Rozdział czwarty

Jest przestraszona – pomyślał patrząc na nią, kiedy szli po schodach. Bez słowa udała się z nim i jej ręka nie drżała pod jego ramieniem, ale czuł, że dziewczyna się boi.

Wydała mu się bardzo młodziutka. W ciągu dnia, a zwłaszcza od czasu popołudniowej herbaty, zastanawiał się, czy odpowiada mu taka młoda kobieta: czy wystarczy mu ten rodzaj przyjaźni, który mogła mu dać, czy zadowoli go jej niedoświadczenie w sztuce miłosnej, jakie wniesie do ich małżeńskiego łoża, czy widzi ją jako matkę swoich dzieci.

I doszedł do wniosku, że odpowiedź brzmi „tak". Ponieważ musi się wkrótce ożenić – był już po trzydziestce – i ponieważ małżeństwo było raczej przymierzem niż związkiem uczuciowym, będzie dla niego dobrą żoną. Jej młodość okaże się zaletą w nadchodzących latach.

Teraz jednak musiał zastanowić się nad całkiem nową kwestią: czy on jej odpowiada. Jeśli jemu wydała się taka młoda, to czy on nie jest dla niej za stary? To była deprymująca i upokarzająca myśl. Przyzwyczaił się już, że kobiety – co prawda, przeważnie starsze od niej – okazują mu względy, i szokiem była dla niego myśl, że któraś z nich może go nie chcieć.

A jeśli panna Juliana Beckford go nie chce?

Kiedy weszli do galerii, oswobodził ramię, by postawić świecznik na półce, skąd światło padałoby na całą długość sali, choć w niewystarczającym stopniu, by można było dobrze obejrzeć portrety. Świece rzucały długie cienie na ściany i łukowe sklepienie.

Juliana zadrżała.

– Jest pani zimno? – zapytał patrząc na nią i wiedząc, że wzdrygnęła się nie tylko dlatego, że był grudzień, a w galerii brakowało kominka.

Potrząsnęła głową.

Podszedł do dziewczyny i uniósł jej podbródek, tak że nie mogła patrzeć w dół.

– Czy pani się mnie boi? – zapytał. – Nie zrobię pani krzywdy.

– Nie, sir – odparła.

Patrząc w jej rozszerzone źrenice, wiedział, że jest zalękniona. I nagle sam się przestraszył. Miał do czynienia z bardzo młodą dziewczyną, do której się zalecał, zamiast flirtować z nią i próbować ją uwieść – to była dla niego nowość. Czy potrafi być delikatny? Cierpliwy? I czy w ogóle tego chce? Ale było już za późno na takie rozważania. Było za późno już wtedy, gdy zaproponował jej przyjście tutaj. Nie miał więc odwrotu.

Na myśl o tym wpadł w panikę, dopóki nie przypomniał sobie o Belle siedzącej teraz w salonie. Nie, był zadowolony, że tak się to ułożyło. Najwyższy czas po temu. A dziewczyna była taka słodka, niewinna i wyjątkowo śliczna.

– Proszę mówić mi „Jack" – powiedział wychodząc naprzeciw temu, co nieuniknione. – Wolałbym, żeby zwracała się pani do mnie po imieniu.

– Dziękuję panu, sir – rzekła i zagryzła wargę.

Uśmiechnął się.

– Jesteśmy dla siebie przeznaczeni, Miano – powiedział. – Chyba ci o tym wiadomo.

– Tak, sir – odparła niemal szeptem.

– Czy ta myśl nie wydaje ci się przykra? – zapytał.

– Nie, sir.

Nie mógł się zorientować, czy mówi prawdę. Tak jak nie mógł wiedzieć, czy jest naprawdę przestraszona, czy tylko z oczywistych powodów zdenerwowana.

– Przyprowadziłem cię tutaj, by cię pocałować – powiedział. – Nasze babki są tego świadome, jak sądzę. To przyjęty etap zalotów.

– Tak, wiem – wyszeptała znowu.

– Więc mogę? – Ujął jej twarz w dłonie i czekał na odpowiedź.

Miała jedwabiste włosy. Jej cera była delikatna jak płatek kwiatu.

– Uhm.

Pocałował ją tak, jak od dawna nie całował żadnej kobiety. Tak jak na początku całował Belle. A może nie. Kiedy ją pierwszy raz całował, także się z nią kochał.

Pocałował ją delikatnie, czule, z zamkniętymi ustami. To było tylko dotknięcie warg. Nie przyciągnął jej do siebie. Pocałunek był dla niego nawet podniecający. Przyszło mu na myśl, co by się stało, gdyby posunął się dalej. Przypuszczał, że w pewnym momencie przestraszyłaby się, zastygła albo wpadła w panikę. Dowiem się wszystkiego po ślubie – pomyślał.

Teraz jednak nie wpadła w panikę. Choć się nie poruszyła, nie oparła o jego pierś ani go nie objęła, trwała tak dotykając miękkimi ustami jego ust, a nawet je lekko przyciskając.

Ciągle trzymał jej twarz w dłoniach, mimo że uniósł już głowę.

– Najsłodsza Juliano – rzekł. – Odpowiesz mi na pytanie? Czy w jakikolwiek sposób ktoś zmusza cię do tego małżeństwa? Czy może jesteś niechętna moim staraniom?

Jak mógł oczekiwać prawdziwej odpowiedzi?

– Nikt mnie do tego nie zmusza – odparła. Zauważył, że patrzy mu prosto w oczy. – Jestem już w odpowiednim wieku do małżeństwa, więc papa i babcia uznali pana za właściwego męża dla mnie.

– Zawsze jesteś posłuszna rodzicom? – Uśmiechnął się do niej.

– Staram się, sir – odpowiedziała.

Będzie słodką i uległą żoną. A do tego uroczą. Przyzwyczaję się do tej myśli – stwierdził. Szczęściarz ze mnie. Inni mężczyźni będą mi zazdrościli.

Ale wcale nie był przekonany, czy rzeczywiście uda mu się przyzwyczaić.

– Pozostał jeszcze tydzień do świąt – powiedział. -Powiem ci, jakie są plany mojej babki, choć nie raczyła uzgodnić ich ze mną. Chce, abyśmy omówili rzecz między sobą, potem musiałbym rozmówić się z twoim ojcem i gdy już wszystko zostanie ustalone, w Boże Narodzenie ogłosi się nasze zaręczyny. Będzie uroczysty obiad, po nim przedstawienie teatralne, a wieczorem bal. Ale to dopiero za tydzień.

– Tak – rzekła.

– Poczekam tydzień, zanim ci się oświadczę – powiedział. – Do Wigilii. Do tego czasu nie chciałbym ci wiązać rąk. Jeśli mnie nie polubisz, zgorszę nasze rodziny nie składając oświadczyn. Czy to uczciwe postawienie sprawy?

Wiedział, że przez tydzień nic się nie zmieni. Doszedł do punktu, z którego nie mógł się już wycofać. Przyjechał do Portland House, poznał ją i bawił rozmową, i wreszcie zabrał ją tu, do galerii. Nie miał odwrotu. Ale nie chciał, by ona wpadła w pułapkę. Choć może już w niej była.

Możliwe, że tak samo jak on nie mogła się wycofać. Lecz nie chciał jej do niczego zobowiązywać, nie dając szansy, by go lepiej poznała.

– Nie mogę powiedzieć, że pana nie lubię – rzekła. Odjął ręce od jej twarzy, jednocześnie przesuwając palcem po policzku i podbródku Juliany.

– Młode damy, które mnie lubią, mówią do mnie „Jack" – powiedział. – Dajmy sobie tydzień. Nie mogę pozwolić, by wszystko toczyło się po myśli babci. Niech przez parę dni ma się czym martwić.

Po raz pierwszy uśmiechnęła się swobodnie i wyglądała na prawdziwie rozbawioną.

– Pańska babcia też na to cierpi? – zapytała.

– Może się od siebie zaraziły? – Skrzywił usta w uśmiechu.

– Tak, chyba masz rację… Jack – odparła. Wysiłek, z jakim głośno wypowiedziała jego imię, był tak widoczny, że Jack nie mógł powstrzymać się od śmiechu.

– No, to zrobiliśmy wielki krok naprzód – powiedział. – Obejrzałaś już portrety?

Skinęła głową, ciągle rozbawiona.

– Nikt cię nie będzie o nie pytał – rzekł – więc nie musisz niczego o nich wiedzieć. Nikt nie przypuszcza, żeś w ogóle na nie spojrzała. Byliby gorzko rozczarowani, gdybym na to pozwolił.

Podał dziewczynie ramię, wziął świecznik i sprowadził ją po schodach do salonu. Dobry początek – pomyślał. Polubił ją i wierzył, że jeśli będzie cierpliwy i rozważny, ona także go polubi.

Czy mógłby ją pokochać? To nie była najważniejsza kwestia. Ale tak – powiedział sobie – mógłbym ją pokochać.

Raz już kiedyś kochał. Namiętnie, zaborczo, beznadziejnie. Kochał kobietę, która nie powinna była go kochać, kobietę, która go wykorzystała i wreszcie porzuciła. I on też nie powinien był kochać tej kobiety. Nie mogła zostać jego żoną, matką jego dzieci. Ale kochał ją z młodzieńczym brakiem rozsądku i umiarkowania.

Zakrył twarz dłońmi pomyślawszy, że ta pierwsza miłość siedzi teraz w salonie, że będzie w Portland House w czasie świąt jako honorowy gość jego dziadków.

Zamierzał pokochać Julianę, tak jak mężczyzna może kochać kobietę – mądrze i czule, i… O Boże, nic nie wiem o miłości! – pomyślał.

Juliana zdjęła dłoń z ręki Jacka, gdy tylko wrócili do salonu, i usiadła obok matki. Tylko dzięki opanowaniu, którego jej od lat uczono, nie skuliła się i nie ukryła twarzy w dłoniach. Matka uśmiechnęła się do niej i Juliana poznała po tym uśmiechu, że wie, iż jej córka ma już za sobą pierwszy w życiu pocałunek. I kiedy dziewczyna uczyniła wysiłek, by rozejrzeć się po pokoju, miała wrażenie, że wszyscy o tym wiedzą, tylko z uprzejmości nie dają niczego po sobie poznać.

Był nadspodziewanie miły i delikatny. Na początku przeraziła się, gdyż dobrze wiedziała, po co idą do galerii, jednak jej obawy pierzchły. I pocałunek nie był tak straszny, jak się spodziewała. Choć czuła, że pocałował ją jakoś powściągliwe i że mógł to zrobić zupełnie inaczej. Wciąż więc będzie się bała drugiego pocałunku i potem następnego. Aż do nocy poślubnej, kulminacji wszystkiego. Nie wiedziała jednak, jak to będzie. Matka powie jej o tym dzień przed ślubem.

Dał jej jeszcze tydzień, by mogła się zastanowić i poznać go, zanim ostatecznie się z nim zwiąże. To miły gest z jego strony. Pewnie nie wie, że ona nie może się już wycofać. Zgodziła się tu przyjechać. Powiedziała mamie, papie i babci, że chce wyjść za mąż za pana Jacka Frazera.

Nie, nie mogła już zmienić zdania. Ale przynajmniej teraz łatwiej było jej się z tym pogodzić. Cynizm, który dostrzegła w jego oczach, nie czynił go nieczułym ani zimnym. Pomyślała, że chyba go polubi.

Och, Boże, żeby tylko nie była takim dzieckiem w jego obecności! Właściwie nie czuła się dzieckiem, ale tak się zachowywała. Czyżby dlatego, że traktował ją jak małą dziewczynkę? Był nawet zbyt miły i zbyt delikatny. Widział w niej dziecko? Pożałowała, że jest taka drobna. I wiedziała, że jej pocałunek musiał być okropny. Nie miała pojęcia, co powinna była zrobić, więc tylko stała i czekała.

W tym tygodniu będzie musiała bardziej się postarać. Gdyby tylko nie znajdowała się wciąż w otoczeniu jego rodziny.

Rozejrzała się nagle, szukając wzrokiem hrabiny de Vacheron. To była osoba, która mogłaby pomóc jej zwalczyć nieśmiałość. Hrabina wydawała się tak doskonale opanowana, pewna siebie. Wzbudzała w Julianie wielki podziw.

Ale hrabiny nie było w salonie.

– Dobry początek, moja droga – rzekła matka nachylając się ku niej, by nikt nie usłyszał, co mówi. – Nie zatrzymał cię tam zbyt długo, a kiedy wróciliście, od razu podeszłaś do mnie. Doskonale. Wiedziałam, że będę z ciebie dumna.

– Tak, mamo – odrzekła Juliana. – Staram się.

Niech mnie kule biją – powiedział pan Frederick Lynwood, kiedy Jack opuścił pokój, prowadząc Julianę pod rękę. – Ale z nich piękna para, co? Nie ma to jak rozum. Jack ma rozum i dlatego jej się podoba.

– I bez tego byłoby to zrozumiałe, Freddie – odrzekła Prudence Woolford. – Kiedy byłam młodsza, uważałam za złośliwość losu fakt, że ja i Jack jesteśmy spokrewnieni. Nie powinno się mieć tak przystojnego kuzyna. – Westchnęła. – Lecz gdy poznałam Anthony'ego, przeszło mi to.

– Ona też mu się podoba – rzekł pan Peregrine Raine krzywiąc się. – Zresztą któremu wolnemu mężczyźnie nie podobałaby się taka dziewczyna? Prawdziwa ślicznotka. Zastanawiam się, co też mają zamiar robić w galerii. Jak myślicie? Oglądać portrety?

– A co innego mieliby tam robić? – zaśmiał się wicehrabia Clarkwell. – My też oglądaliśmy portrety, kiedy chodziliśmy tam w podobnych okolicznościach, czyż nie, Hortense?

– Zeb! – zaprotestowała jego żona rumieniąc się. -Oczywiście, że podziwialiśmy obrazy. Są tam obrazy, prawda? – Zrobiła wielkie oczy, udając zdziwienie.

Wszyscy wybuchnęli śmiechem.

– Jack nawet nie próbował wymknąć się z nią niezauważenie – rzekł wicehrabia Merrick. – Ma poważne zamiary i nie przeszkadza mu, że wszyscy o tym wiemy.

– Alexandrze – zganiła go żona. – Nie dość, że biedny Jack musi starać się o rękę panny na oczach całej rodziny, to na dodatek każdy stroi sobie z niego żarty. Powinniście się wstydzić.

Wicehrabia wyszczerzył zęby uśmiechając się do niej, podczas gdy Peregrine zachichotał i zaraził tym Freddie-go, który zaśmiał się serdecznie.

Annę spojrzała przepraszająco na Isabellę.

– Pewnie myślisz, że jesteśmy okropnie niedelikatni, Isabello – rzekła. – Biedny Jack… ten, który właśnie opuścił salon… ma poślubić dziewczynę, którą wybrała mu babka Alexandra, to jest księżna, więc wszyscy tu zgromadzeni przyglądają się jego zalotom i kpią z nich bezlitośnie, gdy tylko mają okazję. Moim zdaniem to bardzo nieładnie z ich strony. Jack nie jest tak nieczuły, jak można by sądzić. A Juliana to taka słodka i śliczna dziewczyna.

– Niech mnie kule biją, masz rację co do niej – zgodził się Freddie. – Rozum. Ty masz rozum, Annę.

– Spieszę dodać – rzekł śmiejąc się wicehrabia Merrick

– że przyglądamy się temu życzliwie i życzliwie komentujemy to, co się dzieje, hrabino. Jesteśmy rodziną, jak pani wie, i cokolwiek by powiedzieć, raczej darzymy się sympatią.

Tak, to dla mnie doskonała nauczka – pomyślała Isabella. Jakby nie wystarczyła jej wiadomość, że Jack ma się zaręczyć i ożenić, to jeszcze przez tydzień będzie musiała przyglądać się jego zalotom do Juliany Beckford i być świadkiem ich zaręczyn, które bez wątpienia nastąpią w Boże Narodzenie.

Wydało jej się niemożliwe, by mogła to znieść. Ale nie ma rzeczy niemożliwych. To przekonanie towarzyszyło jej przez większą część życia i wiele razy okazało się prawdziwe. I teraz też jej się uda. Przecież w końcu Jack to ktoś z dalekiej przeszłości. Od tamtego czasu wiele się zmieniło: wyszła za mąż, ma rodzinę, zrobiła wielką karierę. Jack już nic dla niej nie znaczył.

Absolutnie nic.

– To dobrze, jeśli w rodzinie można śmiać się z siebie i dokuczać sobie nawzajem – odparła z uśmiechem i zauważyła, że wszystkie spojrzenia zwróciły się na nią, jakby powiedziała jakąś wielką mądrość. Zaczęła się już przyzwyczajać do takich reakcji. Przestały ją dziwić, choć nadal bawiły.

– Niech mnie kule biją, to prawda – wymamrotał Freddie. – Ciekaw jestem, czy Bobbie zasnął dziś spokojnie w tym obcym pokoju dziecinnym. Jak myślisz, Annę? Może powinienem zapytać o to Ruby. Siedzi obok pana Holyoke i jego matki.

– Pokój dziecinny już nie wydaje mu się obcy, Freddie

– odparła łagodnie Annę. – Spędził w nim dotąd pięć nocy, nieprawdaż? Czyż nie przyjechaliście o dzień wcześniej niż reszta?

– Jak zwykle – zaśmiał się wicehrabia Merrick, gdy Freddie wstał i podszedł do żony. – Tak się boi zapomnieć o jakimś spotkaniu czy zaproszeniu, hrabino, że zawsze przyjeżdża dzień wcześniej nawet na najbardziej eleganckie przyjęcia i nie chce oddalać się z obawy, iż przeoczy właściwą godzinę.

Isabella przyłączyła się do ogólnego śmiechu, nie pozbawionego jednak sympatii dla Freddiego, który najwyraźniej nie był zbyt lotny.

Czuła się bardzo przygnębiona. Zaskakująco przygnębiona jak na osobę, która wmawiała sobie, że Jack absolutnie nic dla niej nie znaczy. Był teraz gdzieś w galerii, z piękną i uroczą młodą damą, która chciała zostać jej przyjaciółką. W tej chwili na pewno ją całuje. I zamierza się z nią ożenić.

Isabella zaczęła się zastanawiać, jak Jack całuje Julianę. Mocno i namiętnie? Tak jak kiedyś całował ją, Belle. A przecież aż do chwili przyjazdu tutaj dzisiejszego popołudnia, do chwili, kiedy na niego spojrzała, zapomniała już, jak to było – albo zepchnęła te wspomnienia w zakamarki pamięci, by nie sprawiały jej ciągłego bólu. Nie pamiętała już; jak się z nią kochał i co wtedy czuła – aż do dzisiaj.

Jakie to miało teraz znaczenie? Żadnego. Oczywiście, że nie.

Jack Frazer był kimś, kto nie odgrywał najmniejszej roli w jej obecnym życiu.

– A skoro mowa o pokoju dziecinnym – rzekła wstając i uśmiechając się ciepło do zgromadzonego wokół niej towarzystwa – to mam dwoje małych dzieci, które też mogą się tu czuć obco. Jeśli mi państwo wybaczą, pójdę zobaczyć, czy wszystko u nich w porządku.

Marcel na pewno już śpi. Ten chłopiec potrafił zasnąć wszędzie. Odziedziczył po ojcu spokojne usposobienie. Ale Jacqueline jest prawdopodobnie podenerwowana i nie może zasnąć. To taka wrażliwa, niepewna, zalękniona dziewczynka. Isabella starała się kochać oboje tak samo. A jednak większym uczuciem darzyła córeczkę. Z chęcią – o tak, bez chwili wahania – oddałaby życie, byle tylko oszczędzić dzieciom nawet chwilowego bólu. Lecz Jacqueline bardziej potrzebowała jej miłości, bliskości i opieki.

Tak, jej opieki. Marcel wróci do Francji, kiedy dorośnie, by objąć posiadłość ojca. Tam będzie jego miejsce, zostanie przyjęty do rodziny, która krzywo patrzyła na jego matkę. Ale Jacqueline? Isabella nie mogła przewidzieć, co stanie się z córką.

– Oczywiście. Lepiej sprawdzić i nie niepokoić się. -Wicehrabia Niemek natychmiast się poderwał i podał jej ramię. – Pani pozwoli, że będę jej towarzyszył.

Na szczęście – niemal przez całą drogę wstrzymywała oddech – nie natknęli się na schodach na Jacka i jego przyszłą narzeczoną. Isabella nie wróciła już do salonu tego wieczora. Przeprosiła wszystkich za pośrednictwem lorda Merricka, który zostawił ją w pokoju dziecinnym, sprawdziwszy przedtem, czy i jego dzieci śpią spokojnie. Jacqueline nie mogła zasnąć – potrzebowała matki i jej kojącej obecności. Isabella wymówiła się zmęczeniem po podróży, więc wiceksiążę – który poprosił, by zwracała się do niego po imieniu – uśmiechnął się ze zrozumieniem.

Choć, oczywiście, niczego nie rozumiał.

Jack.

Opuszkami palców przesunęła po jego plecach, a on poczuł się cudownie odprężony. Zniżyła głos i powiedziała mu z rozmarzeniem do ucha:

– Uda mi się. Będą mnie uważali za najlepszą aktorkę na świecie.

O, tak, na pewno jej się uda. Ma talent – musiał to przyznać. Elegancki światek zaczął to dostrzegać i tłumnie przychodził na jej przedstawienia.

– I uniezależnisz się ode mnie? – zapytał unosząc głowę z jedwabnej, pachnącej poduszki jej złocistych włosów. Uchyliwszy usta, całował ją długo i leniwie. – Nie będę ci już potrzebny?

– Mhm – odrzekła.

Leżał wyczerpany, wtulony w jej ciepłe, znajome ciało. Lecz teraz odsunął się, położył na plecach przy jej boku i patrzył w sufit. Po raz pierwszy, pierwszy raz otwarcie przyznała, że ich związek nie był bezinteresowny. Oddawała mu swe ciało, on zaś ją utrzymywał, by mogła poświęcić się karierze. Ale tylko do czasu, aż osiągnie sukces. Gdy wreszcie stała się niezależna, już go nie potrzebowała. I nie chciała.

Od początku wiedział, że tak będzie. Tylko że kochał ją całym sercem i wydawało mu się, że ciało Belle odpowiada miłością na jego miłość, a w jej oczach widzi czułość i przywiązanie.

Naiwny dwudziestojednoletni młodzik – pomyślał o sobie z ironią. Chory z nie odwzajemnionej miłości do utrzymanki. Do swej pierwszej kobiety. Kiedy znalazł się z nią w łóżku, nie wiedział nawet, co ma robić i jak się zachować. Zanim zdążył się zorientować, było już po wszystkim.

Oczy zaszły mu mgłą. Poczuł na policzkach gorące łzy. A potem, zanim mógł zapanować nad sobą, z piersi wyrwał mu się głośny szloch, który zdradził, jak beznadziejnie był w niej wtedy zakochany.

Jack gwałtownie usiadł na łóżku, rozżalony i upokorzony. Opuścił nogi na ziemię, jedną ręką odrzucając na bok kołdrę. Kiedy już oprzytomniał, zerwał się nagle i oddychał głęboko, rozglądając się, jakby szukał drogi ucieczki.

Boże! Boże święty! Wykrzyknął głośno jeszcze kilka bluźnierstw i wczepił palce we włosy.

Po Belle miał ze sto kobiet. Może nawet kilka setek. Dlaczego poczuł dotyk właśnie jej palców, zapach jej włosów i ciała? Dlaczego nie lady Finley-Dodd, swej ostatniej kochanki?

Ale dziękuję niebiosom chociaż za jedno – pomyślał, kiedy szedł do garderoby i dzwonił na lokaja, by ten przyniósł mu wodę do golenia. Na szczęście w rzeczywistości wszystko było inaczej niż w tym śnie. Nigdy nie pozwolił sobie na łzy czy szlochy. Udało mu się ukryć, że poczuł się zraniony. Pamiętał, co wtedy powiedział, gdy niedbale zasłonił ręką oczy.

– Bądź tak dobra i uprzedź mnie, kiedy zechcesz odejść, dobrze, Belle? – Specjalnie ziewnął, jakby zmęczony uprawianiem miłości. – Znajdę sobie inną kokotę. – Pierwszy raz użył wobec niej tego słowa. Słowa, które potem często przychodziło mu na myśl, gdy cierpiał.

Został boleśnie zraniony. I z całą młodzieńczą gwałtownością pragnął także zadać ból. Wątpił, czy mu się to udało. W rezultacie bowiem zrobiło mu się wstyd.

Kiedy się golił i ubierał, starał się myśleć o Julianie. Słodkie dziecko. Chodząca niewinność. Ostatniego wieczora w galerii wzbudziła w nim czułość i uczucia opiekuńcze. W ciągu tygodnia ta czułość przerodzi się w miłość – postanowił sobie wczoraj. Teraz utwierdził się w tym zamiarze. Jeśli będzie łagodny, jej nieśmiałość zamieni się w gorętsze uczucie.

Wychodząc z pokoju, zaśmiał się nieszczerze. Ach, ta poczciwa babcia! Kilka dni temu, jeszcze w Londynie, był wolnym człowiekiem i nawet zastanawiał się, czyby nie zignorować jej zaproszenia. Nie zdawał sobie wówczas sprawy, jak daleko zaszły plany jego ożenku, choć przecież mógł się tego domyślać. Z całą pewnością nie sprowadzono by tu Juliany, gdyby sprawa małżeństwa nie została już postanowiona. Od jego przyjazdu do Portland House nie minęły jeszcze dwa dni, a już wpadł w zastawioną nań pułapkę. Tylko że teraz, rzecz jasna, nie zależało mu, by się z niej uwolnić. Zadecydował o tym wczoraj.

Zatrzymał się nagle, kiedy doszedł do schodów, którymi zamierzał zejść na dół. Dama – kobieta – idąca schodami w górę, także przystanęła. Po chwili oboje zaczęli iść naprzeciw siebie. Ubrana była tak, jakby wracała ze spaceru. Wiedział, że jest już prawie południe. Wstał dziś później, bo zatrzymały go w łóżku rozkoszne wizje! Zacisnął zęby.

– Dzień dobry – powiedziała cicho, kiedy mieli się minąć.

Nie podniosła głowy, by na niego spojrzeć. Zastąpił jej drogę, tak że musiała podnieść wzrok. W zielonych oczach malowało się zaskoczenie.

– Czego sobie życzysz? – zapytała po chwili milczenia.

– Chcę porozmawiać z tobą na osobności – odparł. -I to zaraz. Wyjdźmy na dwór.

Spojrzała na niego pytającym wzrokiem, a on znowu zaciął usta.

– Dobrze -rzekła wreszcie niskim i spokojnym głosem.

Odwróciła się i zaczęła iść po schodach, nie oglądając się.

Główny lokaj księcia, stojący w hallu, czekał już z płaszczem na ręku, kiedy Jack zszedł ze schodów. Ukłoniwszy się, podał mu okrycie, a Jack zarzucił je sobie na ramiona. Był tak wściekły, że mógłby kogoś zamordować.

Загрузка...