ROZDZIAŁ 11

Helikopter?! – Christine przekrzykiwała huk śmigieł, gdy pękata stara maszyna prawie wylądowała jej na głowie.

W przeciwieństwie do wozu Aleca na tym pojeździe nie było ani lśniącego lakieru, ani napisu, który by świadczył o tym, że to oficjalna własność hrabstwa. Wyglądał na wyciągnięty z demobilu, a właściwie z wojskowego śmietnika. Zaczęła ją ogarniać panika i jej głos stał się bardziej piskliwy.

– Nie powiedziałeś mi, że będziemy lecieć helikopterem.

– Schyl się!

Alec położył rękę na jej kasku i zmusił ją do schylenia się, kiedy śmigłowiec lądował. Podmuch śmigieł prawie zwalił ją z nóg. Drzwi się otworzyły i w środku zobaczyła dwóch młodszych chłopaków z wieczoru kawalerskiego.

– Chodź! – krzyknął Alec. – Wsiadaj!

Jeden z chłopaków złapał jej narty, a drugi chwycił ją za rękę. Ze względu na to, że tuż za nią stał Alec i Buddy, nie miała wyboru. Nim się zorientowała, już siedziała przyciśnięta plecami do ściany helikoptera. Serce jej zamarło, gdy poderwał się z prędkością ekspresowej windy, zostawiając jej żołądek gdzieś w tyle.

Wiele razy w życiu latała, ale zawsze wielkimi ładnymi samolotami pasażerskimi. Nigdy niczym tak małym, niemal zaczepiającym o czubki drzew w smaganej wiatrem górskiej dolinie.

Zamknęła oczy i przyjrzała się własnemu lękowi. Po raz drugi tego dnia zaliczy atak paniki w pełnej krasie czy tym razem to będzie coś mniejszego? Powoli oddychając, słuchała, jak Alec rozmawia z pilotem, jak skrzeczy jego krótkofalówka, jak dudni silnik i śmigła helikoptera. Jak na razie szło jej nieźle. Może dać radę. Da radę. Chociaż naprawdę wolałaby, żeby żołądek nadążał za resztą ciała.

– Ej, przydadzą ci się buty? – Ktoś szturchnął ją ramię. – Co?

Otworzyła oczy i zobaczyła, że dzieciak o płomienno – rudych włosach patrzy na nią. O ile dobrze pamiętała, to Brian, a wysoki, chudy blondyn, który z przodu sprawdzał zawartość plecaków, to Eric.

– Buty. – Brian wskazał na jej stopy. – W tych niewiele zdziałasz.

– Och. Racja.

Zobaczyła, jak Alec na siedzeniu obok pilota rozpina narciarskie buty.

– Dobra, przyjąłem – powiedział przez krótkofalówkę. – Proszę o jeden śmigłowiec i drugi w pogotowiu. Za dwie minuty powinniśmy być na miejscu. Odbiór. – Spojrzał na tył do Christine. – W porządku?

– Doskonale.

Zmusiła się do uśmiechu. Nie chciała, aby lęk ją zwyciężył. Pokazał jej kciuki.

– Masz. – Brian podał Christine skórzane buty – Może będą pasowały.

– Dzięki. – Skupiła się na zmianie butów, a śmigłowiec wznosił się coraz wyżej.

– Tam! – Alec wskazał coś za oknem. – Posadź nas tam.

– Jasne – odparł Kreiger.

Christine zdusiła jęk, kiedy helikopter pochylił się, wchodząc w szeroki łuk, i zaczął się zniżać. Z delikatnym tąpnięciem porucznik posadził maszynę. Eric natychmiast otworzył drzwi. Buddy wystrzelił na zewnątrz, szczekając niecierpliwie.

– Dobra, idziemy. Idziemy! – Alec klasnął w ręce, zapędzając wszystkich.

Christine wygramoliła się z helikoptera na wielką przestrzeń oślepiającej bieli.

– Tam! – krzyknęła kobieta, której głos na tle huku śmigłowca wydawał się odległy i cieniutki. – Błagam, pomocy!

Christine zmrużyła oczy i zobaczyła kobietę w jaskrawożółtej kurtce. Klęczała przy czymś niebieskim zagrzebanym w śniegu.

Alec wrzucił Christine na ramiona plecak. A potem złapał nosze i butlę z tlenem i ruszył do kobiety. Brian i Eric nieśli łopaty, kijki i paczki. Christine poszła za nimi zaskoczona ubitym lodem pod nogami. Nie wiedziała, czego się spodziewać po lawinisku – może sypkiego, niestabilnego śniegu, ale to przypominało bieg po zamarzniętym betonie, który ktoś pokruszył młotem pneumatycznym. Za plecami usłyszała, że helikopter podrywa się, żeby przywieźć kolejnych ochotników.

Alec pierwszy dobiegł do kobiety, padł na kolana i złapał ją za lewą rękę. Płakała histerycznie. Niebieski przedmiot okazał się kurtką drugiej kobiety. Tylko jej głowa i jedna ręka wystawały ponad śnieg.

– Jak się nazywasz? – Alec zapytał kobietę w żółtej puchówce, a potem skupił się na drugiej, podnosząc jej powieki i sprawdzając puls.

– J – jenny – wyjąkała. – Nie mogłam jej wykopać! Pomóżcie jej!

– Żyje – oznajmił Alec. – Brian, Eric, wykopcie ją.

Christine otworzyła plecak, żeby sprawdzić, co jej dali, a Alec przepytywał Jenny.

– Kogo szukamy? Gdzie byli, kiedy lawina zeszła?

– Paula i męża Theresy, Teda. Byli wyżej, tam. – Chciała wskazać miejsce, ale skrzywiła się z bólu.

Alec włączył niewielki detektor.

– Mieli nadajniki?

– Ted tak, Paul zapomniał spakować nasz. Alec zaklął jak nigdy i wstał.

– Dobra, Buddy, jesteś gotowy? – rzucił pogodnym i wesołym tonem. – Chcesz troszkę popracować?

Buddy szczeknął i zadrżał z radości.

– Szukaj!

Pies pobiegł we wskazanym przez pana kierunku. Alec ruszył za nim z łopatą i metalowym prętem do sprawdzania lodu.

– Gdzie dostałaś? – Christine zapytała Jenny, oceniając szybko jej stan.

Pacjentka była po trzydziestce, miała ciemne włosy, jasną skórę i lekką nadwagę, ale ogólnie wyglądała na zdrową.

– Wszędzie. – Jenny wydusiła z siebie. – Najbardziej w bark.

Christine pomacała przez kurtkę i wyczuła złamany obojczyk. Ręka, którą kobieta przyciskała do piersi, mogła mieć również złamaną kość promieniową lub łokciową. Żaden ostry ból w jamie brzusznej nie sugerował wewnętrznych obrażeń. Kolejne obrażenie to poważne skręcenie kolana. Nic, co by zagrażało życiu, nic, co by nie mogło poczekać.

– Nic ci nie będzie – zapewniła ją Christine i owinęła kocem. – Staraj się nie ruszać, a my zajmiemy się twoją przyjaciółką, dobrze?

Jenny pokiwała głową, szlochając cicho.

Christine przesunęła się tak, by mogła zastąpić Briana, który trzymał głowę Theresy, podczas gdy Eric kopał.

– Pójdę pomóc Hunterowi – powiedział rudzielec i odszedł, zabierając łopatę.

Patrząc na umęczoną twarz, Christine skrzywiła się ze współczuciem. Ta kobieta nie miała tyle szczęścia co jej przyjaciółka. Z pewnością odniosła obrażenia głowy i być może szyi, nie wspominając o tym, ile jeszcze innych kości może mieć połamanych i ile obrażeń wewnętrznych. Ale oddychała i biło jej serce.

– Czy Theresie nic nie jest? – Jenny spojrzała na przyjaciółkę. Christine zmusiła się do spokojnego uśmiechu.

– Śmigłowiec medyczny już leci. Zaraz zabiorą ją do szpitala.

– Nie mogę uwierzyć, że to się stało. – Jenny pociągnęła nosem. – Paul i Ted potrafią zachowywać się tak głupio, kiedy wypiją. Cały czas jechali prosto pod górę, żeby się przekonać, kto zajedzie wyżej. Wiedzieli, jakie to niebezpieczne. Prosiłam, żeby przestali, ale nie słuchali, więc postanowiłam wracać. Prawie doszłam do drzew, kiedy usłyszałam, że Theresa biegnie za mną. Może też chciała wracać, może chciała mnie zatrzymać. Nim mnie dogoniła, usłyszałam huk. A potem wszystko oszalało. Cała góra po prostu… obsunęła się. To się stało tak szybko! W jednej sekundzie Paul i Ted byli tam, a potem… a potem… ściana śniegu zwaliła się na nich i ruszyła prosto na nas. Próbowałyśmy uciec, ale pochłonęła Theresę, a potem mną rzuciła o drzewa. Kiedy się uspokoiło, zobaczyłam rękę Theresy. Zdołałam odkopać jej twarz i wezwałam pomoc. – Rozejrzała się. – Ale nie widzę męża. Nie widzę go! Dlaczego zachowują się jak idioci?! Przysięgam na Boga, że jeśli nie żyje, to go zabiję! – Zdała sobie sprawę, co powiedziała, i wybuchnęła płaczem.

Kilka metrów dalej Buddy zaszczekał. Christine zerknęła i zobaczyła, że pies kopie jak oszalały. Alec i Brian dołączyli do niego z łopatami.

– O mój Boże! – Jenny już chciała się zerwać. – Kogo znaleźli? To Paul? Żyje?

– Czekaj! – Christine złapała ją za zdrową rękę. – Nie ruszaj się. Masz się nie ruszać, dopóki nie przebadam cię porządnie.

– Dobry pies – niósł się ponad śniegiem głos Aleca. – Szukaj drugiego. No już, Buddy, szukaj!

Buddy zajął się następnym zadaniem, merdając ogonem. Jego czerwona kamizelka odcinała się wyraźnie od śniegu. Brian został przy pierwszym znalezionym i dalej kopał.

Nad ich głowami rozległ się huk śmigłowca. Christine spojrzała w górę i zobaczyła, że nad czubkami drzew pojawił się helikopter medyczny. To zaczyna się zamieniać w codzienną rutynę, pomyślała. Kiedy tylko wylądowali, ekipa medyczna popędziła do pomocy, jeden mężczyzna pobiegł do niej, drugi do Briana.

– Ej, to znowu ty – powiedział ratownik medyczny i uśmiechnął się do Christine. – Co masz dla nas tym razem?

Wymieniła wszystko, co zdołała wykryć u Theresy. W ciągu kilku minut Theresa wylądowała na noszach z podłączonym tlenem i kroplówką.

– Na tej wysokości możemy za jednym razem wziąć tylko jedną, dwie osoby – powiedział technik. – Ale Hunter wezwał jeszcze drugą załogę, więc już powinni być w drodze.

– Czy on żyje? – Christine skinęła głową w stronę mężczyzny, którego odkopywał Brian.

– Tak.

– Bogu dzięki – zaszlochała Jenny.

– W porządku. – Christine oceniła stan Theresy. – Zobaczcie, ile jeszcze potrzebuje czasu na wykopanie tamtego i do jakiego stopnia jego stan jest krytyczny. Jeśli zajmie im to dłużej niż pięć minut albo jest względnie stabilny, lećcie tylko z nią.

– Jasne. A co z nią? – skinął na Jenny.

– Muszę nastawić jej bark i będzie mogła poczekać na drugi lot. Ale ta musi lecieć od razu.

Podczas gdy mężczyźni nieśli Theresę do śmigłowca, Christine odwróciła się do Jenny.

– Zajmijmy się tobą.

Pogrzebała w plecaku i znalazła wszystko, czego potrzebowała. Podziękowała w duchu Alecowi, który znał się na swojej robocie. Nastawiała Jenny bark, kiedy śmigłowiec wystartował, co było albo dobrą nowiną na temat stanu drugiej ofiary, albo oznaczało, że mają trudności z odkopaniem. Zerknęła i zobaczyła, że Brian i Eric pracują powoli i bardzo ostrożnie. „Proszę, Boże, niech to nie znaczy, że chodzi o złamany kręgosłup”.

Pojawił się drugi helikopter. Jak poprzednio załoga popędziła do pomocy.

– Może chodzić? – zapytał ratownik, kiedy dotarł do Christine.

– Nie z tym kolanem. – Skończyła zakładać usztywnienie na przedramię. – Kiedy dojedziecie do szpitala, zadbajcie, żeby ją prześwietlili.

– Dobra. – Mężczyzna przykląkł i wziął kobietę na ręce.

– Czekaj – zaprotestowała Jenny, gdy ruszyli do helikoptera. – Zabierz mnie tam. Muszę zobaczyć, czy to mój mąż.

Christine próbowała ją uspokoić. Nie było mowy, żeby pozwoliła kobiecie tam spojrzeć, dopóki sama nie sprawdzi.

– Musisz poczekać w helikopterze.

– Nie! – kobieta zaprotestowała jeszcze głośniej, ale ratownik już ją niósł.

Christine zebrała sprzęt medyczny i podeszła do Briana, Erica i drugiego ratownika. Mężczyzna już leżał na usztywnionych noszach. Brian przesunął się, żeby zrobić jej miejsce. Ofiara była przytomna, ale zdezorientowana. Mężczyzna wyglądał, jakby wpadł do betoniarki. Całą twarz miał poobijaną i we krwi.

– Co my tu mamy? – Sprawdziła źrenice i puls, coraz bardziej się martwiąc.

Podczas gdy ratownik medyczny wymieniał obrażenia, które nie wykluczały pęknięcia kręgosłupa i obejmowały podejrzanie słabe reakcje, Christine zastanawiała się, czy to Ted, czy Paul. Na koniec ratownik powiedział, że zawiadomił szpital, aby chirurg czekał na sali operacyjnej. Jeżeli pacjent doleci żywy do szpitala.

– Jestem lekarzem. Mogę lecieć z wami?

Ratownik medyczny pokręcił głową. – Chyba że tamta pacjentka zostanie.

– A tamten mężczyzna?

Rozejrzała się i zobaczyła, że Alec i Buddy szukają na drugim końcu lawiniska. Wyraźnie dostrzegała granicę między stężałym śniegiem a sypkim puchem wokół. Jaki piękny musiał być ten stok, nim zjawiła się tu Jenny i reszta. Czyste błękitne niebo, nieskalany śnieg. Marzenie kierowców skuterów śnieżnych. Dodać do tego alkohol i głupotę, a wszystko zamienia się w koszmar.

– Jakieś ślady?

– Nic. – Brian zerknął na zegarek i rzucił wiązankę przekleństw.

– Co? – Christine zaniepokoiła się, widząc, jak chłopak się denerwuje.

– Facet nie żyje. – Brian nadal pracował. – Cholera!

– Na pewno? – zapytała Christine. Brian pokiwał głową.

– Nawet jeśli przeżył uderzenie i nie cisnęło go na głaz albo drzewo, to upłynęło za dużo czasu. Chyba że miał szczęście i wylądował w poduszce powietrznej.

– To mogło się zdarzyć, prawda?

– Czasem się zdarza. – Brian spojrzał na nią oczami, które jak na jego młody wiek widziały zbyt wielu martwych ludzi. – Ale bardzo prawdopodobne, że udusił się dziesięć minut temu.

Kiedy to usłyszała, serce jej się zacisnęło. Czy utrata pacjenta kiedykolwiek przestanie ją boleć? Nawet go nie widziała, ale albo Jenny, albo Theresa straciła męża.

– Dobra, jesteśmy gotowi – oznajmił ratownik. – Zanieśmy go ostrożnie.

Brian i Eric pokiwali głowami i na trzy unieśli specjalne nosze stosowane przy urazach kręgosłupa. Christine ruszyła z nimi, walcząc z frustracją. Zwykle biegłaby przy boku pacjenta aż do drzwi sali operacyjnej i wykrzykiwała polecenia. Ale na stoku nie mogła zrobić nic więcej.

– To Paul? – Jenny zawołała z wnętrza śmigłowca, kiedy postawili nosze. Widząc poobijaną twarz mężczyzny, wybuchnęła płaczem.

– To on? – zapytała Christine.

– Nie! – Jenny nie mogła zapanować nad łzami. – To Ted! Żyje? – Tak.

„Jak na razie”, dodała w myślach Christine, modląc się, aby ten stan się utrzymał. Jeśli doleci do szpitala, miał jej zdaniem pięćdziesiąt procent szans.

– A gdzie Paul? – zapytała Jenny. – Znaleźli go?

– Nadal szukają.

Christine nie chciała jej powiedzieć tego, co stwierdził Brian. Mąż Jenny nadal mógł żyć.

Brian i Eric wrócili, żeby zebrać sprzęt i szukać dalej. Pilot odchylił się i zawołał do ekipy pracującej przy Tedzie:

– Gotowi?

– Prawie – odkrzyknął sanitariusz i spojrzał na Christine. – Odsuń się.

– Czekajcie! – krzyknęła Jenny. – A mój mąż? Proszę… Drzwi się zamknęły. Ratownik medyczny objął Jenny, kiedy padła mu w ramiona, płacząc. Christine odsunęła się, całym sercem współczując Jenny. Kiedy śmigłowiec zniknął za drzewami, Alec dołączył o niej.

– Jakiś ślad Paula? – zapytała.

Pokręcił głową. Sądząc po jego spojrzeniu, myślał to samo co Brian.

„Cholera!” – Christine walczyła, aby zachować zawodowy dystans, ale nie udało jej się. To, że była lekarzem, nie znaczyło, że nic nie czuła, a przedwczesna śmierć była wrogiem, z którym walczyła przez całe życie.

Kiedy śmigłowiec odleciał, wiatr stał się bardziej wyczuwalny. Szczypał w twarz, kiedy dął nad lodem. Buddy zawył, przyciskając się do nogi Aleca.

– Wiem, stary. – Alec poklepał psa po głowie, odwracając wzrok od Christine. – Myśli, że zawiódł.

Serce jej się zacisnęło, gdy zdała sobie sprawę, że Alec myśli też tak o sobie.

– Nieprawda. Znalazł jednego z nich żywego.

– Aha. – Dalej głaskał psa. – Zwykle się mówi, że trzy na cztery to niezły wynik.

Pokiwała głową ze zrozumieniem.

– Ale cztery na cztery byłoby lepiej.

Odwrócił się i stał do niej plecami, przyglądając się lawinisku. Wiatr szarpał jego kurtką.

– Cztery na cztery byłoby o niebo lepiej.

Objęła go, stając za nim i przyciskając policzek do jego łopatek.

– Dlaczego nie wziął nadajnika? – zapytał z gniewem Alec. – Jeśli zapomniał spakować, to mógł wypożyczyć.

– Alec, nie… – Stanęła przed nim i ujęła jego twarz w dłonie. – Nie baw się w takie „gdyby tylko”, bo jeśli zaczniesz od „gdyby tylko on”, skończysz na „gdybym tylko ja”. Nie rób tego sobie.

– Masz rację. – Wypuścił powietrze. – Wiem. A niech to! Ciągle to powtarzam wszystkim ochotnikom. A jednak… no wiesz.

– Tak, wiem. – Westchnęła współczująco. – Więc co teraz? Odgłos śmigieł przyciągnął jej uwagę do nieba i zobaczyła, że wraca Kreiger.

– Teraz – westchnął Alec – z trybu ratunkowego przejdziemy do trybu poszukiwawczego.

Загрузка...