rozpoznali w niej znaną aktorkę albo kiedy z ust księżnej dowiedzieli się, kim jest – ci wszyscy ludzie byli jego krewnymi. A ona była niegdyś jego kochanką. Przez cały rok żyli razem. A potem opuściła go i wyjechała do Francji…
Nigdy bardziej niż teraz nie dziękowała niebiosom za swe zdolności aktorskie i za to, że była w stanie z godnością stawić czoło temu tłumowi nieznajomych. Gdy tak stała i patrzyła na nich wszystkich, ludzi z krwi i kości, wiedziała, że nie powinna była tu przyjeżdżać. I pomyślała z pewnym żalem o lordzie Helwich i jego zaproszeniu.
Jack się zmienił. To było jej pierwsze wrażenie, kiedy wreszcie znalazła się przy nim, i musiała na niego spojrzeć i odezwać się. Te dziewięć lat, które minęło od czasu, gdy widziała go po raz ostatni, odcisnęło na nim swoje piętno. Nie był już chłopcem, choć i wtedy miał dwadzieścia jeden lat. Nie był już tak chłopięco szczupły ani nie miał tego otwartego, żarliwego spojrzenia, które sprawiało, że wydawał jej się taki piękny i pociągający.
A jednak teraz był przystojniejszy. Miał ciało mężczyzny, ciągle smukłe, lecz silniejsze. Jego rysy stały się bardziej męskie, a twarz była uderzająco piękna. Ciągle miał mocne, ciemne włosy. Natomiast oczy – te urzekające ciemne oczy – zmieniły się. Były w nich cynizm, szyderstwo, zarówno w stosunku do siebie, jak i do innych. A w grymasie ust było coś z pogardy, kiedy niewyraźnie uśmiechnął się do niej. Przecież to nie był wcale uśmiech – uświadomiła sobie.
Zdołała wymówić jego imię. Zdołała zamienić z nim kilka zdawkowych słów – choć nie wiedziała o czym -podobnie jak z Annę, wicehrabiną Merrick, która do nich podeszła. I cały czas czuła się tak, jakby jakaś gigantyczna pięść zadała jej cios w żołądek.
Bardzo pragnęła znowu go zobaczyć i jednocześnie bała się tego. Nie miała jednak pojęcia, jak to będzie, kiedy się spotkają.
Jack!
Kochała go z szaleńczym, głupim, bezgranicznym oddaniem, właściwym młodości. A potem znienawidziła go z taką samą gwałtownością. Nie. Nigdy nie była w stanie go nienawidzić. Nigdy tak do końca. To nie była nienawiść. Po prostu pogodziła się z rzeczywistością i nie mogła wybaczyć sobie naiwności, która nie pozwalała jej od początku zobaczyć wszystkiego we właściwym świetle.
Po chwili odszedł, zostawiając ją w towarzystwie wicehrabiny. Natomiast przyłączył się do nich wicehrabia -podobieństwo między nim a Jackiem było bardzo wyraźne – a potem jeszcze lady Sara Lynwood i pan Martin Raine. Uśmiechała się i rozmawiała, jakby nic na świecie jej nie obchodziło, a jedynie cieszyła się perspektywą radosnych świąt, które miała spędzić w Portland House.
Straciła Jacka z oczu. Pomyślałaby, że wyszedł z salonu, gdyby nie ten szósty zmysł, który dawał o sobie znać, kiedy on był w pobliżu. Zastanawiała się, co Jack teraz czuje. Złość, że właśnie tu musiała przyjechać? Smutek, gdy ją zobaczył? A może cichą radość, że znowu się spotkali? Całkowitą obojętność? Przecież minęło dziewięć lat od czasu, gdy była jego kochanką.
Poczuła na ramieniu dotknięcie delikatnej, małej dłoni i uśmiechnęła się do bardzo ładnej młodziutkiej dziewczyny, której imienia nie mogła sobie przypomnieć.
– Nigdy nie byłam w Londynie – powiedziała dziewczyna – i nigdy nie widziałam pani na scenie. Ale Howard, mój brat, mówi, że jest pani najlepszą aktorką, jaką kiedykolwiek przyszło mu oglądać. To musi być wspaniałe mieć taki talent jak pani.
Juliana jakaśtam. Isabella była z siebie niezadowolona. Szczyciła się tym, że potrafiła zapamiętać nazwiska nawet bardzo wielu przedstawianych jej osób.
– Dziękuję – odrzekła. – Aktorstwo to coś, co zawsze bardzo mnie pociągało. Będzie pani w najbliższym czasie w Londynie? Na przykład w sezonie?
– Och, chyba nie. – Dziewczyna oblała się rumieńcem. – Może dopiero po ślubie. Ojciec znalazł dla mnie dobrą partię. Dlatego tu jesteśmy. Pan Frazer… – Poczerwieniała jeszcze bardziej i zagryzła wargę. – Na razie niczego jeszcze nie ustalono. Nie powinnam była o tym mówić. Proszę mi wybaczyć.
– Niczego nie słyszałam. – Isabella uśmiechnęła się ciepło, a dziewczyna odpowiedziała nieśmiałym uśmiechem. – Dużo tu zamieszania. Pani, podobnie jak ja, nie należy do rodu księcia Portland. Jesteśmy w wyraźnej mniejszości.
– Tak – odparła Juliana. – Ucieszyłam się, gdy się okazało, że tajemniczy gość księżnej jest kobietą, i to… młodą. Pomyślałam, że mogłybyśmy… zostać przyjaciółkami?
Znowu się zaczerwieniła.
Isabella ciągle miała na ustach uśmiech, kiedy podeszli do nich pan Howard Beckford – ach, tak, oczywiście, tak nazywa się ta dziewczyna – i pan Peregrine Raine.
Poczuła się, jakby gigantyczna pięść zadała jej drugi cios. Dobrze mi tak – pomyślała. Sama jestem sobie winna. To miały być rodzinne święta, w czasie których planowano uroczyste zaręczyny.
Zaręczyny Jacka z panną Juliana Beckford.
Z tą śliczną, nieśmiałą, uroczą dziewczyną, która chciała się ze mną zaprzyjaźnić.
Och, dobrze mi tak.
Obserwował ją podczas obiadu i potem w salonie, jak flirtowała z jego wszystkimi męskimi krewniakami, począwszy od dziadka. Dziadek posapywał i puszył się, Freddie krygując się chichotał, a Perry do tego stopnia zapomniał o dobrym wychowaniu, że oparł się łokciami o stół i przechylał ku niej, by lepiej słyszeć, całkowicie ignorując siedzące po obu jego stronach cioteczną babkę Emily i Hortie.
Ale panie także spijały z jej ust każde słowo – musiał przyznać Jack. Tak jakby naprawdę była jakąś wielką damą, znaczniejszą od nich, pochodzących z rodu księstwa Portland. Tak jakby naprawdę była największą aktorką dziewiętnastego wieku.
A przecież była nikim. Córką wiejskiego nauczyciela. Przyjechała do Londynu, by zdobyć majątek, i żyła na całkiem dobrym poziomie, sypiając z takimi mężczyznami jak on. Zaczęła grać na scenie, szybko zyskując popularność w ciągu tego roku, kiedy byli razem. Po gwałtownej kłótni zniknęła nagle pewnego dnia i rok później pojawiła się we Francji jako narzeczona hrabiego de Vacheron, by uwieńczyć swą karierę. Grała dla samego cesarza Napoleona, który wraz z dworem oklaskiwał ją na stojąco. Nic nie mogłoby przyczynić jej większej sławy w ojczystej Anglii niż uwielbienie śmiertelnego wroga Anglików.
I oto teraz siedzi przy stole jako honorowy gość jego dziadka, przykuwając uwagę całej rodziny, choć kiedyś była utrzymanką jednego z wnuków księcia. Płacono jej, by zaspokajała jego seksualne potrzeby.
Tylko że to nie było dokładnie tak. Och, Belle!
Czuł się niemal chory, widząc ją tu, w gronie jego krewnych. Jak śmiała się tu zjawić? Nie mogła przecież zapomnieć, że księżna Portland jest jego babką.
Może nic już dla niej nie znaczył. Może zapomniała o nim przez te dziewięć lat. Poznała przecież mnóstwo mężczyzn, między innymi swego męża. Ale przecież przed chwilą powiedziała mu, że gdyby w ciągu tych kilku ostatnich miesięcy był na jakimś jej przedstawieniu, wiedziałaby o tym.
Powinien jednak pamiętać, jaką była zręczną uwodzicielką.
Nie mógł tego dłużej znieść, kiedy po obiedzie panowie dołączyli do pań w salonie, a już zwłaszcza gdy siostra uśmiechnęła się do niego i przywołała do siebie. Siedziała na sofie obok jego byłej kochanki.
Udał, że nie zauważył jej gestu, i przeszedł na drugą stronę pokoju do fortepianu, przy którym siedziała panna Beckford, grając cicho dla swej babki i księżnej Portland. Z wyrazem słodkiej niewinności na twarzy, ubrana w białą suknię, stanowiła uroczy obrazek. Mógłbym się w niej zakochać, gdybym spróbował – pomyślał nagle. I zakocham się. Przecież ma być jego żoną, czyż nie? Pierwszy raz ucieszyło go to, że został zmuszony do starania się o jej rękę.
Jego była kochanka przebywała w jednym pokoju z jego przyszłą żoną. Przyszło mu na myśl, że babcia zemdlałaby, gdyby o tym wiedziała. Ale jakoś nie potrafił sobie wyobrazić, by księżna Portland mogła wpaść w histerię z jakiegokolwiek powodu.
Zaczekał, aż utwór się skończy.
– Pięknie – rzekł z uśmiechem. – Ma pani wielki talent, panno Beckford.
To nie była prawda. Potrafiła grać na fortepianie jak każda panienka z dobrego domu. Poprawnie i płynnie. Ale nie czuła muzyki.
– Dziękuję. – Zarumieniła się aż po czubek czoła, a kątem oka Jack zauważył, że ich babki wymieniły triumfujące spojrzenia.
– Musimy się kiedyś zebrać w salonie muzycznym i zagrać razem – rzekła księżna Portland, splatając dłonie na podołku. – Wciąż mam w pamięci nasze rodzinne wieczory muzyczne.
Na samo wspomnienie o tym Jacka zemdliło. Tak, było coś takiego. Kiedy nie przygotowywano jakiejś sztuki albo kiedy potem zostawała im jakaś wolna chwila, zmuszani byli do prezentacji swych talentów muzycznych – albo ich braku – przed babcią i dziadkiem. Prue grała na harfie, Perry i Martin – na skrzypcach, Claude – na flecie, a pozostali – na fortepianie. Większość z nich śpiewała -solo, w duecie, w kwartecie. Albo madrygały.
O Boże, madrygały! On, Alex i Perry z Prue, Hortie i Connie – wszyscy zawodzący fa-la-la i tra-la-la, i to w sześciu częściach. Elżbietańscy muzycy to musieli być doprawdy szczególni ludzie! O dziwo, Freddie miał zawsze najlepszy głos, ale mógł śpiewać tylko solo. Kiedy próbował w duecie, nieodmiennie kończył wysokimi tonami unisono z sopranem albo niskimi – z barytonem. Jak kiedyś przyznał ku złośliwej uciesze kuzynów, dyrygent szkolnego chóru zawsze ustawiał przy nim – obok, przed nim albo za nim – kogoś, kto śpiewał tę samą partię.
– To byłoby cudowne – rzekła wdowa po hrabim Holyoke. – Juliana śpiewa jeszcze piękniej, niż gra. Miałabyś ochotę na taki muzyczny wieczór, nieprawdaż, kochanie?
– Tak, babciu – odparła dziewczyna spuszczając wzrok. Jack nie widział nigdy tak długich i gęstych rzęs.
– To wspaniale – powiedział. – Nie mogę się wprost doczekać, by posłuchać pani śpiewu, panno Beckford.
– Dziękuję – powtórzyła, unosząc głowę i patrząc mu w oczy.
Kiedy dorośnie, tymi oczami usidli każdego mężczyznę – pomyślał Jack. Z całą pewnością jednak nie chciał, by usidliła nimi kogokolwiek, ponieważ zanim dorośnie, będzie już jego żoną. Problem w tym, że do tego czasu on z kolei stanie się na wpół zdziecinniałym staruszkiem., – Za pozwoleniem pań – powiedział Jack wiedząc, że musiałby się teraz odwrócić i patrzeć, jak Belle przyjmuje hołdy – czy wolno mi zabrać pannę Beckford do galerii i pokazać jej obrazy?
To było zuchwałe posunięcie. Jeśli bowiem nieżonaty mężczyzna zabierał do galerii Portland House niezamężną kobietę, która nie była jego siostrą ani kuzynką w linii prostej, oznaczało to, że chciał znaleźć się z nią na osobności, by skraść jej całusa, i że miał wobec niej uczciwe zamiary. Jeśliby jego zamiary nie były uczciwe, zaprowadziłby ją raczej do lasu pod jakieś drzewo o grubym pniu. Albo w inne ustronne miejsce. Cztery lata temu Jack pocałował Annę – zresztą ku jej wielkiemu oburzeniu – na środku kamiennego mostka przerzuconego przez bagniste jeziorko. A kilka dni później za krzakiem różanym pocałował Rosę – z tym samym skutkiem. Rosę! Słodka mała Rosę. Co się z nią stało? Musi zapytać o to Ruby, jej siostrę.
Babcia z godnością skinęła głową.
– Doskonały pomysł – rzekła przyzwalając na pocałunek. Oczywiście, w uczciwych zamiarach.
– Jak to miło z pana strony, panie Frazer – dodała wdowa. Nie wiedziała naturalnie, co znaczy przechadzka po galerii. A może wiedziała? No bo przecież kto w środku ciemnej nocy pokazywałby dziewczynie portrety? Może w ten sposób dziękowała mu, że tak od razu zadeklarował swe intencje.
Ale cóż w niego wstąpiło, że pali za sobą mosty? Chce zagrać Belle na nosie?
Lecz kim jest dla niego Belle? Cokolwiek by się mówiło, sprowadzono ją tu dla ich rozrywki. Niby gość, ale jest tu w charakterze służącej.
Do diabła, jak śmiała tu przyjechać i psuć mu humor!
Kiedy panna Beckford wstała z taboretu, skłonił się przed nią i podał jej ramię. Była niska, nie wyższa od jego babki. Czubkiem głowy nawet nie sięgała mu do brody. I taka filigranowa.
Wzięła go pod ramię, a on uśmiechnął się do niej. Mieli efektowne wyjście – stwierdził później w duchu. Zwykle wymykał się niezauważenie, wiedząc, że wszyscy się domyślają, gdzie i po co wyszedł. Potem, często już nazajutrz, musiał znosić aluzje i zaczepki ze strony innych mężczyzn. Ale tym razem nie wyślizgnął się chyłkiem. Z pewnym rozdrażnieniem uświadomił sobie – kiedy już nie można było niczego cofnąć – że zrobił to specjalnie, by Belle zauważyła jego wyjście.