Rozdział szesnasty

Fortepian i inne instrumenty zostały wysunięte na środek pokoju muzycznego, a wokół nich półkoliście ustawiono puste krzesła.

– Tak jak na koncercie w Mayfair w szczycie sezonu

– mruknął Charles Lynwood do żony.

Martin miał być mistrzem ceremonii. – Przedtem był zdania, że to całkiem zbędna rola, ale teraz stwierdziła księżna najwyraźniej szykuje wielką galę. Nagle pożałował, iż nie przygotował sobie zapowiedzi. Kaszlnął nerwowo i spojrzał na program, który trzymał w ręku.

Książę był jak zwykle mrukliwy. Księżna wyglądała i zachowywała się jak królowa. Wszyscy pozostali byli potulni jak owieczki, ponieważ niemal każdy miał wystąpić na koncercie.

– Zawsze uważałam, że to nie w porządku – szepnęła Prue do męża. – Babcia i dziadek nigdy nie biorą udziału w koncertach czy przedstawieniach teatralnych, ale reszta nie ma w tej kwestii żadnego wyboru. Powinniśmy się zbuntować, nie sądzisz?

– Byłem tego zdania, kiedy tylko ożeniłem się z tobą

– stwierdził. – A jednak na dzisiejszy wieczór przygotowałem barytonowe solo. Moi bracia przez miesiąc śmialiby się ze mnie, gdyby o tym wiedzieli. Jeśli im powiesz, to cię uduszę. Twoja babka ma w sobie coś niesamowitego. Ale jeszcze dokładnie nie wiem, na czym to polega.

Trójka dzieci, która miała wystąpić podczas koncertu, bała się i siedziała z szeroko otwartymi oczami na brzeżkach krzeseł. Davy i Meggie otrzymali przywilej uczestniczenia w rodzinnym koncercie tylko dlatego, że ukończyli dziesięć lat – mieli w duecie zagrać na fortepianie. Siedmioletnią Jacqueline księżna osobiście poprosiła o zagranie na skrzypcach.

Inne dzieci także były obecne, z wyjątkiem Kennetha, który spał w pokoju dziecinnym. Księżna zarządziła, że taka atrakcja nie może ich ominąć, a poza tym było Boże Narodzenie, a to przecież rodzinne święto.

Jack usiadł obok Juliany, a ona wzięła go za rękę. Ich ślub miał się odbyć na wiosnę w kościele Świętego Jerzego przy Hanover Square w Londynie. Wicehrabia Holyoke uznał za stosowne, by jego córka przed ślubem została wprowadzona do towarzystwa i przedstawiona królowej. Pobiorą się w maju. Za pięć miesięcy. Jack miał więc jeszcze dużo czasu, by przyzwyczaić się do zmian, które zajdą w jego życiu.

To ta piękna istota ma zmienić jego życie. Ubrana była w różową suknię, przy której ślicznie wyglądały zaróżowione policzki. Jej mała, drobna dłoń spoczywała na jego ramieniu. Ze zdziwieniem przyjął wiadomość, że Juliana ma dziewiętnaście lat. Musiał zmienić swój stosunek do niej. Nie była wcale dziewczynką ze szkolnej ławy. Była kobietą.

Wszyscy oczywiście wiedzieli, że tego dnia się oświadczył i został przyjęty i że poczyniono ustalenia dotyczące ślubu i małżeństwa. Wszyscy też wiedzieli, iż jutro zostaną ogłoszone ich zaręczyny – podczas balu, jak zdecydowano. Wprawdzie już tydzień wcześniej zaaranżowano to małżeństwo, lecz oficjalnie rodzina dowiedziała się o tym dopiero teraz. Oczywiście nikt tego nie komentował. Jutrzejsze zaręczyny miały być niespodzianką.

– Denerwujesz się?

Jack nakrył ręką jej małą dłoń.

– Serce bije mi tak mocno, że chyba zaraz wyskoczy z piersi – odparła.

– Znam to uczucie. – Uśmiechnął się. Zerknął na Jacqueline, która siedziała milcząca i blada obok Belle. Choć wyraźnie zdenerwowana, nie drżała, lecz wyglądała, jakby była w transie. Czy żałowała swej decyzji? A może zrobił jej krzywdę proponując, by w tak młodym wieku wystąpiła przed publicznością? Wyglądała nawet ładnie w niebieskiej odświętnej sukience i wielkiej kokardzie w ciemnych włosach. Kiedy dorośnie, będzie pięknością – ze zdziwieniem pomyślał Jack.

Starał się omijać wzrokiem Belle – śliczną w swej prostej białej jedwabnej sukni. Obejmowała ramieniem Marcela, który machał nogami i rozglądał się wokół z zainteresowaniem.

W pewnej chwili babka dostojnie skinęła głową i Martin podniósł się ze swego miejsca – sprawiał wrażenie, jakby miał za mocno zawiązany fular. Prue zaczęła zginać palce. Koncert miał się zacząć od jej solowej gry na harfie.

Wszystko szło gładko. Prudence nie straciła czucia w dłoniach, palce Jacka nie poplątały się podczas gry na fortepianie, głos Juliany nie drżał, kiedy śpiewała z Howardem, a sześciorgu śpiewakom madrygałów udało się nie pomylić swych partii, kukali zatem wesoło i jakimś cudem zdołali jednocześnie dobrnąć do końca.

A potem przyszła kolej na Jacqueline.

Gdzieniegdzie rozległy się zdziwione, pobłażliwe uśmieszki, kiedy dziewczynka oparła skrzypce o podbródek i wzięła w dłoń smyczek. Wyglądała z nimi na jeszcze mniejszą. Potem dały się słyszeć uprzejme „ciii", podczas gdy Jacqueline stała przez chwilę ze wzrokiem utkwionym w podłogę tuż przed sobą.

Jack zdał sobie sprawę, że siedzi pochylony do przodu i nie wiedzieć kiedy puścił dłoń Juliany. Serce biło mu mocno, aż czuł pulsowanie w uszach. No, dalej – mówił w myśli do dziecka – zapomnij, że tu jesteśmy. Pokaż nam, czym jest prawdziwa muzyka.

Dotknęła smyczkiem strun i zamknęła oczy.

Grała Beethovena tak jak tamtego wieczoru, gdy Jack słyszał japo raz pierwszy. Grała z pasją i oddaniem, a całe jej ciało poruszało się w harmonii z pięknymi dźwiękami, jakie wydobywała ze skrzypiec. Jack wiedział, że zapomniała o publiczności. Potem on też zapomniał o wszystkim. Nie było nic poza muzyką i Jacqueline. Poczuł suchość w gardle i swędzenie u nasady nosa – nie chciał przyznać przed samym sobą, że to łzy, nawet gdy zamrugał oczami, próbując je powstrzymać.

Kiedy skończyła grać, na chwilę zapanowała cisza, a potem rozległy się oklaski – znacznie gorętsze, niżby nakazywała uprzejmość – oraz okrzyki zdziwienia i uznania.

Jack nie klaskał. Siedział pochylony do przodu, uśmiechając się do Jacqueline, która wyglądała na przestraszoną. Po chwili oblała się rumieńcem i uważnie odłożyła skrzypce. Kiedy ponownie uniosła głowę, spojrzała na niego i posłała mu jeden ze swych nielicznych uśmiechów. Jack wyciągnął rękę, a gdy dziewczynka do niego podeszła, uścisnął ją mocno.

– Byłaś wspaniała, Jacqueline – powiedział.

– Dziękuję panu. – W jej głosie brzmiało niezwykłe podniecenie. – Dziękuję, że pozwolił mi pan zagrać.

– Jesteś niezwykle utalentowana jak na siedmioletnie dziecko – rzekł.

W pokoju znowu zaległa cisza.

– Ja mam osiem lat – odparła. Nagle jej oczy się rozszerzyły i dziewczynka przykryła rączką usta. – Och, zapomniałam. Miałam tego nie mówić.

Odwróciwszy się, pobiegła na swoje miejsce obok matki.

Martin wstał, jednocześnie zerkając do programu. Lecz zanim zdążył zapowiedzieć następnego wykonawcę, Isabella podniosła się i pospiesznie wyszła z pokoju. Martin uprzejmie zaczekał, aż zamknęły się za nią drzwi.

Jack nie potrafiłby powiedzieć, kto i co potem grał.

„Mam osiem lat. Miałam tego nie mówić". Patrzył nie widzącym wzrokiem na matkę i ciotkę, które śpiewały w duecie – partia sopranu była zbyt wysoka dla jego ciotki. „Mam osiem lat. Miałam tego nie mówić".

– Przepraszam – rzekł po cichu do Juliany, gdy rozległy się oklaski po występie duetu. – Za chwilę wrócę.

W hallu było dwóch lokajów.

– W którą stronę poszła hrabina de Vacheron? – zapytał ich.

– Do sali balowej, sir – odrzekł jeden z nich, wskazując palcem kierunek. – Nie wzięła świecy, sir, mimo że wołałem za nią.

Jack także nie zabrał świecy. Nie słyszał nawet, co powiedział lokaj.

„Mam osiem lat. Miałam tego nie mówić".

Alex poruszył się niespokojnie na krześle.

– Mam wrażenie, że niebawem rozpęta się piekło -mruknął żonie do ucha.

Spojrzała na niego, uniósłszy brwi ze zdziwienia.

– Czyż to nie Perry zauważył, że Jacqueline Gellee jest bardziej podobna do naszej rodziny niż niektóre z naszych własnych dzieci?

– Dlaczego miała mówić, że ma siedem lat, a nie osiem? – szepnęła Annę nic nie rozumiejąc.

– Dlatego że osiem lat i dziewięć miesięcy temu Isabella nie była jeszcze żoną de Vacherona – odparł.

– Och, Alex. – Zafrasowała się. – To nie nasza sprawa.

– Ona i Jack byli kochankami – rzekł, jakby nie słysząc tego, co powiedziała Annę.

Spojrzała na niego bez słowa.

W pokoju znowu zrobiło się cicho i wstał Martin.

Isabella instynktownie skierowała się do sali balowej. Kiedy już tam doszła, pomyślała, że lepiej było pójść do swego pokoju. Mogłaby zamknąć się w nim na klucz i byłaby bezpieczna. Ale może nie zależało jej na bezpieczeństwie. Może wiedziała, że już nigdy nie będzie się czuła bezpiecznie.

Sala balowa pogrążona była w mroku. Przez francuskie okna wpadało jednak światło księżyca, a śnieg lśnił dziwnym blaskiem. Zasłony nie były zaciągnięte.

Isabella podeszła szybkim krokiem do okna – tego najbardziej oddalonego od drzwi. Jedną ręką oparła się o ramę okienną, drugą zacisnęła na gałce, a czoło przyłożyła do chłodnej szyby. Zamknęła oczy.

Dziwnie nie myślała o niczym i niczego nie czuła. Miała wrażenie, jakby od stóp do głowy ogarnęła ją jakaś martwota. Czekała.

Drzwi się otworzyły i zaraz cichutko zamknęły. Ze skupieniem słuchała, jak się zatrzaskują. A potem echo jego kroków rozbrzmiało głucho w pustej sali, gdy szedł w jej stronę. Wiedziała, że to on. To nie mógł być nikt inny. Mimowolnie się zgarbiła, oczekując jego dotknięcia.

Odwróciła się, zanim do niej podszedł, i oparła plecami i głową o ścianę. Położyła też na niej dłonie. Spojrzała na Jacka.

Zbliżył się i stanął naprzeciw niej. Ale jej nie dotknął. Oparł jedną rękę o ścianę obok głowy Isabelli. Dzieliła ich tylko odległość ramienia. Przez chwilę myślała, że Jack się nie odezwie, ale nie była w stanie sama przerwać ciszy.

– Ile czasu po twoim odejściu się urodziła, Belle? -zapytał wreszcie cichym głosem.

Nie mogła odpowiedzieć. Nie mogła otworzyć ust i wydać żadnego dźwięku. Ale on czekał cierpliwie.

– Sześć miesięcy – wyszeptała.

Tak długo stał cicho, nic nie mówiąc, że aż się przestraszyła. Lecz nadal nie była w stanie się poruszyć ani przemówić.

– Jacqueline – rzekł miękko. – To nie francuskie imię, nadane ze względu na męża Francuza. To Jackline.

– Tak.

To słowo znalazło się na jej ustach, ale go nie słyszała. Przymknął oczy.

– Belle – rzekł. Pochylił głowę, opierając czoło na jej ramieniu. – Och, Belle!

Serce podeszło jej do gardła. Stała w milczeniu, przygryzając aż do bólu górną wargę, a on płakał. Ze zdziwieniem poczuła na twarzy i szyi także własne łzy. Przechyliła głowę i przytuliła policzek do jego włosów. Uniosła ramiona i objęła go. Stali tak przez długą chwilę.

– Dlaczego? – Podniósł głowę i w ciemnościach patrzył w jej twarz. – Dlaczego, Belle?

– Musiałam odejść – rzekła. – Czy tego nie rozumiesz, Jack? Nie mogłam żyć w ciągłym poniżeniu. Zawsze byłabym twoją utrzymanką, a ona byłaby bękartem. Gdybym ci o niej powiedziała, przede wszystkim zapytałbyś, czyim jest dzieckiem. Musiałam odejść dla własnego dobra. I ze względu na nią.

– Kochałem cię – powiedział. – Byłaś moim życiem.

– Wierzę ci – odparła – choć wtedy nie miałam takiej pewności. Ale to nie była dobra miłość, Jack. Stała się zbyt zaborcza i pełna zazdrości. To była miłość bez wzajemnego zaufania i szacunku.

– A twoje uczucie do mnie – rzekł – pozbawione było litości. Odebrałaś mi dziecko, Belle. Nawet mi o nim nie powiedziałaś. Pozwoliłaś, by nosiło nazwisko innego.

– To nie była dobra miłość – powtórzyła smutno. -Musiała się skończyć.

Nigdy w jego oczach nie widziała takiego bólu.

– Miłość nie umiera, Belle – rzekł. – Miłość się pogłębia, wzrasta i dojrzewa. Albo staje się cierpka, gorzka i cyniczna i pozostają z niej tylko żądza i pozamałżeńskie przygody. Gdybyś mi powiedziała, że spodziewasz się dziecka, nasza miłość mogłaby być bogatsza.

– Nie wiadomo – odrzekła. -Miłość jednak umiera, Jack. Przecież już się nie kochamy.

Zbliżył do niej twarz, tak że musiała oprzeć głowę o ścianę.

– Zapytaj mnie za sto albo dwieście lat, co do ciebie czuję. Odpowiedź będzie taka sama jak teraz i jak wtedy, gdy zobaczyłem cię po raz pierwszy w Hyde Parku. Kocham cię. Jesteś jedyną kobietą, jaką kiedykolwiek kochałem i jaką będę kochał.

– Och! – wyrwał jej się jęk rozpaczy.

– Mam córkę od ponad ośmiu lat – rzekł – i nie wiedziałem o tym, bo trzymałaś to przede mną w tajemnicy.

Patrzyła tylko na niego i nic nie mówiła.

– Masz rację – rzekł. – Nie potrafiłem kochać. Kochałem tak, jak to robią młodzi – ta miłość mnie zaskoczyła i przestraszyła. Nie umiałem się nią cieszyć. Trzymałem się jej zbyt kurczowo. Bałem się, że cię stracę. Ale i tak wszystko przepadło. Zostałem straszliwe ukarany, Belle. Straciłem cię. I straciłem córkę.

– Nie mów mi teraz, że źle postąpiłam – rzekła. Ale właśnie tak myślała. Zrobiła okropną rzecz. – Nie będę mogła żyć z tą świadomością. Nigdy się nie dowiesz, jak trudno mi było odejść od ciebie i wyjechać do obcego kraju, gdy nadal cię kochałam i nosiłam twoje dziecko. Ta samotność, tęsknota i ból, Jack! Te miesiące, kiedy byłam w ciąży… I gdy Jacqueline się urodziła… Tylko świadomość, że nie ma innej drogi, utrzymała mnie przy życiu. Nie mów mi teraz, że źle zrobiłam.

Dłuższą chwilę patrzył jej badawczo w oczy, po czym wyprostował się i odwrócił do niej bokiem. Przeczesał palcami włosy.

– Ciekaw jestem – powiedział – czy jest jeszcze jakaś para ludzi, którzy kochali się i zrobili ze swego życia takie piekło. Myślisz, że są gdzieś tacy?

Nie odpowiedziała. Al«nie sądziła, by znaleźli się tacy ludzie. Na pewno nie.

– Jacqueline jest moją córką – powiedział. – Mam córkę. Ciągle czuję się, jakbym dostał pięścią w brzuch i nie mógł złapać oddechu. Jestem ojcem.

Przypomniała sobie z bólem dzień narodzin Jacqueline – miała ciemne włoski, tak jak jej ojciec. Przypomniała sobie, jak bardzo pragnęła posłać po Jacka, mimo że była we Francji, a on został w Anglii.

Co by było, gdyby usłuchała wtedy głosu serca?

– Belle – powiedział – uznam ją za swoje dziecko. Będę na nią łożył. Nie dopuszczę, by moja córka…

– Nie – rzekła.

Odwrócił głowę, by na nią spojrzeć.

– Jesteś zaręczony z Julianą- powiedziała. – To bardzo słodka, bardzo niewinna i bardzo wrażliwa dziewczyna.

Która go nie kocha.

Nie wiedział, co odpowiedzieć.

– Musimy wrócić do pokoju muzycznego – rzekła. -Oddzielnie. Miejmy nadzieję, że nikt nie skojarzy faktu, że wyszliśmy w tym samym czasie. Potem trzeba będzie pójść do kościoła. Jutro jest Boże Narodzenie i jakoś będziemy musieli je przeżyć. Nie możesz zrobić niczego, co by zmartwiło innych, Jack.

– Ale to moja córka – powtórzył.

– Owszem.

Nadal na nią patrzył. Potem zdecydowanie skinął głową i wyprostował ramiona.

– Pójdę pierwszy – rzekł. – Nic nie powiem. Nie martw się.

Patrzyła, jak idąc przez salę, oddala się od niej. I tak jak kilkakrotnie w ciągu tych ostatnich dziesięciu lat, poczuła, co znaczy rozpacz.

Juliana usiadła obok Jacka w kościelnej ławie. Ich ramiona stykały się ze sobą. Wszyscy siedzieli dość ciasno, ponieważ mieszkańców Portland House było wielu, a ławy – nieliczne. Po drugiej stronie dziewczyny siedzieli jej mama, papa i babcia. Brakowało tylko Howarda, który zasiadł w pierwszej ławie z Rosę, panią Fitzgerald i Fitzem.

Juliana spojrzała na nich ze smutkiem. Przed obiadem między papą i Howardem miała miejsce straszliwa kłótnia

– kłótnia rodzinna – ponieważ Howard poprosił na plebanii o rękę Rosę i został przyjęty. Zrobił to nie pytając papy o zdanie. Papa oczywiście musiał się zgodzić – tak naprawdę nie miał wyjścia. Nie był to przecież żaden mezalians. Rosę pochodziła z dobrej rodziny i – czego aż do dzisiejszego popołudnia nie wiedział ani Howard, ani papa – jej ojciec miał niewielką posiadłość oraz majątek i mógł dać córce skromny posag.

Tak więc Rosę zostanie jej bratową. A to znaczyło, że ona, Juliana, będzie w przyszłości spotykać Fitza nie tylko wtedy, gdy przyjedzie z Jackiem do Portland House, lecz także czasami, kiedy zjawi się w odwiedziny u Howarda i Rosę. Na chwilę zatrzymała wzrok na Fitzu – znacznie mniej przystojnym niż Jack, ale za to sympatycznym i wesołym. Przy nim tak dobrze się czuła i śmiała tak swobodnie.

Ale było Boże Narodzenie. Próbowała myśleć o dźwiękach dzwonów i skupionych w kościele wiernych czekających na wejście pastora. Boże Narodzenie to wspaniały czas. A ona siedzi tu ze swym narzeczonym. W przyszłym roku zostanie jego żoną. Może za rok o tej porze będzie… Zarumieniła się na samą myśl o tym.

Odwróciła się, by posłać Jackowi uśmiech. Lecz jego twarz zwrócona była w drugą stronę i Juliana zauważyła, że przygląda się małej Jacqueline, córeczce Isabelli. Dziewczynka siedziała razem z matką w ławce przed nimi.

Jack lubi to dziecko, Juliana zauważyła to już wcześniej. A teraz zrozumiała dlaczego. To właśnie on odkrył, że Jacqueline pięknie gra na skrzypcach, i przekonał księżną, by pozwoliła jej wystąpić na koncercie.

Jack poczuł na sobie spojrzenie Juliany i odwrócił głowę, by na nią spojrzeć.

– Ona ma wielki talent – szepnęła Juliana.

– Jacqueline? – zapytał. – O, tak.

– Myślę, że musi być podobna do ojca – stwierdziła. – Jest zupełnie inna niż Isabella, nieprawdaż?

Przez moment zatrzymał na niej spojrzenie.

– Tak – rzekł. – Chyba masz rację.

W tej chwili wszyscy wstali, gdyż wszedł pastor.

Boże Narodzenie. Narodziny dzieciątka. Nigdy się nad tym nie zastanawiał. Kiedy był mały, ważne były zabawy i prezenty, potem – gdy dorósł – hulanki. Rzadko chodził do kościoła, zwykle starał się z tego wymigać. Nudziło go to. Zawsze to samo czytanie, zawsze te same kolędy. Zawsze świętowano narodziny tego samego dziecka.

Lecz tej nocy jemu narodziło się dziecko. Uczucie, że jest ojcem, było dla niego nowe i zaskakujące. Nie mógł oderwać oczu od swej córeczki. Jego serce wyrywało się do niej.

Narodziny dziecka nie były dla Marii i Józefa takim niezmąconym szczęściem, za jakie się je dziś uważa. Towarzyszyły im ból, niewygoda, niepokój. Ale potem była już tylko radość. Radość tym większa, że nastała po tych wszystkich niedolach.

Radość to coś innego niż przyjemność – zaczął sobie uświadamiać. W jego niedawnym odkryciu nie było nic przyjemnego. W rzeczywistości było ono straszliwie bolesne. A mimo wszystko ten wieczór stał się wieczorem radości. Dzisiejszej nocy został ojcem. Urodziło mu się dziecko. Szczupła, cicha, poważna, niezwykle utalentowana ośmioletnia dziewczynka. Jego córeczka.

Świętował więc w kościele, z rodziną i Juliana, nadchodzące Boże Narodzenie z bólem i radością. A w końcu także z przyjemnością.

Msza rozpoczęła się bardzo późno, zbyt późno jak dla młodszych dzieci, ale przybyły tu wszystkie z wyjątkiem Kennetha. Większość z nich zasnęła, zanim wielebny Fitzgerald dotarł do połowy kazania. Isabella pochyliła się nad Marcelem, ułożyła go sobie na kolanach i kołysała go, choć malec już najwyraźniej zdążył zasnąć. Jacqueline siedziała wyprostowana, wytrzymując dłużej niż brat, ale niebawem i jej głowa opadła na ramię matki. Dwukrotnie zsuwała się z niego, aż wreszcie dziewczynka się obudziła.

Za drugim razem zerknęła przez ramię i pochwyciła spojrzenie Jacka. Uśmiechnął się do niej i skinął na nią palcem. Potem wstał, przechylił się nad ławką i podniósłszy dziewczynkę, posadził ją sobie na kolanach. Isabella, przestraszona, odwróciła głowę.

A jego córeczka przytuliła się do niego i mimo insomnii – którą musiała odziedziczyć po nim, jak nagle sobie uświadomił – wkrótce zasnęła w jego ramionach, ciepła, spokojna i ufna.

Teraz była już tylko sama przyjemność, sama radość.

Nadeszło Boże Narodzenie.

Загрузка...