Odmawiam przyjęcia towaru w tym stanie – powiedział Ace, patrząc w oczy mężczyźnie, który podsuwał mu papiery do podpisu.
– Proszę pana, ja jestem tylko dostawcą. Nikt mi nic nie mówił o połamanych skrzynkach. Więc niech pan to podpisze, żebym mógł wreszcie stąd zniknąć.
Ace oparł ręce na biodrach.
– Może pan nie umie czytać, ale ja umiem. W kontrakcie bardzo dużą czcionką wydrukowano informację, że od chwili, kiedy przyjmę dostawę, przejmuję pełną odpowiedzialność za towar. Oznacza to, że jeśli zostanie uszkodzony, to już moja sprawa. Ale jeśli stwierdzę uszkodzenie, zanim pokwituję przyjęcie dostawy, to jest to wasz problem. Rozumie mnie pan?
– Wie pan, co jest w tej skrzyni? – zapytał mężczyzna po chwili.
– Oczywiście, że wiem. Przecież ja to zamawiałem. I zapłaciłem, pragnę dodać.
Mężczyzna najwyraźniej nadal nie rozumiał.
– No więc zabierzmy to stąd i potem możemy…
– Nie. Otworzymy to tu i teraz – stwierdził Ace.
Mężczyzna rozejrzał się wokół znacząco, jakby Ace nie był w stanie zrozumieć, gdzie się znajdują. Byli w miejscu odbioru bagaży lotniska w Fort Lauderdale. Na razie było tam tylko kilku tragarzy, zdejmujących nieodebrane bagaże z transportera, ale lada chwila z ruchomych schodów miał spłynąć strumień podróżnych z lądującego właśnie samolotu.
– Chce pan, żebym rozpakował skrzynkę tutaj? Teraz? -zapytał cicho.
– Tutaj – najspokojniej w świecie odpowiedział Ace. -W chwili, kiedy znajdzie się na mojej ciężarówce, będzie moja i za uszkodzenia będę musiał sam zapłacić, a już dość wybuliłem i…
– Tak, tak – mruknął mężczyzna znudzonym głosem. Odwrócił się do chudego dzieciaka, stojącego obok Ace'a. Dzieciak miał na sobie taki sam szary uniform, jaki nosił ten gość, wydający rozkazy. – On zawsze jest taki?
– Nie, czasem jest jak zadra za paznokciem.
– Mam nadzieję, że dobrze ci płaci.
– Prawdę mówiąc…
Uciszyło go warknięcie Ace'a.
– Tim! Bądź łaskaw odsunąć się od tej skrzyni. Nie chcę, żeby dotykał jej ktokolwiek z moich ludzi, zanim nie okaże się, że jest bez zarzutu.
Odwrócony plecami do Ace'a dostawca skrzywił się. Był zmęczony, głodny i, co gorsza, był sam. Będzie musiał bez niczyjej pomocy rozpakować to świństwo i to tylko z powodu małej dziurki w jednym rogu. Podważył łomem jedną ze ścianek pudła o długości prawie pięciu metrów. Na wyściółce ze styropianu leżał pilot do sterowania na odległość. Mężczyzna upewnił się, że nikt go nie obserwuje, ze złośliwym uśmieszkiem wsunął pilota do kieszeni i rozpakowywał dalej. Kiedy dotarł do dna skrzynki, Ace pochylił się nad pudłem i ze zmarszczonym czołem uważnie wpatrywał się w jego zawartość.
– Psst! – syknął doręczyciel do chłopca. Na kieszonce uniformu małego chudzielca widniała plakietka z napisem: TIM, KENDRICK PARK. Posłaniec wsunął pilota w ręce dzieciaka.
– Czy właśnie tego…
– Cicho! – syknął mężczyzna – Nie pokazuj mu tego.
– Tak, jasne. – Oczy Tima była tak wielkie, jakby trzymał w ręku największą na świecie grę Nintendo.
– Tylko nie dotykaj żadnych guzików – przestrzegł doręczyciel. – To świństwo zaczęłoby się ruszać i śmiertelnie by wszystkich wystraszyło.
– Tak? – Oczy chłopca stały się jeszcze większe, choć wydawało się to niemożliwe. Ale mały był równie nieodporny na pokusy, jak swego czasu Adam w raju. Kiedy tylko wieko skrzyni zostało na tyle otwarte, aby dało się zajrzeć do środka, Tim nacisnął guziki i ku swej gigantycznej satysfakcji usłyszał pełen grozy kobiecy wrzask.
– Wszystko w porządku – uspokajał Ace tłum pasażerów samolotu, którzy wkroczyli właśnie do hali odbioru bagażu. -Nie jest prawdziwy. To aligator z włókna szklanego, przysłany z Kalifornii. Sprawdzamy, czy nie jest uszkodzony.
Przerażenie zniknęło z twarzy ludzi, ale nikt nie ruszył w stronę transportera z bagażami. Widok był frapujący: nieustraszony mężczyzna wkładał ręce do drewnianej skrzyni, z której wysuwała się potworna, otwarta paszcza potężnego aligatora.
Ace potrząsnął głową ze zniecierpliwieniem, kiedy ludzie nie ruszyli się w stronę karuzeli z bagażami. Potem odwrócił się i odebrał pilota Timowi.
– Może byś pomógł, zamiast przeszkadzać?
Przepraszam, szefie – powiedział Tim, ale na jego twarzy nie było widać skruchy. – Po prostu nie mogłem się oprzeć. On naprawdę wygląda jak żywy.
– Dlatego wydałem na niego ostatniego pensa – mruknął Ace. – Podejdź z drugiej strony i sprawdź jego ogon. Zobacz, czy nie jest uszkodzony.
Kiedy Ace i Tim zajęli się skrzynią, dostawca oparł się plecami o ścianę i czyścił paznokcie scyzorykiem.
– Jak to się stało, że nie macie prawdziwego aligatora? Zwiały przed wami, co? – Roześmiał się z własnego żartu. – Za dużo chcecie torebek i butów?
– Kendrick Park to rezerwat ptaków – oznajmił Ace w odpowiedzi na docinki posłańca i stanowczo odsunął kobietę, która pochyliła się nad skrzynią i zaglądała do niej z ciekawością, przeszkadzając mu w pracy.
– On nie lubi wsadzać zwierząt do klatek, a aligatory przyciągają tłumy – wyjaśnił Tim posłańcowi, który najwyraźniej głowił się nad sensem wypowiedzi Ace'a.
Mężczyzna rozważał przez chwilę słowa dziecka.
– Rozumiem. Sądzicie, że sztuczny krokodyl przyciągnie turystów, a ten tu stary dobry Ivan nie będzie ronił krokodylich łez nad swym osamotnieniem? – Uśmiechnął się, zadowolony z własnego dowcipu.
– Właśnie – odpowiedział Tim, bo Ace najwyraźniej nie miał zamiaru zareagować.
– Kończy pan sprawdzanie, panie ornitolog? – zapytał dostawca.
– Pudło zostało uszkodzone od spodu, więc musimy jeszcze zerknąć na jego brzuch.
– To samo mówi mi żona co wieczór – mruknął cicho dostawca do Tima, a chłopak zaczerwienił się i zaczął krztusić się od śmiechu. Jego szef natomiast najwyraźniej nie miał w tej chwili nastroju do żartów.
– Tim, złap go za ogon. Ostrożnie. Nie chcę, żebyś go zniszczył. Dobrze. Chyba nie jest uszkodzony – powiedział, obejrzawszy dokładnie sztucznego aligatora, wyciągniętego na podłodze.
– Podpisze pan wreszcie, żebym mógł w końcu poszukać czegoś do jedzenia?
Ace wyciągnął rękę i westchnął, zanim podpisał papiery, przejmując na swoją odpowiedzialność potwornie drogą replikę aligatora. Patrzył przez chwilę na otaczających ich pasażerów samolotu. Stali w milczeniu, zmęczeni długim lotem z Nowego Jorku albo przerażeni widokiem tego, co mieli zamiar oglądać, wybierając się na wycieczkę na Florydę. Tak czy inaczej, stali tam bez słowa i obserwowali darmowy pokaz, nie zwracając uwagi na walizki, które kręciły się na karuzeli transportera.
– Dobrze. Pakujemy go z powrotem do skrzyni. Tim, łap za ogon, ja wezmę głowę.
Zawahał się przez chwilę, zastanawiając się, jak najlepiej podnieść ogromną paszczę bestii. Wsunął rękę aż po pachę do pyska potwora. Usłyszawszy chóralne „Ooooooch!" tłumu, uśmiechnął się. Wygląda na to, że się uda, pomyślał. Na przeciwległym krańcu stanu Disney zbijał majątek na fałszywych zwierzętach, podczas gdy farmy z Fort Lauderdale ledwo były w stanie wykarmić dwustukilograrnowe aligatory. A jego całkowicie puste konto bankowe było najlepszym dowodem, że próby zainteresowania mamuś, tatusiów i dziateczek stadem flamingów to daremny trud.
Zajęci ostrożnym układaniem aligatora z włókna szklanego w drewnianej skrzyni, Ace i Tim nie zauważyli, że ciekawski mały berbeć prześliznął się między walizkami i złapał pilota, którego Ace położył na swojej skrzynce z narzędziami. Osiemnastomiesięczny chłopczyk nade wszystko uwielbiał naciskać guziczki.
Niech to piekło pochłonie- mruczała Fiona, wysiadając z samolotu. Miała już kaca kilka razy w życiu, głównie w czasie studiów, ale takiego jak dziś – jeszcze nigdy. Bolała ją nie tylko głowa, czuła nawet najdrobniejsze kosteczki w stopach. Zasnęła w samolocie i stewardesa musiała ją budzić, dlatego wysiadła ostatnia.
Zarzuciła sobie podręczną torbę podróżną na ramię, co spowodowało kolejny atak bólu. Ona i pozostałe członkinie Wielkiej Piątki, jak nazywały siebie w dzieciństwie, siedziały do drugiej nad ranem, zaśmiewając się ze wszystkiego, co im się przydarzyło w życiu, ze szczególnym uwzględnieniem rybackiej wyprawy Fiony.
– I to ty! – stwierdziła Jean. – Nie mogę sobie wyobrazić, jak sobie poradzisz, mając więcej niż trzy kilometry do manikiurzystki.
Jean była rzeźbiarką, więc miała zawsze zniszczone i podrapane dłonie. Ale cztery przyjaciółki wiedziały doskonale, że Jean nie musiała pracować na życie; miała pokaźny fundusz powierniczy.
Kiedy Fiona weszła do budynku lotniska, jaskrawe światło wpadające przez olbrzymie okna sprawiło, że zmrużyła oczy i zaczęła grzebać w torbie w poszukiwaniu przeciwsłonecznych okularów, które kupiła na lotnisku La-Guardia. W Nowym Jorku wydawały się jej tak ciemne, że sądziła, iż nic przez nie nie będzie widziała. Tutaj odnosiła wrażenie, że w ogóle nie są przyciemnione.
Powlokła się przez puste z pozoru lotnisko, a jej obolała głowa była wypełniona najczarniejszymi myślami. Jak zdoła przeżyć najbliższe trzy dni? Czy ten człowiek oczekuje, że będzie patroszyła ryby?
Kiedy weszła na ruchome schody zjeżdżające w dół do hali odbioru bagaży, zrobiło ule jej niedobrze. Szybko sięgnęła do torby po chusteczkę i przytknęła ją do ust. Dlaczego się tu znalazła i czego ten Roy Hudson od niej chce? I dlaczego koniecznie na Florydzie? A jeśli już Floryda, to czemu nie jakaś czysta, miła, prywatna plaża? Dlaczego uparł się przy wyprawie na bagna w poszukiwaniu…
Ponieważ zjeżdżając ruchomymi schodami, Fiona miała zamknięte oczy i usta zakryte chusteczką, nie widziała milczącego tłumu zebranego na dole. Zrobiła krok do przodu i wpadła na jakiegoś jegomościa z brzuszkiem i pokaźną łysiną.
– Przepraszam – powiedziała słabym głosem.
Mężczyzna spojrzał na jej twarz i natychmiast złagodniał.
– Cała przyjemność po mojej stronie – odpowiedział i przesunął się na bok, aby Fiona mogła zobaczyć, czemu wszyscy się tak przyglądają.
Później Fiona stwierdziła, że po prostu nie myślała w tym momencie, że zareagowała bez zastanowienia. Miała oczy ukryte za ciemnymi okularami, a myśli zaprzątnięte bagnami, aligatorami i innymi pułapkami stanu Floryda, aż tu nagle spostrzegła, że ogromny aligator odgryza ramię jakiegoś mężczyzny. Kiedy zwierz zaczął walić ogonem i rzucać łbem na boki, mężczyzna krzyknął coś niezrozumiałego i próbował uwolnić ramię z paszczy atakującego gada.
W szkole we wszystkich grach Fiona odznaczała się zawsze najszybszym refleksem, więc i teraz nie straciła głowy. Obok niej stała kobieta z lotniskowym wózkiem bagażowym. Na samym wierzchu leżała różowa torba ze sprzętem do krykieta z napisem Dixie.
Fiona bez namysłu chwyciła torbę i rzuciła nią z całej siły w sam środek aligatora. Zupełnie nie spodziewała się tego, co nastąpiło. Potwór eksplodował! Nie otworzył paszczy i nie wypuścił ofiary. Zamiast tego nastąpił potworny huk, a potem ohydny, zielony stwór uniósł się w powietrze w tysiącach drobnych kawałków, fruwających po hali lotniska.
Podczas gdy Fiona stała jak wmurowana w pełnym osłupienia milczeniu, ludzie zachowywali się jak szaleńcy. Zaczęli wyć i wrzeszczeć: „Bomba! Bomba", po chwili włączyły się syreny alarmowe i ludzie zaczęli uciekać.
Fiona stała bez ruchu, nadal nie mogąc zrozumieć, co się stało; zdjęła przeciwsłoneczne okulary i przyglądała się temu, co przed chwilą jeszcze uważała za aligatora. Zauważyła, że zbliża się do niej mężczyzna z podwójnym szeregiem zębów wczepionych w ramię. Przyjrzała się tym kuriozalnym zębom i podniosła oczy na twarz mężczyzny, aby zapytać, dlaczego nosi tak dziwaczną ozdobę, ale nagle zrozumiała, że ten człowiek kipi z wściekłości i najwyraźniej zmierza w jej stronę.
Odruchowo cofnęła się o krok i wpadła na wózek bagażowy kobiety, do której należała torba z przyborami do krykieta. Kobiety nie było, pewnie przyłączyła się do gromady wrzeszczących pasażerów, biegnących w panice w stronę wyjścia.
– Zabiję panią! – Mężczyzna wyciągnął ręce do szyi Fiony.
W tym momencie zęby aligatora i coś, co wyglądało na gałkę oczną, zsunęły się z jego ramienia i wraz z żądnymi mordu rękami mężczyzny spoczęły na szyi Fiony. Dziewczyna otworzyła usta do krzyku, ale nie zdołała wydobyć z siebie głosu.
Już miał zacisnąć palce na jej gardle, kiedy pochwyciło go dwóch ochroniarzy i rudowłosy chłopak. Złapali też zęby i oko.
– Bardzo panom dziękuję – zwróciła się Fiona do kolejnych dwóch ochroniarzy, którzy pomagali jej wstać. – Tego człowieka powinno się zamknąć. Jest niebezpieczny dla otoczenia i jeśli panowie nie… Chwileczkę! Co panowie robią?
Ochroniarze wykręcili jej ręce do tyłu i Fiona poczuła, że na jej nadgarstkach zaciskają się kajdanki.
– Zatrzymujemy panią do czasu przybycia policji. Ten człowiek twierdzi, że to pani rzuciła bombę.
Fiona ledwo dosłyszała te słowa w harmiderze, czynionym przez ludzi, miotających się po lotnisku na wszystkie strony i wykrzykujących imiona osób, których nie mogli znaleźć.
– Bombę?! – wrzasnęła. – Ja rzuciłam torbę z przyborami do krykieta w aligatora, który odgryzał rękę temu człowiekowi!
– No jasne – warknął jeden z ochroniarzy. – Tu, w Fort Lauderdale, aligatory łażą stadami po całym lotnisku. Czego się nie robi dla turystów!
– Możecie zapytać…
– Opowie to pani policji – mruknął jeden z ochroniarzy, ciągnących ją w stronę wyjścia.
– A co z moim bagażem? Musicie zadzwonić do mojego szefa w Nowym Jorku. On może…
– A, Nowy Jork – stwierdził pierwszy ochroniarz takim tonem, jakby to wszystko wyjaśniało.
Zanim Fiona zdążyła wykrztusić słowo, została zawleczona do samochodu, opatrzonego napisem Ochrona Lotniska. Zupełnie jak w telewizji, jeden z ochroniarzy przygiął jej głowę, aby nie uderzyła się o framugę drzwi samochodu, i siłą wepchnął ją to środka.
Trzęsąc się ze zmęczenia, Fiona usiadła na brudnej pościeli i spojrzała na telefon, stojący obok taniego, lichego łóżka. Ekskluzywny hotel, w którym miała zarezerwowany pokój, skasował rezerwację, kiedy nie pojawiła się do szóstej. Najpierw starała się grzecznie tłumaczyć, że ostatnie sześć godzin spędziła w więzieniu, ale kiedy recepcjonistka cofnęła się, jakby Fiona była kryminalistką, dziewczyna próbowała ją postraszyć. Nie na wiele się to zdało, bo natychmiast pojawił się kierownik i wyprosił ją z hotelu.
W ten właśnie sposób znalazła się w najgorszym hotelu na Florydzie. Była czwarta nad ranem i za dwie godziny miała się spotkać z panem Royem Hudsonem.
Owinęła dłonie chusteczkami (bo kto wie, jacy ludzie korzystali przed nią z telefonu) i wystukała numer Jeremy'ego.
Kiedy usłyszała jego zaspany głos, wybuchnęła płaczem.
– Kto mówi? Czy to ma być jakiś dowcip? Proszę się odezwać! – Jeremy mówił podniesionym głosem, a Fiona starała się pozbierać.
– To ja – zdołała wyszeptać. – Och, Jeremy, ja właśnie…
– Fiono, czy wiesz, która godzina? Za trzy godziny muszę wstać do pracy.
– Ja w ogóle się nie kładłam. Och, Jeremy, ja byłam w areszcie!
To przykuło jego uwagę. Dziewczyna wyobrażała sobie, że usiadł w łóżku i sięgnął po papierosa. Milczała przez chwilę, dopóki nie usłyszała pstryknięcia zapalniczki i odgłosu zaciągania się dymem.
– Dobrze, opowiadaj – powiedział półgłosem.
Mógł nie być zachwycony, że jego dziewczyna dzwoni nad ranem, ale klientka w opresji to zupełnie inna para kaloszy. Po dziesięciu minutach słuchania histerycznej relacji Fiony o tych oburzających wydarzeniach Jeremy przerwał jej.
– Wypuścili cię? I nie postawili ci żadnych zarzutów?
– A jakie zarzuty mi mogli postawić? – Fiona podniosła głos. – Byłam pewna, że ratuję ludzkie życie. Niewiele zresztą warte. Czy mówiłam ci, że ten niewdzięcznik próbował mnie zamordować? Powinnam go zaskarżyć.
– O, dobrze, że mi przypomniałaś. Czy on chce cię zaskarżyć? A ci ludzie na lotnisku? Czy ktoś ucierpiał podczas paniki, którą spowodowałaś? Jakiś atak serca? Jakaś karetka pogotowia?
– Jeremy! Po czyjej ty jesteś stronie?
– Po twojej, oczywiście – powiedział bez przekonania. -Ale pieniądze to pieniądze. Czy ten człowiek mówił, że chce cię pociągnąć do odpowiedzialności za zniszczenie jego aligatora?
– Nie wiem. Nie pamiętam. Na posterunku zamknęli nas osobno. Och, Jeremy, to było takie straszne, tak bardzo chciałam, żebyś był przy mnie i podtrzymał mnie na duchu. Ten facet…
– Czy ktokolwiek wspominał o procesie? – przerwał jej Jeremy. – Może personel lotniska? Spowodowałaś panikę i wątpię, żeby puścili ci to płazem.
Fiona przeciągnęła ręką po twarzy. Niewątpliwie jej makijaż już dawno diabli wzięli.
– Jeremy, zadzwoniłam do ciebie jako do przyjaciela, nie jako do prawnika.
– Niewykluczone, że potrzebujesz obu, więc bądź łaskawa odpowiedzieć na moje pytania.
Z jednej strony Fiona czuła się w tym momencie jak dziecko, które chce być utulone i pocieszone na tyle, na ile jest to możliwe przez telefon, z drugiej jednak strony była kobietą rozumną i rozsądną. Odetchnęła głęboko.
– Kobieta, której torbą rzuciłam, przyszła na posterunek i zażądała, żebym jej ją odkupiła. Przybory do krykieta też zostały zniszczone.
– Zniszczyłaś sprzęt do krykieta?! – Jeremy coraz mocniej zaciągał się papierosem.
– Nie zaczynaj i ty. – Fiona jęknęła. – Już to słyszałam od tych cholernych policjantów. Musiałam włożyć w ten rzut całą furię, bo uderzyłam w to… w tego… w tę rzecz całkiem mocno.
Na tyle mocno, żeby zniszczyć sprzęt do krykieta – mruknął Jeremy z niedowierzaniem. – Przypominaj mi z łaski swojej, żebym nigdy nie doprowadził cię do furii. A co zrobiłaś w sprawie torby i sprzętu tej kobiety? I, tak dla jasności, dlaczego nie zadzwoniłaś do mnie z posterunku?
– Bo powiedzieli, że nie jestem oskarżoną, tylko ich „gościem" do czasu wyjaśnienia sprawy i w związku z tym nie potrzebuję żadnego wyszczekanego adwokata z Nowego Jorku.
– Potrzebujesz potwierdzenia tego. Możesz wnieść przeciw nim sprawę do sądu.
– Nie chcę ich już więcej widzieć na oczy! Dałam tej kobiecie czek na trzysta dolarów i…
– Co zrobiłaś?!
– Zapłaciłam za zniszczone rzeczy! – krzyknęła do słuchawki. – Przecież przed chwilą mnie o to pytałeś.
– Uspokój się, już dobrze – powiedział Jeremy po chwili milczenia.
– Jak mam się uspokoić? Po pierwsze, nie chciałam zostawiać Kimberly; Garrett mnie zmusił. Jego podałabym z przyjemnością do sądu. Straszył mnie, że jeśli nie zgodzę się na ten wyjazd, to na zawsze zabierze mi Kimberly. Czy on może to zrobić?
– Jest twoim szefem – powiedział Jeremy, gasząc papierosa. Prywatnie sądził, że bardzo by mu ulżyło, gdyby oderwano Fionę od Kimberly. – Fee, kochanie, posłuchaj. Muszę jeszcze trochę się przespać. Z tego, co mówisz, nie sądzę, abyś miała jakieś poważniejsze kłopoty, ale rano zadzwonię do kolegi, który ma kancelarię w okolicy i poproszę, żeby się z tobą skontaktował. Poproszę, żeby się upewnił, czy nic złego ci nie grozi. A teraz weź długą, gorącą kąpiel, połóż się do łóżka i śnij o mnie.
Wreszcie Fiona się uśmiechnęła. Wydawało jej się, że nie uśmiechała się od tygodni, a nawet miesięcy. Oparła się o zagłówek łóżka, ale zrujnowany mebel zaskrzypiał ostrzegawczo, więc szybko usiadła prosto, żeby nic połamać sfatygowanego legowiska i nie wylądować na podłodze. Dobry nastrój prysł.
– Nie mogę – wychlipała jak mała dziewczynka. – Za godzinę mam spotkanie z tym staruszkiem, z Royem Hudsonem.
– Nie możesz zadzwonić i odwołać spotkania?
– Jedziemy na… – przełknęła głośno – na ryby! Trzeba być bardzo wcześnie na łodzi. Może te śliskie małe stwory ucinają sobie popołudniową drzemkę, nie wiem. Wiem, że mam być na łodzi bardzo wcześnie.
– Dobrze, uspokój się. Ten Hudson jest bogaty, więc pewnie będzie miał łódź z załogą. Prawdopodobnie jacht. Chyba jesteś w stanie znieść rejs jachtem? Wypij sobie parę drinków. Wyciągnij się na słońcu.
– To przede wszystkim drinkom zawdzięczam całe to zamieszanie i nie dopuszczę, aby moja skóra zetknęła się ze słońcem i żebym w wieku lat czterdziestu wyglądała na sześćdziesiąt. I…
– Dobrze, rób, co uważasz. Rozczulaj się nad sobą, jeśli chcesz. Powiedz tylko, gdzie będziesz, żeby mój kolega mógł się z tobą skontaktować.
– Dopóki nie wsiądziemy na łódź, będę w Kendrick Park. To chyba jakiś rezerwat ptaków. I wyobraź sobie, że jeden z mężczyzn na tej łodzi ma na imię Ace. Nie uważasz, że to zabawne? – zapytała, bo Jeremy nie roześmiał się.
– Niespecjalnie. Co ci się nie podoba w tym imieniu?
Zastanowiła się, czy by mu nie opowiedzieć, jakie fantazje snuła ze swoją Piątką o posiadaczu tego imienia, ale zrezygnowała, bo Jeremy obdarzał Piątkę tym samym uczuciem co Kimberly.
– Może to kobiecy punkt widzenia.
– Podejrzewam, że tak. Słuchaj, kochanie…
– Tak, wiem, potrzebujesz snu dla urody. Czy mówiłam ci, że kiedy nie odebrałam walizki, wrzucili ją do pieca, w którym spalają odpadki? W końcu mieli już tego dnia jeden alarm bombowy i nie życzyli sobie następnego. Zostałam w tym, co mam na sobie i z bagażem podręcznym.
– Jeśli dobrze znam kobiety, w twojej torbie podręcznej znajduje się wszystko, co pozwala przeżyć tydzień na bezludnej wyspie. – Jeremy ziewnął.
Fiona zacisnęła usta i spojrzała na słuchawkę. Tą szowinistyczną uwagą zakończył rozmowę, interesowały go tylko kwestie prawne. Ani jednym słowem nie wyraził jej współczucia z powodu wszystkiego, co przeszła. I to na jego ramieniu chciała się wypłakać!
– Dobrze, że twoje zdjęcie było w tej spalonej walizce! – powiedziała, odkładając słuchawkę. Ale nie poczuła się ani trochę lepiej. Miała półtorej godziny, żeby się przygotować do spotkania z Royem Hudsonem.