Jacqueline oczywiście zapomniała o Jacku, gdy tylko weszli do pokoju muzycznego. Jack spodziewał się tego. Dziewczynka ostrożnie wyjęła skrzypce z jednego z futerałów i musnęła dłonią ich błyszczące drewno, lekko przeciągając palcem po strunach. Jack podszedł do fortepianu i usiadł na stołeczku. Mała spoglądała na instrument ze skupieniem i czułością, tak jakby patrzyła na ulubioną lalkę.
A potem uniosła skrzypce, oparła je o podbródek, wzięła smyczek i zaczęła grać. Przez następne pół godziny Jack miał wrażenie, że patrzy na jakiegoś wygłodniałego biedaka, który ma przed sobą niezliczone ilości jedzenia i bardzo mało czasu. Dziewczynka grała trochę za szybko i prawie nie robiła przerw między jednym utworem a drugim. Wyglądało to tak, jakby się bała, że już nigdy potem nie będzie mogła wziąć skrzypiec do ręki.
Jack pozwolił jej grać i stopniowo przestał się martwić, że Belle ich tu zastanie. Stracił też poczucie czasu. Jacqueline musiała się jeszcze wiele nauczyć, a jednak Jack pomyślał, że jej nauczyciel będzie mógł nauczyć się od niej równie dużo. A może nawet więcej.
Czuł się onieśmielony w obliczu takiego młodego, nie ukształtowanego talentu. Jednocześnie ogarnęła go czułość, gdy patrzył, jak ten wielki talent emanuje z takiej małej, szczuplutkiej istoty.
Wreszcie przestała grać i westchnęła z zadowoleniem, a potem otworzyła oczy i spojrzała na niego. Opuściła skrzypce.
– Dziękuję panu – rzekła.
– Cała przyjemność po moje stronie, Jacqueline. Uśmiechnął się do niej.
– Czy pan też gra? – zapytała.
– Tak, ale na fortepianie – odrzekł. – Gdybym był dziewczynką, pewnie zachęcano by mnie, abym grał więcej i więcej ćwiczył. Mówiono, że jestem uzdolniony w tym kierunku. Ale byłem chłopcem i nie mogłem cały dzień grać na pianinie.
Jacqueline odłożyła skrzypce na fortepian, tak jak poprzednim razem, i usiadła obok Jacka na stołku.
– Gdyby pan naprawdę odczuwał potrzebę grania, nieważne byłoby, co mówią inni.
No, tak. Potrzebę, nie chęć. Jak to brzmi w ustach dziecka…
– Masz rację, oczywiście – odrzekł.
– Uczyłam się grać na fortepianie – powiedziała – ale nie sprawiało mi to przyjemności. Cały czas musiałam myśleć o palcach: który palec dotyka którego klawisza. Nie czułam wtedy muzyki. Tylko ją słyszałam.
Więc zapomina o palcach podczas gry na skrzypcach?
– Co chciałabyś robić, kiedy będziesz dorosła? – zapytał. – Chcesz grać na skrzypcach dla innych ludzi? Czy wystarczyłoby ci granie tylko dla siebie i swojej rodziny?
Zastanawiała się przez chwilę.
– Mama zabrała mnie kiedyś na koncert – rzekła. – To było jeszcze we Francji. Występował skrzypek, który grał bardzo dobrze. To ktoś sławny, chociaż nie pamiętam jego nazwiska. Kiedy skończył, wszyscy długo klaskali. Ale mnie się nie podobało. Wiedział, że gra dobrze, i grał po to, by ludzie go widzieli i słyszeli, i mówili, jaki jest dobry. Pragnął być ważniejszy niż sama muzyka. – Zamyślona zmarszczyła brwi. – Chciałabym pokazać wszystkim, jak powinno się grać muzykę. Ale oczywiście nie potrafię. Nie umiem dobrze grać.
Och, biedna Belle – pomyślał Jack. Spełnią się jej najgorsze obawy. Dziecko da się porwać potrzebie tworzenia piękna i dążenia do doskonałości. Nigdy nie zadowoli się muzyką, jaką są w stanie grać zwykli śmiertelnicy.
Czy z Belle było inaczej? – zastanowił się. Czy teraz, kiedy słuchał Jacqueline, pojął to, czego nie zrozumiał wcześniej, gdy był z Belle? Tak niewiele o niej wiedział, chociaż żył z nią przez rok?
Uniósł palcem podbródek Jacqueline.
– Dziecko, grasz bardzo dobrze – powiedział. – Już teraz grasz dla samej muzyki, nie dla aplauzu. Odprowadzić cię do dziecinnego pokoju?
Dziewczynka przeniosła spojrzenie z twarzy Jacka na skrzypce.
– Będę mogła tu wrócić? – zapytała. – Przyprowadzi mnie pan tutaj znowu?
– Dobrze, jutro – obiecał. – Chyba że twoja mama wyraźnie tego zabroni. Przyjdziemy tu o takiej porze, kiedy nikt nie korzysta z pokoju.
– Dziękuję panu – rzekła i wstała, by włożyć skrzypce do futerału.
Jack podał jej rękę, a ona ją ujęła. Opuścili pokój i w milczeniu weszli na schody. Udało nam się, nikt nas nie przyłapał – pomyślał Jack.
Ale gdy tylko dotarli do pokoju dziecinnego, drzwi się otworzyły i stanęła w nich Isabella.
Westchnęła.
– Już miałam zacząć akcję poszukiwawczą – powiedziała patrząc na Jacqueline. – Gdzie byłaś?
– Kiedy wróciliśmy do domu, zaprosiłem Jacqueline do pokoju muzycznego – odezwał się Jack. – Poprosiłem, by coś mi zagrała.
– To moja wina, mamo – rzekła Jacqueline. – To ja poprosiłam pana, by mnie tam zabrał. Błagałam go.
Ależ z nas żałosna para konspiratorów – pomyślał Jack z rozbawieniem, które starał się ukryć. Ale Belle je wyczuła. Zobaczył to w jej oczach, mimo że nie zmieniła wyrazu twarzy. Zawsze łatwo było z jej oczu wyczytać uczucia.
Nagle Jack uświadomił sobie, że oboje z Jacqueline wciąż trzymają się za ręce.
– Cóż – rzekła Isabella i Jack zorientował się, że nie jest zagniewana – tylko pamiętaj, Jacqueline, żebyś pana nie zamęczała.
– To była przyjemność i zaszczyt słuchać, jak ona gra – powiedział Jack.
Jacqueline wślizgnęła się do pokoju dziecinnego i zamknęła za sobą drzwi. Jack i Isabella patrzyli na siebie niepewnie.
– Jak wypadła próba? – zapytał.
– Peregrine jest dobry w roli Shylocka – odparła. -Freddie nauczył się swej kwestii na pamięć, ale był zdenerwowany i odzywał się w niewłaściwych momentach. Ale wszystko przyjdzie z czasem.
– Na twoim miejscu nie liczyłbym na to – powiedział wykrzywiając usta w uśmiechu i podał jej ramię.
Razem schodzili na dół – niebezpiecznie blisko siebie, jak pomyślał Jack, kiedy Belle go dotknęła. Ale przecież postanowili zachowywać się jak cywilizowani ludzie, a w cywilizowanym świecie przyjęte jest, że mężczyzna i kobieta chodzą pod ramię.
– Belle – odezwał się nagle – dlaczego zostałaś aktorką?
Pytanie to zabrzmiało idiotycznie.
– Dlaczego? – Spojrzała na niego. – Myślałam, że znasz odpowiedź, Jack.
– Dla sławy i pieniędzy? – zapytał. Zawsze tak myślał. Lubiła być uwielbiana, zwłaszcza przez mężczyzn, lubiła myśleć, że stanie się bogata, niezależna i będzie mogła przebierać w kochankach. Naprawdę kiedyś w to wierzył. Teraz nie był już tego taki pewny. A właściwie był pewny, że się mylił.
– Być sławnym to bardzo miłe – rzekła. – Muszę to przyznać. I nie przeczę, że dobrze jest mieć dużo pieniędzy. Czułam się strasznie niepewnie, gdy nie wiedziałam, kiedy będę jadła następny posiłek… zanim… zaopiekowałeś się mną. Ale tu chodzi o coś więcej. Znacznie więcej.
– O co? – zapytał, ale pomyślał, że zna już odpowiedź.
O dziewięć lat za późno.
– Gram, bo muszę to robić – odparła. – Czytam rolę i chcę tchnąć w nią życie. Nie wystarcza mi samo czytanie, wyobrażanie sobie danej sceny czy oglądanie jej w teatrze. Muszę ją zagrać. Muszę wejść w skórę bohaterki, myśleć jak ona. Muszę poczuć w sobie, jak bije jej serce. Muszę pokazać, jaka jest naprawdę, a nie jaka wydaje się na papierze. Ty nigdy tego nie rozumiałeś, prawda, Jack? Myślałeś, że robiłam to, by mnie chwalono, i dlatego, że pochlebiało mi, gdy po przedstawieniu przychodzili do mnie za kulisy bogaci panowie.
– Belle – powiedział – czemu młodzi nigdy nie chcą mówić i słuchać? Dlaczego kierują się emocjami, a nie rozumem? Dlaczego dopiero teraz cię rozumiem?
– Chciałeś mnie mieć na własność – odparła. – Dobrze mi płaciłeś i myślałeś, że należę do ciebie.
– Ale nigdy nie byłaś tylko moja. – Uśmiechnął się cynicznie. – Nie było wyłącznie moją własnością to, za co płaciłem, nieprawdaż, Belle? Nie wezmę na siebie całej odpowiedzialności za tamte okropne ostatnie tygodnie. Zdradzałaś mnie.
– Ach, tak. – Zacięła usta, a oczy przybrały twardy wyraz. – Zawsze wracamy do tego samego, czyż nie, Jack? Czasami żałuję… Och, nieważne!
– Czego żałujesz? – Ujął podbródek Belle, kciukiem dotykając jej dolnej wargi. Chwilę wcześniej zeszli już na dół i stali teraz, patrząc sobie w oczy.
Ale nie zdążyła odpowiedzieć. Drzwi do salonu otworzyły się i wyszli z niego Alex, Zeb, Anthony i Howard Beckford – wszyscy mówiący jednocześnie. Jack opuścił rękę, gdy tylko ich zobaczył. Unikał jednak wzroku Alexa.
Wydawałoby się, że w domu pełnym ludzi nietrudno kogoś unikać, jeśli się tego chce – pomyślała Isabella. A jeszcze łatwiej, gdy zależy na tym obu stronom.
Jednak okazało się to niemożliwe. A może oboje za mało się starali. Mogła przecież wejść z Jacqueline do pokoju dziecinnego. Albo Jack mógł tam zajrzeć, by przywitać się ze swoimi siostrzeńcami – zwłaszcza gdy zobaczył, że ona nie wchodzi. Zamiast tego szli razem po schodach i na dodatek zaczęli rozmawiać na niebezpieczne, osobiste tematy.
Oczywiście musieli się także spotykać na próbach scen z „Otella". Pierwsza próba została wyznaczona właśnie na to popołudnie.
Od początku wszystko szło nie tak. Isabella zamierzała prawdziwie odegrać sceny dopiero na próbie generalnej i na premierze. Nie chciała bowiem, by pozostali aktorzy czuli się przy niej speszeni. Wiedziała, że niektórzy z nich już teraz byli skrępowani i bali się zrobić z siebie głupców. Podczas przedpołudniowej próby przynajmniej udało jej się wczuć w rolę Porcji i odpowiednio przeczytać swoją kwestię. Po południu nawet tego nie była w stanie zrobić.
Tego popołudnia była wyłącznie Isabellą i rozmawiała z Jackiem, a potem prowadziła dialog z Annę, myśląc o Jacku. Przypomniała sobie, jak próbował ją kontrolować, jaki bywał zazdrosny, wściekły i jak miotał oskarżenia – niczym Otello. I kiedy mówiła do Annę, nie potrafiła wcielić się w postać posłusznej, uległej, pogodzonej z losem Desdemony. Skłonna była raczej zgodzić się z bardziej wojowniczą Emilią. A jednak z jednym zdaniem, które wygłosiła, identyfikowała się zarówno jako Isabellą, jak i Desdemona. Kiedy Emilia powiedziała, że mogłaby zdradzić męża za odpowiednio wysoką cenę, Isabellą rzekła żarliwie:
– „Mnie – niechby piekło pochłonęło, gdybym tak postąpiła, choćby za świat cały!"
Jednak nawet wtedy nie udało jej się wczuć w graną postać. Czuła, że Jack, stojący nie opodal, przewierca ją wzrokiem. Wyobrażała sobie, jak cynicznie interpretuje wygłaszane przez nią słowa.
Claude próbował wytłumaczyć Annę, jak powinna zagrać swą rolę. Annę oczywiście nie bardzo pasowała do roli wygadanej Emilii. Była zbyt nieśmiała i zbyt słodka, by wcielić się w tak różną od siebie postać. Ale doskonale znała swą kwestię i wiedziała, kiedy ma mówić.
Jack grał dobrze. Isabellą nigdy nie przypuszczała, że taki z niego zdolny aktor, może dlatego, że nigdy nie lubił teatru i wszystkiego, co się z nim wiąże. Oczywiście nie był całkowicie naturalny i nie znał swojej kwestii. Kiedy Isabellą leżała i zamknąwszy oczy udawała, że śpi, Claude musiał mu dwa razy przypomnieć, że ma podejść bliżej i pochylić się nad nią.
– Boże drogi, człowieku – rzekł zniecierpliwiony Claude, zapominając o dwóch obecnych w sali damach -masz się pochylić i pocałować ją. Nie możesz tego zrobić stojąc dziesięć jardów dalej.
Wreszcie nad swym prawym ramieniem poczuła ciepło bijące od ciała Jacka, a jej twarz owionął znajomy oddech. Gdy słuchała wypowiadanych przez niego słów, próbowała stać się Desdemoną, a w Jacku widzieć Otella. Ale to był on, Jack – mówił nieco sztywno i trochę się mylił, ale w jego głosie brzmiał ból. Najwyraźniej granie nie sprawiało mu kłopotu.
– „Gdy zerwę różę, nie wskrzeszę jej – zwiędnie -powiedział cicho. – Trzeba jej zapach chłonąć, póki żyje…"
To naprawdę jest Otello – pomyślała. Mówi, że powinien ją zabić, ale nie chce tego, wiedząc, że potem nie będzie można niczego cofnąć. A jednocześnie jest Jackiem, który mówi jej, że to koniec, i choć nie chce, by to się skończyło, wie, że nie ma już dla nich przyszłości. W tych słowach była prawda – niebawem przecież miał ożenić się z inną.
Och, Jack!
– Na co czekasz, na zmiłowanie boskie? – spytał Claude z irytacją. – Teraz powinieneś ją pocałować, Jack.
– Zrobię to na premierze, Claude – odparł Jack.
– No, dalej – zniecierpliwił się Claude. – Boże święty, przecież Isabella nie będzie krzyczeć z oburzenia. To tylko przedstawienie. Zrób to.
To dobra rada – pomyślała Isabella, nadal leżąc z zamkniętymi oczami. Nie pamiętała, by ta stara sztuczka kiedykolwiek zawiodła. Granie zawsze było najlepszym sposobem, by uciec przed problemami czy nieszczęściem. I żeby uciec przed samym sobą.
Jego wargi lekko dotknęły jej ust. Były rozchylone. Pocałował ją cztery razy – tak jak nakazywał tekst sztuki – a ona drgnęła i powoli się przebudziła.
– „Kto to? Otello?" – zapytała sennie.
– „To ja" – odrzekł.
– „Przyjdziesz tu do mnie, mężu?" – zapytała, a ich oczy na moment się spotkały.
Wiedziała, że dla niego ta scena jest równie trudna jak dla niej. Opuściła więc wzrok na książkę, którą trzymał w ręku, i nie spuszczała go z niej, gdy Jack czytał swoją kwestię, a potem słuchał jej odpowiedzi.
Tak więc on groził jej, miotał oskarżenia i szalał, podczas gdy ona zaprzeczała wszystkiemu, błagała go i prosiła, by darował jej życie. Ale nie mogła zrozumieć Desdemony. Mimo że już kilka razy grała tę rolę, teraz nagle poczuła, że nie może wejrzeć w duszę bohaterki. Nie potrafiła wcielić się w jej postać. Miała ochotę zareagować inaczej. Chciała walczyć, tak jak walczyła dziewięć lat temu. Zrobiła już kiedyś coś takiego i chyba odniosło to skutek. Dziś przed południem chciała powiedzieć, że czasami tego żałuje. Nie, nie mogłaby być Desdemoną.
Wtedy jego ręce znalazły się na jej gardle i zaczęła toczyć walkę o życie, z góry skazaną na porażkę. Isabella walczyłaby inaczej, bardziej podstępnie. W ostateczności odepchnęłaby go kolanami, by zadać mu ból i odwrócić jego uwagę. Ale była Desdemoną i kilka minut później, kiedy do pokoju wpadła Emilia krzycząc i miotając się, ledwie zdołała przemówić przed śmiercią.
– „Nikt – rzekła odpowiadając Emilii na pytanie, kto ją zabił. – Ja sama…- żegnaj… Pozdrów ode mnie… mego pana… żegnaj…"
Dziewięć lat temu nie było takiego pożegnania i żadnych czułych słów. Przyszedł do niej wieczorem, wiedząc, że powinna była już wrócić z teatru, i jej nie zastał. Czekał na nią. Wróciła o trzeciej nad ranem. Była na kolacji z lordem i lady Stapleton oraz grupką przyjaciół. Potem grali w karty. Lord Stapleton zaprosił ją na lato do swej wiejskiej posiadłości, gdyż chciał wystawić tam jakieś przedstawienie – jeszcze nie zdecydował jakie. Z żalem odmówiła.
I po powrocie do domu zastała czekającego na nią Jacka. Był blady z wściekłości i nie chciał wcale słuchać jej wyjaśnień. Zdradziła go. Czy uważa go za głupca? Czy sądzi, że on nie wie, iż jest zwykłą kokotą? Żądał, by się przyznała. Chciał, by choć raz w życiu powiedziała prawdę i przyznała, że była z mężczyzną.
Krzyczeli i kłócili się jeszcze jakiś czas, zanim wreszcie wyrzuciła z siebie tę odpowiedź, którą chciał usłyszeć, wygłaszając mu ją prosto w oczy i z satysfakcją obserwując wyraz jego twarzy. Tak, zdradziła go tej nocy i niezliczenie wiele razy przedtem – powiedziała mu. Chyba nie sądził, że wystarczy jej tylko jeden mężczyzna?
Wyraz jego twarzy sprawił jej przyjemność. I to, że Jack bez słowa, w szale wybiegł z domu.
Nie, nie było żadnego pożegnania. Nazajutrz wyjechała z Londynu. W ciągu tygodnia opuściła Anglię.
– „Nie, ona kłamała! Z kłamstwem na ustach runie w ogień piekieł. – Usłyszała słowa wypowiadane przez Jacka. – Zabójcą jestem ja".
– Och, Isabello – rzekła Annę z westchnieniem. -Chciałabym grać choć w połowie tak dobrze jak ty.
Otworzywszy oczy i usiadłszy, Isabella poczuła się nieswojo.
– Nie wypadło tak źle – powiedział Claude niepewnie. – Ty, Isabello, byłaś oczywiście wspaniała. Jack, musisz nauczyć się swojej kwestii. Zawsze robiłeś to w ostatnim momencie i chyba nie powinienem się spodziewać, że tym razem będzie inaczej. Ale mógłbyś mieć większy wzgląd na stan mego żołądka. Annę, było nieźle, ale pamiętaj, że Emilia nie jest potulną owieczką.
– Postaram się, Claude – obiecała Annę. – Przypominam sobie, jak to zrobiłam ostatnim razem. Udawałam, że jestem Kate Hardcastle. Czy ty też tak robisz, Isabello?
– Dokładnie tak samo – odrzekła Isabella i było to szczere. Czasami rzeczywiście miała wrażenie, że staje się graną postacią.
– Ale poprzednio było łatwiej – dodała Annę – gdyż Kate była dla mnie osobę godną podziwu i chciałabym być kimś takim.
– Muszę już iść – powiedział Jack. – Obiecałem zabrać Julianę na zimowy spacer, gdy tylko skończy się próba. Prawie się dzisiaj nie widzieliśmy.
– Siedziałeś obok niej podczas śniadania i lunchu -rzekł Claude uśmiechając się złośliwie – a Stanley mówił, że cały czas przechwalałeś się tym bałwanem, którego razem z nią ulepiłeś przed południem. Ale „prawie się nie widzieliście". Czyż miłość nie jest zadziwiająca, Isabello?
– Myślę, Claude – delikatnie, lecz stanowczo powiedziała Annę – że nie powinniśmy pokpiwać z biednego Jacka. To nieładnie. Idź do Juliany, Jack. Jestem pewna, że nie może się już ciebie doczekać.
Wyszedł więc, ratując Isabellę przed koniecznością włączenia się do rozmowy. Zabierze Julianę na spacer -pomyślała – i pewnie zechce ją ogrzać swym ramieniem. Z pewnością znajdzie też okazję, by ją pocałować, tak jak to zrobił pod jemiołą w lesie, a potem w salonie.
Jack i Juliana. Jako małżeństwo. Mieszkający razem. Sypiający ze sobą. Mający dzieci. Coraz bardziej ze sobą zżyci. Starzejący się razem.
– Chodź, Isabello – zwrócił się do niej Claude, podając jej ramię – wystarczająco dużo pracowałaś jak na jeden dzień. Zasłużyłaś na herbatę i najsłodsze ciastko ze wszystkich na tacy.
– Och – zaśmiała się. – Proszę mnie tam zaprowadzić, a nie dam się długo namawiać.
Annę szła z jej drugiej strony.
– Pamiętam, że podczas ostatniego przedstawienia pozwoliłam się Alexowi pocałować – rzekła. – Myślałam, że umrę, a przecież to mój mąż. To musi być jedna z najtrudniejszych rzeczy w twojej pracy: pozwalać się całować obcym mężczyznom. Tak jak dziś Jackowi. Chociaż on nie jest dla ciebie całkiem nieznajomy, prawda? Babcia mówiła, że poznaliście się już wcześniej.
– Tak. – Isabella się uśmiechnęła. – Znaliśmy się przelotnie wiele lat temu, zanim jeszcze wyjechałam do Francji.
Och, Jack! Przelotna znajomość! Annę zaśmiała się.
– Jacka trudno zapomnieć – rzekła. – Czasami nawet myślę, że jest zbyt przystojny.
Nie, nie zapomniałam Jacka – pomyślała Isabella. Nie zapomniałaby go na pewno, nawet gdyby po tej okropnej kłótni już nigdy w życiu nie miała go zobaczyć.
Jack po zakończeniu próby nie znalazł Juliany i już nie widział jej przed obiadem. Po południu przyszli Rosę i Bertrand Fitzgeraldowie, prawdopodobnie chcąc odwiedzić Ruby, Freddiego i swego siostrzeńca Roberta. Na pewno spędzili obowiązkowe dwadzieścia minut w pokoju dziecinnym.
– Chodź, Julie – powiedział Howard do siostry, którą odnalazł w bibliotece pochyloną nad książką. – Fitz i Rosę są w pokoju dziecinnym. Podsunąłem Freddiemu pomysł, by posłać kogoś na plebanię i zaprosić ich do nas. Muszą się tam u siebie straszliwie nudzić. – Uśmiechnął się niewyraźnie. – My też moglibyśmy zajrzeć do dzieci.
Juliana zmarszczyła czoło.
– Od kiedy tak bardzo lubisz dzieci? – zapytała.
– Nie bądź złośliwa – odrzekł zabierając jej książkę, nie pomyślawszy o tym, by włożyć zakładkę. – Zamierzam znowu zabrać Rosę na przechadzkę, a ty i Fitz jesteście mi potrzebni jako przyzwoitki.
– Ale ja nie mogę iść – zaprotestowała. – Jack chciał pójść ze mną na spacer, gdy tylko skończy się próba.
– Julie – powiedział Howard, ujmując jej nadgarstek i ciągnąc ją, by wstała – próba będzie trwała parę godzin, tak jak przed południem. Zdążymy wrócić dużo wcześniej i jeszcze będziecie mieli z Frazerem czas na to wasze gruchanie. A przy okazji – jesteście już ze sobą po imieniu? Widzę, że robicie postępy. No, chodź. Zrób to dla mnie. Tylko pół godzinki.
Juliana równocześnie miała ochotę i iść, i zostać. Była z siebie zadowolona tego dnia. Ich romans się rozwijał, a ona czuła się swobodniej w towarzystwie Jacka. Była pewna, że do świąt zdąży się w nim zakochać. A jednak perspektywa spędzenia pół godziny z Rosę i Fitzem była kusząca. Podobał jej się wczorajszy spacer i ta krótka wyprawa nad jezioro. Mogła wtedy naprawdę się odprężyć i zapomnieć o wszystkim. I czuła się szczęśliwa.
– Howardzie, nie chcę, by Rosę cierpiała – rzekła. -Czy nie posuwasz się za daleko w tych podchodach? Może ona nie zdaje sobie sprawy, że to tylko przelotny flirt.
Pociągnął ją w kierunku drzwi.
– Julie – rzekł – mam zamiar pospacerować z nią przez pół godziny, i to w towarzystwie jej brata i własnej siostry. Może wepchnę ją w zaspę śniegu. Może, jeśli zrobię to sprytnie, uda mi się skraść jej całusa, tak by nie wzbudzić podejrzeń Fitza. Nie sądzę, by-z tego powodu już jutro spodziewała się oświadczyn.
Cóż, to tylko pół godziny – pomyślała Juliana. Nie dłużej. Chciała być gotowa, gdy Jack przyjdzie po nią po próbie. Chciała dla niego ładnie wyglądać. Byłoby fatalnie, gdyby go powitała mając czerwony nos i policzki.
Ale Fitz chciał iść na bagna, by zobaczyć, czy któreś z jeziorek zamarzło na tyle, by za dzień lub dwa dało się urządzić na nim ślizgawkę. W stajni, jak powiedział, było kilka pudeł wypełnionych po brzegi łyżwami. A potem obaj panowie musieli sprawdzić przy brzegu lód i zawołali damy, by poślizgały się z nimi. Howardowi udało się pociągnąć za sobą Rosę, kiedy się przewracał, tak że całym ciałem upadła na niego. Fitz jednak nie zauważył szybkiego pocałunku, jaki wymienili, gdyż zajęty był jazdą do tyłu i próbował namówić Julianę, by wzięła go za ręce i podjechała do niego.
Następnie Howard zaproponował, by poszli do mostka i obejrzeli ten słynny widok, który rozciąga się stamtąd na Portland House.
Do tego czasu Juliana prawie zapomniała, że powinna wrócić do domu w ciągu pół godziny, no, najwyżej godziny. Mówiła, słuchała, śmiała się i trzymała kurczowo ramienia Fitza, ponieważ jej buty miały zbyt śliskie podeszwy, by mogła iść swobodnie po śniegu. Bawiła się tak dobrze, że nie chciała przyjąć do wiadomości, iż pół godziny już minęło. Poza tym, jak słusznie zauważył Howard, próba na pewno się przedłuży.
Do domu prowadziły dwie drogi, obie jednak zasypał śnieg. Ale Fitz i Rosę dobrze je znali. Howard zasugerował więc, by się rozdzielili: on i Rosę poszliby jedną drogą, a Fitz i Julie – drugą. W ten sposób sprawdzą, która trasa jest krótsza.
Juliana przez chwilę się zastanawiała, czy powinna się na to zgodzić. Ale Fitz nic nie powiedział, choć musiał wiedzieć, że Howard chce przez parę minut zostać sam na sam z Rosę. Jestem głupia – pomyślała. Rosę jest bez wątpienia na tyle dorosła, by nie wiązać jakichkolwiek nadziei z nieszkodliwym flirtem.
Rozdzielili się więc i Juliana zauważyła, że śmieje się i rozmawia z Fitzem tak samo jak przedtem i zamiast iść z nim pod ramię, daje się trzymać za rękę, a jej palce są splecione z jego palcami.
Szybko stracili z oczu Rosę i Howarda, którzy zniknęli za drzewami, i musieli teraz zwolnić, ponieważ brnęli przez zaspy sięgające im prawie po kolana. Zabawnie było czuć śnieg wpadający do butów.
Wtedy Fitz uścisnął dłoń Juliany i zmusił ją, by się zatrzymała. Dziewczyna spojrzała na niego ze zdziwieniem, gdy odwrócił ją i przyciągnął do siebie. Bez słowa ją pocałował, rozchyliwszy usta. Usta Juliany mimowolnie także się rozchyliły i Fitz musnął językiem jej język.
Chwilę potem patrzył już we wzburzoną twarz dziewczyny i śmiał się wesoło.
– To było za wczoraj – rzekł. – Nie miałem odwagi, by zaciągnąć cię pod jemiołę.
Poważnie spojrzała mu w oczy.
Nagle się zawstydził i oparł głowę o jej ramię.
– Nie powinienem był tego robić, prawda?
– Tak – szepnęła.
Natychmiast uwolnił ją ze swych objęć i ruszyli w dalszą drogę. Nie odzywali się już do siebie i nie śmiali. Ale nadal szli ze splecionymi dłońmi.