Isabelli nie udało się uciec do swego pokoju zaraz po powrocie do domu. Marcel skakał w hallu wokół niej, prosząc, by razem ułożyli jemiołę, jak to mieli w zwyczaju, a Davy i jego siostry patrzyli na nią wyczekująco. Nawet Jacqueline wzięła ją za rękę, spoglądając prosząco w oczy.
– Powiedziałem Davy'emu, Meggie i Kitty, że nikt tak pięknie nie układa jemioły jak ty, maman – mówił Marcel.
Trzy starsze damy, w tym matka Jacka, które spędziły popołudnie na poddaszu wybierając pudła z ozdobami, usłyszały słowa Marcela i lady Maud uśmiechnęła się przymilnie.
– Ależ, droga hrabino, musisz to dla nas zrobić -rzekła. – Powiem mamie, że zgłosiłaś się na ochotnika.
Isabella musiała więc iść razem ze wszystkimi do sali balowej. Ale nie było tak źle – stwierdziła, kiedy wokół niej i Annę zebrała się gromada dzieciaków, które koniecznie chciały pomagać przy układaniu jemioły. Mogła wrócić następnego dnia do Londynu, ale Jack powiedział, że powinni zachowywać się jak dorośli, rozsądni ludzie.
I przypomniał, że znalazła się tu na wyraźne zaproszenie księcia i księżnej Portland.
Nareszcie mieli okazję porozmawiać. Wszystko z siebie wyrzucili: frustrację spowodowaną obecną sytuacją, cały gniew i podejrzenia. Teraz więc, choć przebywali pod jednym dachem, mogli w spokoju świętować Boże Narodzenie – każde z nich oddzielnie.
– To będzie wspaniała zabawa – zauważyła Annę, kiedy przeszły w ten kąt sali, który księżna wyznaczyła do układania jemioły. – Och, uwielbiam Boże Narodzenie. To najmilsze dni w roku. I wszyscy zgodnie twierdzą, że tej nocy spadnie śnieg. Nie śmiem nawet o tym marzyć!
Isabella zebrała gałązki jemioły i wszystkie ozdoby, jakie były im potrzebne, po czym wydała dyspozycje sporej grupie pomocników. Dzieci rozprawiały z podnieceniem o śniegu, bałwanach, łyżwach, bożonarodzeniowych prezentach i świątecznym puddingu.
Tak, to wspaniały okres – pomyślała Isabella. Nie mogłaby spędzić świąt z sympatyczniejszą rodziną. W ostatnie Boże Narodzenie byli sami – ona i dzieci. W tym czasie zawsze najbardziej tęskniła za Maurice'em.
Jack wspinał się po wysokiej drabinie ustawionej pośrodku sali i wieszał dekoracje na żyrandolu. Juliana stała obok, przyglądając się temu. Patrzyła na Jacka wzrokiem właścicielki. Bo też należeli do siebie. Dla nich będzie to najwspanialsze Boże Narodzenie w życiu.
Isabella skupiła się, by pomóc Kitty zawiązać kokardkę z czerwonej wstążki na pęku jemioły.
Zdjął surdut i kamizelkę. Wyglądał bardzo atrakcyjnie w koszuli, spodniach i wysokich butach z cholewami. Niewiele się zmienił. I przed południem czuła się przy nim tak jak dawniej. Jego ciało i usta wydawały się jej niepokojąco znajome.
– Nie, nie – zwróciła się do Marcela. – Nie układaj całej jemioły w jeden bukiet. Postaraj się rozłożyć gałązki.
O, tak. – Opuściła rękę i zmierzwiła mu czuprynkę. -Dobry chłopiec.
Dziewięć lat temu zastanawiała się, czy będzie potrafiła żyć bez Jacka. Pokusa, by mimo wszystko zostać z nim, dopóki się nią nie znudzi, była wręcz nie do przezwyciężenia. Ale wiedziała, że choć może nie będzie mogła żyć bez niego, życie z nim jest dla niej niemożliwością. Nigdy jej nie szanował. Potrzebna mu była tylko z jednego powodu. I coraz częściej tracił panowanie nad sobą, stawał się gwałtowny i zazdrosny. Sytuacja mogła się już tylko pogarszać.
Resztki godności, jakie jej jeszcze zostały, skłoniły ją do odejścia. I stwierdziła, że potrafi żyć dalej – i to nie wegetować, lecz właśnie żyć. Zaczęła nowe życie, znacznie lepsze od dotychczasowego.
Zawsze nienawidziła tej dotkliwej tęsknoty za Jackiem – próbowała ją zwalczyć, ale bez skutku. I nadal nienawidziła tego uczucia.
– No – rzekła Annę – skończyłyśmy. Wspaniale wygląda. Czyż nie jest śliczny, Jacqueline? – Objęła dziewczynkę ramieniem. – Masz zdolną mamę. Gdzie jest Kenneth? Ach, stoi tam z Prue i Alice – nic mu się nie stało. Zaniesiemy jemiołę do salonu?
O, tak – pomyślała Isabella wstając. Gdziekolwiek, byle nie zostawać w sali balowej. Jack należy już do innej. A nawet gdyby tak nie było, nie chciała w nic się angażować. Za późno na to. Nie, właściwie nie o to chodzi. Dla niej i dla Jacka nigdy nie było odpowiedniego czasu. Ich związek to nieporozumienie. Od początku do końca.
W salonie zebrało się już mnóstwo ludzi – dorosłych i dzieci – którzy zmienili ten zwykle dostojny i wytworny pokój w barwną, pachnącą komnatę jak z bajki. Lady Sara Lynwood i matka Jacka właśnie ustawiały w oknie żłóbek, a inni zajęci byli dekorowaniem ścian. Wszyscy jednak przerwali pracę, by podziwiać pęk jemioły i przyglądać się, jak zostaje zawieszony pośrodku pokoju. Zebediah, Howard i Anthony powiesili go według wskazówek Isabelli.
Potem wszyscy stanęli dookoła, patrząc z podziwem na jej dzieło, Isabella zaś pomyślała, że to jeden z najładniejszych pęków, jakie ułożyła. Nie sama oczywiście, gdyż miała całą armię pomocników.
– To zasługa Isabelli – mówiła Annę. – Ja nigdy dotąd nie układałam jemioły.
Isabella zauważyła, że do salonu przyszedł nawet książę. Stał nie opodal, wsparty mocno na lasce. Zjawił się także Jack. Juliana trzymała go pod rękę. Nadal był bez surduta i kamizelki.
– Wobec tego hrabina pierwsza musi zostać pocałowana pod jemiołą – stwierdził książę tak rubasznym tonem, że zabrzmiało to, jakby wyznaczał jakąś surową karę. -Pani, proszę, podejdź tu i pozwól, że mnie przypadnie ten zaszczyt.
Isabella zaczęła sobie uświadamiać, że mimo pozorów szorstkości książę był łagodnym i dobrodusznym człowiekiem. Stanęła pod jemiołą i uśmiechnęła się swym scenicznym uśmiechem – tym najbardziej promiennym. Miała bolesną świadomość, że przed paroma godzinami całowała się z Jackiem, i to wcale nie pod jemiołą. A teraz on stał z tą słodką dziewczyną wspartą na jego ramieniu.
– Cała przyjemność po mojej stronie, wasza wysokość – odrzekła nadstawiając policzek do pocałunku, a książę cmoknął ją jak z dubeltówki. Potem położyła dłonie na ramionach starszego pana, by oddać całusa. Zaśmiała się słysząc, jak ktoś – chyba Peregrine, pomyślała – gwizdnął z uznaniem.
– Właśnie po to jest jemioła – powiedział ktoś inny ze śmiechem, gdy Isabella wzięła księcia pod ramię i odprowadziła na bok. – Co za interesujący pomysł!
Pod jemiołą stanął teraz Howard Beckford, pociągając za sobą Rosę Fitzgerald. Pocałował ją głośno, a ona się zarumieniła.
– Uważaj, Beckford! – zawołał Bertrand Fitzgerald. -Bo będziesz musiał zadeklarować swe zamiary wobec mojej siostry.
Ale jak zauważyła Isabella, uśmiechał się szeroko.
Wszyscy byli w wybornych nastrojach. Kilkoro z nich pocałowało się pod jemiołą – „żeby sprawdzić, czy to działa", jak powiedział Alex chichocząc, kiedy cmoknął Annę w policzek.
– Ciekawe – Isabella pochwyciła słowa Juliany – czy jest tu ta gałązka, którą wcześniej trzymałeś mi nad głową?
Gdyby nie to, że nadal wspierała się na ramieniu księcia, Isabella odsunęłaby się od nich albo nawet wyszła z salonu. Jednak nie mogła tego zrobić.
– Wątpię, czy byłbym w stanie ją rozpoznać – odparł Jack z rozbawieniem. – Wyznam ci, że wtedy myśli miałem zajęte zupełnie czymś innym. Idziemy tam?
– Chyba powinniśmy – odrzekła.
Juliana sprawiała wrażenie, jakby pozbyła się już rezerwy i nieśmiałości. Bez wątpienia uległa czarowi Jacka i zaczęła się w nim zakochiwać.
Isabella musiała więc patrzeć, jak się całują, i słuchać towarzyszących temu gwizdów. Miała wrażenie, iż był to bardzo śmiały pocałunek – i nic w tym dziwnego. Za kilka dni Juliana i Jack mieli się przecież oficjalnie zaręczyć.
Książę wydał z siebie dudniący pomruk, w którym Isabella rozpoznała śmiech.
– Za moich czasów, hrabino – rzekł – nie darowalibyśmy tak łatwo ładnej dziewczynie. Pod jemiołą "można sobie pozwolić na więcej niż zwykle. Bądź tak dobra, moja droga, i podejdź ze mną do krzesła. Stan i Perry pomogą mi usiąść.
Bożonarodzeniowy nastrój prysł, zanim Isabella zdążyła spełnić jego prośbę. Rozejrzała się rozpaczliwie, by coś z tego jeszcze uratować. A wtedy Marcel pociągnął ją za rękę.
– Chcę cię pocałować, maman – rzekł. – W zeszłym roku powiedziałaś, że jestem teraz głową rodziny.
– Bo jesteś – odparła z uśmiechem, pozwalając się zaprowadzić pod jemiołę. Kiedy schyliła się, by ucałować jego miękkie usteczka, poczuła znajomy, niemal bolesny przypływ czułości. Do niego i do Jacqueline, która stała w pobliżu.
Miłość do dzieci nadawała sens jej życiu. Nigdy nie powinna o tym zapominać. Zbliża się Boże Narodzenie. Musi się postarać, by były to dla nich radosne święta. Bo tak naprawdę dla niej liczą się tylko dzieci.
Co powiesz na partię bilardu, Jack? – Alex położył rękę na ramieniu kuzyna. Było to późnym wieczorem, gdy jedni udali się do pokoju muzycznego, by ćwiczyć przed koncertem wigilijnym, a pozostali zajęli się w salonie grą w karty. – Musimy nauczyć się ról, jutro czekają nas próby. Powinniśmy więc wykorzystać każdą wolną chwilę, by się trochę rozerwać.
Jack poszedł z Alexem do sali bilardowej, by od razu się zorientować, że nie o grę tu chodzi. Alex podszedł do okna i stał tam, patrząc na śnieg sypiący w ciemnościach. Jack domyślił się, po co został tu zaproszony. Obaj kuzyni nadal byli sobie tak bliscy jak w dzieciństwie. Czasami nawet potrafili czytać nawzajem w swoich myślach. Jack cztery lata temu wiedział na przykład, że nie ma szans u Annę, bo Alex – wbrew pozorom – nadal ją kochał.
– Z tego, co wiem, głową rodziny wciąż jest dziadek – odezwał się Jack ostrożnie. – Chyba nie zamierzasz zastępować go w tej roli, co, Alex? Chcesz wygłosić mi kazanie?
– Jestem członkiem rodu – odparł Alex nie odwracając się. – To wystarczający powód. Mam na względzie uczucia i honor rodziny. Nie skompromitujesz nas w te święta, Jack!
– A jak miałbym to zrobić? – zapytał Jack udając, że nie wie, o co chodzi. Nienawidził, kiedy Alex przybierał wobec niego mentorski ton. Nie tak dawno temu kuzyn był tak samo niesforny jak on. Nawet podobały im się te same kobiety. Tylko że ten przeklęty Alex wychodził z owej rywalizacji zwycięsko. – Czyżbym zbyt gorliwie całował Julianę pod jemiołą? Do tego właśnie służy jemioła. Jak zauważyłem, ty także śmiało sobie tam poczynałeś z Annę.
– Jack – powiedział Alex – to piękna kobieta. Wprost niespotykanie. Ma w sobie jakiś magnetyzm, który sprawia, że wzrok wszystkich zawsze kieruje się na nią.
– Annę nie byłaby zachwycona słysząc to – zauważył Jack. Nie musiał nawet pytać, by wiedzieć, że Alex nie ma na myśli ani Annę, ani Juliany.
– Moje uczucie do Annę jest tak stałe i głębokie, że nie muszę udawać, iż nie zauważam urody innych kobiet – odciął się kuzyn. – Rozumiem, że jesteś nią oczarowany, Jack. I choć to osoba godna najwyższego szacunku, jest aktorką. A niektórzy mężczyźni od razu myślą, że…
Nie zdążył powiedzieć nic więcej, gdyż dwie żelazne ręce gwałtownie go odwróciły i chwyciwszy za klapy surduta, niemal uniosły nad podłogę. Plecami uderzył o ramę okienną.
– Dobrze ci radzę, nie kończ tego zdania – powiedział Jack głosem ostrym jak nóż. – Chyba że chcesz połknąć zęby albo zbierać je z podłogi przez następną godzinę.
Alex nic nie odpowiedział. Jack stopniowo zwolnił uścisk i puścił kuzyna. Stali tak mierząc się wzrokiem. Jack oddychał ciężko.
– Przypuszczam, że nie prosiłeś babci, by znalazła ci żonę – rzekł Alex. – Kiedy tu przyjechałeś, pewnie nie zdawałeś sobie w pełni sprawy, że wybór już został dokonany, a tobie pozostało tylko zalecać się do dziewczyny i oświadczyć jeszcze podczas świąt. Babcia rzeczywiście trzyma wszystko żelazną ręką i nie pyta nikogo o zdanie. Ale prawda jest taka, Jack, że dziewczyna przyjechała tu z pewnymi nadziejami, a ty już na wstępie dałeś to zrozumienia, że są uzasadnione. Gdybyś tego nie zrobił, nikt nie mógłby cię winić, chociaż i tak sytuacja byłaby niezręczna. Ale ty sam zrobiłeś pierwszy krok.
– Stanowczo mam zamiar ożenić się z nią- odparł Jack patrząc poważnie na niego – jeśli tylko mnie zechce. A mam wrażenie, że zechce.
– A tymczasem romansujesz z hrabiną de Vacheron? -cicho dodał Alex. – Chcesz mieć rozrywkę przed ślubem? Dzisiejszej nocy spotkacie się w jej czy w twoim pokoju?
Jack dał mu cios w szczękę, a oczy Alexa zwęziły się z bólu, gdy uderzył głową o okienną ramę.
– Broń się albo przeproś – syknął Jack przez zaciśnięte zęby. – Obraziłeś damę, choć tego nie słyszała. Zabrałem ją na spacer nad jezioro. Ona nie zna tych okolic. Ja je znam. Czy trzeba ją od razu napiętnować tylko dlatego, że poszła ze mną na przechadzkę?
– Jack – Alex delikatnie dotknął swej szczęki – ja też wtedy poszedłem z Annę na spacer… przynajmniej taki miałem zamiar. Chciałem was dogonić. Na szczęście, kiedy was zobaczyłem, Annę pokazywała coś po drugiej stronie jeziora. Wierzę… mam nadzieję, że niczego nie zauważyła, choć musiała się dziwić, dlaczego tak nagle zawróciłem. Widziałem was, a wzrok mam dobry. To, co zobaczyłem, to nie były świąteczne serdeczności. Nikt nie mógłby się pomylić co do tego.
Jack opuścił ręce.
– To nie twoja sprawa – rzekł bezbarwnym tonem.
– Przeciwnie – odparł Alex. – Jest tu młoda dama, która zostałaby okrutnie zraniona i upokorzona, gdyby prawda wyszła na jaw. A dwie rodziny – w tym nasza – znalazłyby się w bardzo niezręcznej sytuacji. Nasze nazwisko zostałoby zhańbione. Tak, to bez wątpienia moja sprawa. Jeśli chcesz się łajdaczyć, poczekaj, aż wyniesiesz się z rodzinnej posiadłości. I nie mam zamiaru przepraszać nikogo za te uwagi. A jeśli znowu podniesiesz na mnie rękę, popamiętasz. Zobaczymy, czy spodobasz się swoim damom z podbitymi oczami.
Jack rozczapierzył palce i znowu je zacisnął.
– Może to głupie – dodał Alex – lecz zawiodłeś mnie, Jack. Taka jest prawda. Muszę wyznać, że hrabina także mnie rozczarowała. Myślałem, że ma więcej klasy.
– Nienawidzę takich pochopnych sądów, które często wypowiadają szacowni ludzie – powiedział Jack. – Zobaczyłeś coś i myślisz, że już wszystko wiesz. A tymczasem nic nie wiesz. Kiedyś kochałem Belle… dawno temu, zanim wyszła za mąż. Uważasz oczywiście, że nie jestem zdolny do miłości, ale ta kobieta przez rok była całym moim życiem. Nie wiedziałeś tego. Nikt nie wiedział. Traktowałem ją zbyt poważnie, by chwalić się w gronie znajomych. Ale piśnij jeszcze słówko o tym, że w jej dzisiejszym zachowaniu było coś niewłaściwego, a koniec z nami.
Alex ponownie na chwilę przymknął oczy.
– Była twoją kochanką? – zapytał. – Co za skomplikowana sytuacja. Ale to nie może się zacząć od nowa, Jack. Nie tutaj.
– Ty głupcze! – zawołał Jack. – Oczywiście, że to nie powtórzy się teraz, kiedy Belle jest tym, kim jest, a ja mam się ożenić z inną. Nie musisz się martwisz, Alex, o to przeklęte dobre imię naszego rodu. Mam zamiar poślubić Julianę i będzie to małżeństwo z prawdziwego zdarzenia. To tradycja rodzinna, czyż nie? Chociaż ty potrzebowałeś całego roku, by sprostać oczekiwaniom rodziny. Moje kawalerskie dni dobiegają końca.
Alex przeczesał palcami włosy, ale cofnął rękę, kiedy dotknął tyłu głowy.
– Przez ciebie, Jack, mam guza jak jajo – powiedział. – I opuchniętą szczękę, co będę musiał w jakiś sposób wytłumaczyć. Dobry Boże, kiedy ostatnio się biliśmy? Tym razem nie miałem nawet tej satysfakcji, że mogłem ci oddać. Zawsze za powód do chwały uważałem to, że już w pierwszej minucie udawało mi się rozkwasić ci nos.
– I zawsze boleśnie obijałeś sobie knykcie – odciął się Jack. – Zagramy w bilard, skoro już się tu pofatygowaliśmy?
– Jeśli zniesiesz porażkę… – rzekł Alex potrząsając głową, jakby chciał się uwolnić od jakichś myśli, a zaraz potem wykrzywił usta z bólu. – Czy mi się wydaje, czy ostatnio byłem od ciebie lepszy w tej grze?
Jack wybrał kij i pomyślał o Julianie. I o Belle. Poczuł, że robi mu się dziwnie słabo.
Całą noc padał gęsty śnieg i nie przestał delikatnie sypać jeszcze następnego ranka. Lekki puch pokrył ziemię, sprawiając, że trawniki, rabaty kwiatowe, ścieżki i droga zamieniły się w jeden biały dywan. Duże czapy śniegu leżały także na gałęziach drzew.
– Czyż to nie najpiękniejsza świąteczna sceneria, jaką kiedykolwiek widzieliście? – zauważyła Constance splótłszy palce z palcami Sama, kiedy przyłączyli się do reszty rodziny zgromadzonej w salonie na śniadaniu. – Czy mogłoby być śliczniej?
Nikt nie podjął rozmowy.
Perry, Martin i Freddie mieli spędzić przedpołudnie w sali balowej na próbie wybranych scen z Isabellą. Parę innych osób z podnieceniem wyglądało przez okno.
– Świeży, puszysty śnieg – odezwał się Stanley – jest najlepszy do lepienia bałwana.
– I robienia śnieżek – dodał Jack.
– Zresztą i tak nie mamy żadnego wyboru – powiedział Zeb. – Oboje z Hortense, schodząc na dół, zajrzeliśmy do pokoju dziecinnego, by sprawdzić, czy któreś z maluchów już się obudziło. Powiedz im, Hortense.
– Wszystkie co do jednego aż piszczą z uciechy -rzekła. – No, może oprócz Jacqueline. I wszystkie podskakują niecierpliwie, domagając się, by natychmiast -jeśli nie szybciej – zabrać je na dwór. Zeb musiał jak zwykle zagrozić im klapsem… choć nigdy jeszcze nie spełnił swej groźby, prawda, kochanie?… by zgodziły się najpierw zjeść śniadanie.
– A przedtem jeszcze się ubrać – dodał jej mąż.
Tak więc niespełna godzinę później wszystkie dzieci bez wyjątku wybiegły z domu, a za nimi podążyła zaskakująco liczna grupka dorosłych.
– Obecność dzieci w domu – powiedział Jack do Juliany – jest oczywiście doskonałym pretekstem dla dorosłych. Sami mogą się wtedy zachowywać jak dzieci, gdy tylko zobaczą coś tak kuszącego jak świeży śnieg.
Zaczęli zabawę od radosnej bitwy na śnieżki, podczas której dorośli wystawiali się na cel, mrucząc i krzywiąc się, kiedy dosięgła ich jakaś śnieżna kula. Dzieci natomiast, uszczęśliwione celnym uderzeniem, piszczały z zachwytu i popychając się, uciekały w strachu przed odwetem dorosłych. Potem wszyscy podzielili się na cztery grupy, by lepić bałwany. Zespół, który ulepi największego – ogłosił Alex – w nagrodę będzie mógł się tym chwalić przez całe Boże Narodzenie.
Jackowi, Julianie, Stanleyowi i Celii przydzielono jako pomocników Marcela, Jacqueline, Davy'ego i Roberta. Jacqueline i Davy zabrali się do dzieła ze stanowczym zamiarem zdobycia nagrody. Roberta najbardziej bawiło zakopywanie się w śniegu. Natomiast Marcel ani na chwilę nie przestawał mówić.
To przemiły dzieciak – pomyślał Jack, dobrodusznie przysłuchując się paplaninie malca. Przypomniał sobie, że Belle nie chciała, by zbliżał się do jej dzieci. Ale wczoraj wszystko sobie wyjaśnili i od tej chwili odnosili się do siebie nader poprawnie. Tylko że ostatniej nocy znowu mu się śniła – przypomniał sobie nagle. Leżała w łóżku obok niego, wsparta na łokciu, z głową opartą na dłoni, a jej złociste włosy rozsypały się na jego ramionach i łaskotały go. Śmiała się i śmiała radośnie, dopóki nie uniósł ręki, nie przyciągnął jej głowy do siebie i nie złączył swych ust z jej ustami. Wtedy umilkła. Ale to mu się tylko śniło. Obudził się i poczuł bolesną pustkę.
Tak ją zapamiętał z ich pierwszych dni. Prawie już zapomniał, że dużo się śmiali, zazwyczaj z absurdalnych historyjek, które zawsze miał w zanadrzu. Później śmiali się już coraz rzadziej.
– Potem weszliśmy na wielki statek – ciągnął Marcel – i wszyscy się pochorowali, bo bardzo kołysało. Ale ja nie chorowałem. Opiekowałem się mamą i Jacąuie, ponieważ jestem głową rodziny. Tak mówi mama. Mój tata nie żyje. Podoba mi się, że jestem głową rodziny, ale czasami wolałbym, żeby tata był z nami. Często brał mnie na barana. Pamiętam to. I mówił po francusku.
Ich drużyna wygrała zawody dzięki temu, że Davy, siedząc na ramionach Stanleya, dolepił bałwanowi jajowatą głowę.
– No, dobrze, Davy – zwrócił się do niego ojciec -możesz chwalić się tym w pokoju dziecinnym, dopóki inne dzieciaki nie zaczną rzucać w ciebie butelkami z mlekiem, a w salonie – dopóki ktoś nie wyleje na mnie herbaty. Mam tylko nadzieję, że ta herbata zdąży ostygnąć.
Robert wyczołgał się ze swojego igloo i z radością powitał wiadomość, że został jednym ze zwycięzców.
Przyszedł czas, by wracać do domu. Wszyscy mieli już czerwone nosy i zgrabiałe palce. Rękawiczki, szaliki i palta były całe w śniegu.
Marcel dreptał obok Jacka i Juliany.
– Jeślibyś chciał, mógłbyś mnie wziąć na barana. Jack przystanął i spojrzał na niego. W głosie malca wyczuł tęsknotę. Chyba bardzo brakuje mu ojca. Musiał mieć zaledwie trzy lata, kiedy umarł Vacheron, a mimo to go pamiętał. I to dziecko prosi go teraz, by wziął je na barana – tak jak to robił ojciec? Jack poczuł dziwny uścisk serca. Schylił się, podniósł chłopca i posadził go sobie na ramionach.
Marcel mówił przez całą drogę do domu. A z kolei Jacqueline, jak zauważył Jack, szła cicho obok.
Był lekko wzruszony. I także skonsternowany. Miał nadzieję, że Belle nie wyjrzy przez okno i nie zobaczy ich. Co prawda, szła z nimi również Juliana, którą dzieci poznały jeszcze w pokoju dziecinnym, ale Jack miał wrażenie, że Marcel i Jacqueline lgnęły raczej do niego.
Ale nie to było najgorsze. Kiedy wrócili do domu, Jack postawił Marcela na ziemi, a malec pomknął za grupką innych dzieci, które pod przewodem Ruby szły na górę, skuszone obietnicą gorącego mleka. Ktoś tymczasem pociągnął Jacka za połę płaszcza. Jacqueline patrzyła na niego wielkimi oczami, w których kryła się prośba.
– Mogę pójść do pokoju muzycznego? – szepnęła. Dobry Boże!
– Spytałaś o to mamę?
– Mama powiedziała, że będę brała lekcje – odparła. -I obiecała, że kupi mi nowe skrzypce. Mogłabym tam iść i pograć? Proszę…
Nigdzie w pobliżu nie było widać ani Belle, ani Per-ry'ego, Martina czy Freddiego. Pewnie próba się jeszcze nie skończyła.
– Ominą cię gorące napoje – powiedział. – Czy nie byłoby lepiej poczekać i zapytać mamę o pozwolenie?
Lecz dziewczynka potrząsnęła głową, a jej oczy nagle napełniły się łzami.
– Proszę, niech mnie pan tam zaprowadzi. Dobrze? Jak mógł jej odmówić. To spokojne, poważne dziecko owinęło go sobie wokół palca. Podał jej rękę.
– Dobrze, ale nie na długo – odparł. – Myślę, że to nic złego.
Jacqueline uśmiechnęła się do niego, a on odniósł wrażenie, że już na zawsze stał się jej niewolnikiem.