Ledwie zdążyła zasnąć, gdy drzwi gwałtownie się otworzyły i zapalono światło. W wirze jedwabnych halek, blond włosów i diamentowych ozdób do loża Arii wskoczyła księżniczka Eugenia.
– Stęskniłam się za tobą – zawołała Gena, zarzucając siostrze ręce na szyję. – Tylko mi nie mów, żebym zachowywała się jak należy, i nie odsyłaj mnie z powrotem. Jechałam tu całą noc z absolutnie boskim mężczyzną. Wyruszyłam natychmiast, gdy usłyszałam, że czujesz się dość dobrze, by przyjmować gości. – Mocniej uścisnęła Arię. – Podobno omal nie umarłaś. Nie zniosłabym, gdybym musiała zostać królową.
Aria z uśmiechem utrzymała szesnastoletnią siostrę na wyciągnięcie ramienia.
– Ja też nie chciałabym dla ciebie losu królowej – odrzekła.
– Zamierzasz mnie odesłać? Powiedz, bo nie mogę poczuć się swobodnie.
– Nie – odparła Aria. – Nie zamierzam cię odsyłać. Powiedz mi, co tu się działo, kiedy mnie nie było.
Gena wyciągnęła się na łożu. Była bardzo ładna, i to we współczesnym znaczeniu tego słowa. Aria pomyślała o tym z zazdrością. W kostiumie kąpielowym Gena mogłaby wygrać każdy konkurs piękności w Stanach Zjednoczonych. Szkoda, że miała watę zamiast mózgu.
– To samo co zwykle – westchnęła siostra. – Tu nigdy nie się nie dzieje. Za to ty byłaś w Ameryce. Czy tam jest pełno żołnierzy? Czy wszyscy są tacy przystojni jak mój amerykański żołnierz?
– Coś ty? – spytała Aria». – Czyżbyś znowu się zakochała?
– Nie rugaj mnie, Ario, proszę cię. Dziadek najął go do jakichś robót, to ma coś wspólnego z parobkami, a on pozwolił mi jeździć ze sobą po wsiach. Nawet pozwolił mi siedzieć obok siebie na przednim siedzeniu. Zachowywał się tak, jakby miał opory, ale ja go jeszcze dopadnę. Jest niesamowicie przystojny i bardzo bystry… tak twierdzi dziadek. O raju, Ario, będziesz nim zachwycona, w każdym razie mam taką nadzieję, bo dziadek przysłał go tutaj, żeby z tobą pracował.
– Ze mną? I co on będzie robił?
– Nie wiem, ale myślę, że może przyjechał, żeby zrobić z nami wszystkimi porządek. Nigdy nie widziałam, żeby dziadek kogoś tak polubił. Siedzieli z tym Amerykaninem do późna, pili i opowiadali sobie pikantne historyjki. Ned omal nie dostał zawału, ale dziadek od lat nie wyglądał tak znakomicie.
Aria wyprostowała się na łożu.
– Trzymaj się tematu. Co ten Amerykanin ma tutaj robić? Czy przyjechał w sprawie wanadu?
Genie zaczęły się kleić oczy.
– Ario, czy mogę dziś spać z tobą? Mam tak daleko do komnaty. Zadzwoń na kogoś, żeby mnie rozebrał i przyniósł mi koszulę nocną.
– E, tam – powiedziała zniecierpliwiona Aria. – Sama pomogę ci się rozebrać i pożyczę ci jedną z moich koszul.
Gena raptownie otworzyła oczy.
– Mam nosić cudzą koszulę?
– Nie bądź pruderyjna. Ja spałam w pościeli, w której spali też inni ludzie.
– Niemożliwe… – Gena zachłysnęła się powietrzem, odebrało jej mowę.
Aria wyciągnęła siostrę z łóżka i zaczęła zdejmować z niej ubranie.
– Pomogłabyś mi, gdybyś nie była taka bezwładna. Unieś ramiona. I powiedz mi teraz, po co dziadek najął tego Amerykanina.
– To chyba ma coś wspólnego z tamami. Ależ on jest Przystojny. Auć! Chyba zadzwonię na garderobianą.
– Geno – powiedziała cicho Aria. – Jak się ten człowiek nazywa?
– Porucznik Jarl Montgomery. Jest taki sympatyczny i… Ario! Dokąd idziesz? Nie możesz zostawić mnie w bieliźnie!
– Zajrzyj do garderoby, znajdź sobie nocną koszulę i włóż. To naprawdę łatwe. Gdzie nocuje ten porucznik Montgomery?
– W sypialni dla oficjalnych gości, czyli w Sali Kowana. To znaczy, że dziadek uważa go za ważną figurę. Ale on już na pewno leży w łóżku. Ario, nie zostawiaj mnie! – zawołała Gena, lecz siostry już nie było.
Aria dobrze znała pałac i potrafiła bez kłopotu znaleźć drogę w labiryncie korytarzy. Przemierzyła sale do użytku oficjalnego, gdzie nie było strażników, i zaczęła schodzić po wąskich spiralnych schodach. Tam natknęła się na dwóch żołnierzy, ale ukryła się w cieniu, więc przeszli i nie zauważyli jej.
Gwałtownie otworzyła drzwi sypialni dla gości państwowych. Była ona zarezerwowana dla najwybitniejszych postaci odwiedzających Lankonię. Wielkie, rzeźbione loże w tej sali było zasłonięte specjalnie tkanym, czerwonym włoskim brokatem. Ściany pokrywał dopasowany odcieniem jedwab. Nikt nie był tego pewien, ale fama głosiła, że Rowan używał tej sali, gdy pałac był jeszcze kamiennym zamkiem.
J.T. był obwiązany w pasie ręcznikiem. Włosy miał mokre.
– Co pan tu robi? – spytała, opierając się o zamknięte drzwi.
– A oto i jej wysokość we własnej osobie. Co za powitanie. Właśnie zastanawiałem się, czy gdybym pociągnął za sznur, to któraś z tych uroczych pokojówek w krótkich spódniczkach i czarnych skarpetach przyszłaby wygrzać mi łoże. Zamiast tego mam do dyspozycji samą księżniczkę. Chodź, słoneczko, zrzuć z siebie te ciuchy i bierzmy się do dzieła. Jestem gotowy.
– Poruczniku Montgomery – wysyczała przez zęby. – Co pan robi w Lankonii? J.T. nadal suszył sobie włosy.
– Nie jestem tu z własnej woli. Mój prezydent i wasz kroi zapragnęli moich usług. Wbrew temu, co mi mówiono, twoje życie nadal jest w niebezpieczeństwie. Mam zapewnić ci ochronę, a przy okazji zrobić co się da z waszymi… no, parobkami.
– Ale dziadek przecież nic nie wie.
– Słyszał dość, żeby orientować się, że mogą wyniknąć kłopoty – odparł pośpiesznie J.T.
– Nie może pan tu zostać. To niemożliwe. Jutro załatwię panu powrót do Stanów. Dobranoc, poruczniku.
J.T. złapał ją na progu i wciągnął z powrotem do sypialni. Ręcznik mu się zsunął, więc przytrzymał go jedną ręką, drugą zaś oparł tymczasem o ścianę, za głową Arii.
– Powiedziałem ci, że nie ja o tym decyduję. Dostałem rozkaz: mam zapewnić ci ochronę. Roosevelt zdaje się myśli, że bardziej się przydam tutaj, włócząc się za tobą i podnosząc twoje chustki do nosa niż na polu walki. No, więc zostaję.
Dała nura pod jego ramieniem i usunęła się w inną część komnaty.
– Jak długo musi pan tu być?
– Dopóki nie uznam, że jesteś bezpieczna, albo dopóki twój dziadek nie każe mi wracać.
– Będzie pan musiał stosować się do zasad. Nie może pan być wobec mnie taki bezczelny jak zwykle. Będzie pan musiał zwracać się do mnie w przyjęty sposób. – Przyjrzała mu się i zauważyła, że zmrużył oczy. – Ten czas, który spędziliśmy w Stanach, już się nie powtórzy. Tutaj nie jestem pana żoną.
J.T. przez chwilę się nie odzywał.
– Ożeniłem się z tobą, żeby pomóc mojemu krajowi – powiedział w końcu. – Tkwię tutaj również dla mojego kraju. Nie ma żadnego innego powodu. Jeśli o mnie chodzi, nasze małżeństwo dobiegło kresu.
– Czy to samo dotyczy pańskiej zazdrości? – spytała, unosząc brew. – Zamierzamy się pobrać z hrabią Julianem. Jego ród ma wspaniałych przodków, a małżeństwo z nim będzie bardzo korzystne dla mojej rodziny. Nie mogę dopuścić, żeby pan wrzucił go do basenu.
– O mnie się nie martw – burknął gniewnie. – Mogę być zazdrosny o żonę, ale jej wysokość nie budzi we mnie takich uczuć. – Zmierzył ją spojrzeniem od stóp do głów. Stała Przed nim w bardzo skromnej koszuli nocnej pod szyję cienkim, brokatowym szlafroku, który sprawiał wrażenie równie nieprzeniknionego jak zbroja.
Znów odwróciła się w inną stronę, bo widok porucznika Montgomery’ego, mającego na sobie jedynie ręcznik, przypominał jej wspólnie spędzone noce.
– Jak zostanie mi pan przedstawiony? – spytała.
– Wieść głosi, że przysłano mnie tutaj w sprawie wanadu, a przy okazji również w sprawie amerykańskich baz wojskowych w Lankonii. Król życzy sobie, żebyś pokazała mi Escalon, bo Stany Zjednoczone zastanawiają się nad kupnem całego kraju.
– Słucham – zdumiała się. – Stany Zjednoczone mają kupić Lankonię?
– Tak słyszałem. Chociaż osobiście nie widzę takiej możliwości. Dopiero co poradziliśmy sobie z kryzysem, a taki zakup mógłby nas wpędzić w następny. Ale pretekst, jaki wymyślono dla uzasadnienia mojej obecności, daje nam okazję do wspólnego spędzania czasu. Musisz pokazać mi domowe rachunki. Musisz opowiedzieć mi o swoim kraju i w ogóle sympatycznie się do mnie odnosić. Masz, przepraszam za wyrażenie, uwieść mnie pięknem swego kraju.
– Nie sądzę, żeby to było możliwe. Dziadek oczywiście nie wie, co zaszło między nami, ale nie ma prawa prosić mnie o coś takiego.
– Dziadek wie dosyć, by zdawać sobie sprawę z grożącego ci niebezpieczeństwa. Ale, ale. Czy jesteś pewna, że przebywanie tutaj ze mną dobrze ci służy? Ludzie na pewno widzieli, że tu wchodzisz.
Aria zamrugała. Wiedziała, że nikt nie widział, jak wchodziła, ale na widok Jarla i wielkiego loża zapomniała o swym nowym postanowieniu znalezienia szczęścia z Julianem.
– Muszę już iść. – Ruszyła do drzwi.
– Nie tędy – powiedział, chwytając ją za ramię. Podszedł do marynarskiego worka, leżącego na podłodze, i wyciągnął plik papierów. – Twój dziadek dał mi plany podziemnych przejść w tym pałacu.
– Co takiego?
– Powiedział, że kolejni królowie dostawali te mapy w spadku, w dniu czytania testamentu zmarłego poprzednika, ale uznał, że ta sytuacja wymaga nadzwyczajnych środków. Jesteśmy tutaj – powiedział, patrząc na jedną z map. – W sypialni dla oficjalnych gości, prawda? Król miał swoje powody, żeby mnie tu umieścić. Widocznie uważał, że jest to bardzo szczególna komnata. – Zaczął przesuwać dłonie po dębowej boazerii. – No, i jest – powiedział. Przycisnął guzik, ale nic się nie stało. – Tylko że drzwi trzeba pewnie naoliwić. – Na biurku leżał nóż do papieru, J.T. wsunął go więc w szparę, aż zrobiła się dostatecznie szeroka, by mógł pomóc sobie palcami. Wtedy pociągnął i zdołał otworzyć drzwi. Usłyszeli zgrzyt mechanizmu, po chwili powiało stęchlizną.
– Jeśli pan sądzi, że tam wejdę, to grubo się pan myli – powiedziała Aria. J.T. wyciągnął latarkę z marynarskiego worka.
– Jeśli wyjdziesz z tego pokoju ubrana tak jak teraz, to cały dwór zatrzęsie się od plotek. Twój hrabia Julian nie ożeni się z tobą, bo będziesz miała splamioną reputację, a mnie, człowieka z ludu, prawdopodobnie powieszą za zuchwałość, bo odważyłem się spojrzeć na nocną koszulę królowej. Chodźże. Co ci się może stać?
Miejsce było okropne. Korytarz wyglądał tak, jakby nie korzystano z niego całe wieki. Kamienne schody, które prowadziły w dół, były zasnute pajęczynami. Panowały egipskie ciemności, więc Aria, która miała na nogach nocne pantofle, nieustannie się ślizgała.
– Dlaczego nie wiedziałam o tym przejściu? – szepnęła.
– Zdaje się, że jeden z waszych poprzednich królów kazał stracić wszystkich, którzy wiedzieli o tajnych korytarzach. Uważał, że powinien o nich wiedzieć tylko król.
Aria uniosła rękę, żeby osłonić twarz przed pajęczynami. Pantofelki miała już tak brudne, że nadawały się tylko do wyrzucenia.
– To musiał być Hager Znienawidzony, w czternastym wieku. Skazywał ludzi na śmierć pod byle jakim pretekstem.
– Miły krewny, jest się kim chlubić. Kto zbudował ten pałac?
– Rowan – odrzekła Aria. W jej tonie było coś takiego, że J.T. popatrzył na nią uważnie.
– Rozumiem, że to był przyzwoity facet.
– Bardzo. Dokąd prowadzi ten korytarz?
– Tutaj – odrzekł J.T., zatrzymując się przy zardzewiałych, obitych żelazem drzwiach. – Miejmy nadzieję, że uda się je otworzyć. – Podał jej latarkę.
– A ten dokąd prowadzi? – spytała, wskazując snopem światła korytarz odgałęziający się w lewo.
– Na dół, do waszych lochów, a potem gdzieś do miasta. Twój dziadek twierdzi, że wyjście jest prawdopodobnie zablokowane, bo stoi na nim dom. No, otworzyłem! Zgaś latarkę.
Aria popatrzyła na cylindryczny przyrząd.
– Jak?
Wziął od niej latarkę i zgasił.
– Według mapy jesteśmy w północnej części Królewskiego Ogrodu. Czy wiesz, jak stąd wrócić do swojej komnaty?
– Oczywiście. – Zaczęła się oddalać.
– Poczekaj chwilę, księżniczko. Nie powiedziałaś mi, co robisz rano. Nie zamierzam spuszczać cię z oczu.
Aria postanowiła przemilczeć poranną eskapadę z Julianem.
– Rozkład zajęć zaczyna mi się o dziewiątej – powiedziała zgodnie z prawdą. – Od przejażdżki konnej.
– Nie wychodź przedtem z pokoju, przyjdę po ciebie.
– Przecież pana nie znam. Musimy najpierw zorganizować oficjalną prezentację.
– Możesz powiedzieć, że dziadek do ciebie zatelefonował, jeśli w tej rozsypującej się kupie kamieni jest jakikolwiek telefon.
– Jesteśmy bardziej nowocześni, niż się panu zdaje. Dobranoc, poruczniku Montgomery – powiedziała wyniośle i odwróciła się.
– Poczekaj – powiedział i przytrzymał ją za ramię. Długo przyglądał jej się w księżycowej poświacie. – Dobrze, teraz zmykaj stąd.
Odskoczyła od niego i prawie biegiem puściła się znajomymi ścieżkami. Dotarła do kuchennych drzwi, pokonała schody i przedostała się do nowszego skrzydła pałacu, w którym znajdowały się jej apartamenty.
– Będę kochała Juliana – szeptała do siebie. Miała zamiar wzbudzić w sobie miłość do Juliana i zapomnieć o tym ordynarnym, bezczelnym Amerykaninie, który przez chwilę był jej mężem. Który powiedział, że jest zimna i odczłowieczona. No, dopiero teraz mu pokaże, jaka niedostępna potrafi być następczyni tronu. Nieważne, ile czasu spędzili ze sobą. Będzie go traktowała jak najzwyklejszego człowieka z ludu.
W korytarzu nie było nikogo z wyjątkiem strażnika stojącego przed jej drzwiami. Musiała przemknąć się jakoś do swojej sypialni i być tam, gdy rano przyjdą garderobiane. Nawet gdyby plotki głosiły, że o późnej porze wyszła dokądś w nocnym stroju, kobiety powiedzą, że to niemożliwe, bo zastały ją rano w sypialni, a nikt nie widział, żeby wchodziła do swych apartamentów drugi raz.
Z amerykańskich filmów wiele się nauczyła. Podniosła jajowaty kawałek malachitu ze stolika stojącego pod ścianą i potoczyła go korytarzem przed nosem strażnika. Przyjrzał się zjawisku i zgodnie z oczekiwaniami poszedł podnieść dziwny przedmiot. Aria tymczasem błyskawicznie wślizgnęła się do swych apartamentów.
Musiała się oczywiście przebrać, nabyta zagranicą umiejętność bardzo jej się więc przydała. Cieszyła się też, że umie ściągnąć gąbką pajęczyny z koszuli nocnej. Natomiast pantofelki były w stanie beznadziejnym – dla ukrycia ich przed garderobianymi Aria wcisnęła je po jednym do rękawów ceremonialnej sukni.
Było już późno, gdy wsunęła się do łoża na miejsce obok ciepłej, smacznie śpiącej Geny. Przez chwilę zdawało jej się, że jest razem z J.T. i że przytula się do niego, zaraz jednak złapała się na tej myśli. Nie mogła pozwolić, by ten człowiek znów stał się częścią jej życia. Są ważniejsze sprawy niż to, co się dzieje w łóżku.
Nazajutrz miała być sam na sam z Julianem. Postanowiła, że pozwoli, by pomógł jej zapomnieć.
Wasza wysokość!
Aria zbudziła się powoli, słysząc głos garderobianej.
– Książę Julian czeka na waszą wysokość. – Kobieta uśmiechnęła się dość bezczelnie. – Sprawia wrażenie, jakby bardzo się niecierpliwił.
Aria sennie zwlokła się z łóżka i poszła do łazienki. Powoli zaczęła się budzić, przypominając sobie w tym czasie wydarzenia poprzedniego wieczoru. Zamierzała wkrótce zrobić coś, by wymazać z pamięci swego amerykańskiego męża. Spędzi długie godziny sam na sam z Julianem, oglądając z nim wschód słońca.
Bardzo ją denerwowały garderobiane, nie mogła jednak ubrać się sama, bo wzbudziłaby tym niezdrowe zainteresowanie. Kobiety zastanawiałyby się, skąd ich pani umie to robić.
Wreszcie odziano ją w kostium do konnej jazdy i mogła pośpiesznie wyjść z komnaty. Dyskretnie zerknęła na wartownika przed drzwiami, ale miał wzrok wbity w punkt przed sobą. Próbowała zapamiętać jego twarz, bo gdyby rozeszły się plotki, że opuściła nocą swe apartamenty, właśnie ten żołnierz ponosiłby za nie winę.
– Dzień dobry, wasza wysokość – powitał ją Julian u drzwi Stajni. Potem, gdy stajenny wszedł do środka, pochylił się i delikatnie pocałował ją poniżej ucha. – A może powinienem powiedzieć: „kochana”? Wyglądasz zachwycająco.
Aria uroczo się zaczerwieniła.
– Prywatnie możesz mnie nazywać, jak chcesz – powiedziała skromnie.
– Wobec tego najbardziej chciałbym nazywać cię żoną – powiedział uwodzicielsko. – Jedziemy? Za godzinę będziemy głęboko w lesie. Sami we dwoje. Mamy mnóstwo czasu dla siebie.
Aria nadal się czerwieniła.
– Przykro mi, hrabio, ale to, co pan powiedział o samotności we dwoje, nie jest całkiem słuszne. – J.T. leniwie wyłonił się zza stajennych wrót.
– Skąd ty tutaj!? – syknęła Aria.
– Znasz tego człowieka? – spytał Julian, patrząc to na jedno, to na drugie.
Zerknęła kątem oka na J.T.
– Miałam wątpliwą przyjemność spotkać go w Stanach Zjednoczonych. Łączyły nas tam interesy.
J.T. uśmiechnął się promiennie.
– Jestem odpowiedzialny za zakup wanadu w Lankonii.
Julian podszedł bliżej i wziął Arię za ramię.
– Jej wysokość udzieli panu audiencji po powrocie z konnej przejażdżki.
– Nie – zgłosił sprzeciw J.T., stając między Arią i Julianem a końmi. – Widzi pan, hrabio, w Stanach Zjednoczonych zaczęły się pewne kłopoty i byliśmy…
– Kłopoty? – spytał Julian poważnym tonem. – Co on ma na myśli?
– Nic takiego – odrzekł J.T., zanim Aria zdążyła otworzyć usta. – Po prostu paru ludzi chciało postawić księżniczkę w przykrej sytuacji. Dlatego z dbałości o własne interesy rząd Stanów Zjednoczonych przysłał do Lankonii kilku żołnierzy, żeby się przekonać, czy nikt nie ma tutaj głupich pomysłów. Jeden z tych ludzi jest u króla, a ja mam dotrzymać towarzystwa obecnej tu następczyni tronu.
Julian nadal mocno trzymał Arię za ramię.
– To bardzo przezorne ze strony pańskiego rządu, ale zapewniam, że w czasie gdy jej wysokość jest ze mną, pańska opieka nie jest potrzebna. – Zrobił dwa kroki w stronę koni, lecz w dalszym ruchu przeszkodził mu J.T.
Stanowili spory kontrast. J.T. był wysoki, śniady, cerę miał zniszczoną od częstego przebywania pod gołym niebem. Julian był wytworem stuleci rasowego chowu: miał zadbaną skórę, wymanikiurowane dłonie. Niskie, schludne ciało trzymał sztywno wyprostowane.
– Przykro mi, panie hrabio – powiedział J.T. – Jadę razem z nią albo ona nigdzie nie jedzie.
Julian zirytowany strzelił szpicrutą o wyglansowane buty.
– Nie będę tolerował…
– W czym rzecz, hrabio? – spytał jowialnie J.T. – Boi się pan, że zepsuję panu miłe chwile z piękną kobietą? Będę się trzymał z tylu, możecie się migdalić, ile wlezie. – Mrugnął do hrabiego Juliana, którego twarz zaczynała purpurowieć ze złości. J.T. uśmiechnął się. – Naturalnie musicie zrozumieć, że jeśli nie pojadę z księżniczką, to umowa ze Stanami Zjednoczonymi nie dojdzie do skutku. Nie kupimy wanadu od kraju, który okazuje nam wrogość, a jeśli go nie kupimy, to więcej niż pewne, że nie pozwolimy też kupić nikomu innemu. To zaś oznacza, że możemy być zmuszeni do podjęcia dość stanowczych kroków, jakiejś wojny czy czegoś w tym rodzaju. Decyzja należy do was. – J.T. odwrócił się i zaczął odchodzić.
Aria przewróciła oczami i błagalnie spojrzała w niebo.
– Ani jedno słowo z tego wszystkiego nie ma pokrycia – Powiedziała do hrabiego.
– Ryzykujesz wojnę i nędzę – burknął na nią Julian. – Jestem zaskoczony twoją postawą. Czyżby twój kraj tak mało dla ciebie znaczył? – zapytał i ruszył za J.T.
Aria zazgrzytała zębami i zaczęła się zastanawiać, czym Julian bardziej się niepokoi, wojną czy nędzą. Pewnie nie chciałby się ożenić z władczynią kraju zniszczonego bombami.
Złajała się w myślach za takie rozważania i pozwoliła, by Julian pomógł jej dosiąść konia.
– Ma jechać z tyłu, więc będziemy właściwie sami – oświadczył Julian przepraszającym tonem i ucałował jej dłoń odzianą w rękawiczkę.
Aria gwałtownie odsunęła się od niego. Uśmiechnęła się złośliwie. Nie pozwoli porucznikowi Montgomery’emu zepsuć tej przejażdżki. Da mu niezłą szkołę. Ciekawe, czy porucznik umie jeździć konno.
– Pojedziemy północną ścieżką na Górę Kowana.
– Czy jesteś pewna, że tego chcesz, Ario?! – Julian zachłysnął się z wrażenia. – Dość długo nie ćwiczyłaś jazdy konnej.
Pochyliła się ku Julianowi.
– Może uda nam się zgubić eskortę i wtedy będziemy jednak sami – powiedziała, dyskretnie do niego mrugając.
– Pojadę za tobą na koniec świata, miła – odparł cicho.
Koń J.T. wpadł znienacka między Juliana i Arię. Rozdzielił ich, a klacz Arii zaczęła się niebezpiecznie boczyć na brukowanym dziedzińcu.
– Przepraszam – powiedział J.T. – Żałuję, ale temu bydlęciu brakuje koła sterowego. Jeśli nie macie nic przeciwko temu, to proponowałbym jakąś łatwą drogę. Nie jestem przyzwyczajony do koni. – Zwierzę J.T. raz po raz podrywało przednie kopyta i robiło nerwowe ruchy na boki, przez co odległość między Arią i Julianem jeszcze wzrosła. – Gdzie to bydlę ma hamulce?
– Niech pan ściągnie wodze – zawołał Julian. – Przeklęci Amerykanie – mruknął pod nosem. – Dlaczego Anglicy tak walczyli o tę ziemię? Ario, jak on się nazywa?
– Porucznik Montgomery – odkrzyknęła przez ramię i puściwszy klacz krótkim galopem, odjechała z dziedzińca przed stajnią. Kierowała się w stronę górskiej ścieżki.
Julian podążał za nią. J.T. wciąż jeszcze znajdował się na stajennym dziedzińcu, jego koń kręcił się bezsensownie w koło.
Aria wiedziała, że jej jedyną szansą na zgubienie porucznika Montgomery’ego jest natychmiastowe zostawienie go daleko z tyłu lub zgubienie na krętej i często rozwidlającej się ścieżce. Miała wypoczętą klacz, spragnioną wybiegania. Gnając zwierzę wyżej i wyżej w góry, zaspokajała więc jego potrzebę.
Im wyżej docierała skalistą ścieżką, tym bardziej rozrzedzone było suche i rzeźwe powietrze. Dookoła rósł wysoki, sosnowy las, drzewa osłaniały Arię przed promieniami porannego słońca. Od czasu do czasu na ścieżkę wpychały się wielkie, szare głazy i robiło się bardzo wąsko. Klaczy kilka razy omsknęło się kopyto, lecz Aria mimo to niezmordowanie parła naprzód.
Spociła się z wysiłku. Na zakręcie zerknęła przez ramię i stwierdziła, że Julian jedzie niedaleko za nią. Uśmiechnęła się, bo nie zobaczyła ani śladu porucznika Montgomery’ego. Pokazała Julianowi, że skręca w prawo. Kilka kilometrów dalej znajdowało się źródło. Pomyślała sobie, że mogą się tam zatrzymać i odpocząć… albo i nie odpoczywać.
Odgarniała sprzed siebie gałęzie, twarz ukryła w końskiej grzywie, żeby uniknąć uderzenia. Nim osiągnęła źródło, galop wprawił ją w upojenie. Wreszcie zeskoczyła z konia i głęboko odetchnęła czystym, górskim powietrzem: Zrozumiała, jak bardzo tęskniła do kraju.
Nadjechał Julian. Twarz miał wilgotną od potu i gniewnie wykrzywioną.
– Ario, muszę zaprotestować. Dama w żadnym wypadku nie powinna jeździć taką trudną trasą. To o wiele za poważne wyzwanie dla kogoś tak delikatnej natury.
– Zamierzasz siedzieć na koniu i mnie łajać czy wolisz zsiąść i mnie pocałować?
Przez moment wydawał się wstrząśnięty, lecz zsiadł i wziął ją w objęcia.
– Zmieniłaś się – szepnął, zanim złączył się z nią w pocałunku. – Umówmy się na schadzkę, kochana – szepnął, przylegając ją do siebie. – Nie wiem, jak długo jeszcze zniosę bekanie na ciebie. Ale twoi poddani chyba kręciliby nosami, gdyby pierworodny urodził się zbyt szybko po ślubie.
Aria odchyliła głowę, podsuwając szyję do pocałunków – było jej bardzo przyjemnie.
– Ija, wio, ty stara szkapo! Wio! – J.T. wpadł na polankę jak rakieta, robiąc też mniej więcej tyle hałasu. Klacz Arii była przywiązana, ale hrabia puścił swojego konia wolno, więc spłoszone rwetesem zwierzę pokłusowało ścieżką w dół.
– Niech pan przyprowadzi z powrotem mojego konia – zażądał Julian. Twarz znów poczerwieniała mu od tłumionej wściekłości. J.T. wyglądał jak uosobienie skruchy.
– Naprawdę bardzo przepraszam, hrabio, ale nie mogę zostawić księżniczki. Chyba będzie pan musiał pogonić za tym koniem sam. Albo może pan wziąć mojego wierzchowca. Boże, cóż to była za wspinaczka! Chyba ze dwadzieścia razy zdawało mi się, że już, już lecę. Ledwie żyję. – Zsiadł z konia.
Aria spiorunowała go wzrokiem. Bez wątpienia kłamał, bo w ogóle nie wyglądał na zmęczonego. Przeciwnie, sprawiał wrażenie gotowego do jakiegoś prawdziwego wyczynu.
– Żyjesz, księżniczko?
– Dla pana jestem „wasza wysokość”, poruczniku – powiedziała i odwróciła się do Juliana. – Pójdę z tobą poszukać konia. A pan – wskazała J.T. – zostanie tutaj.
J.T. spuścił oczy.
– Chciałbym uczynić zadość życzeniu waszej wyniosłości, ale…
– Waszej wysokości – burknął Julian. – Ario, stanowczo nie życzę sobie towarzystwa tego prowincjonalnego idioty ani minuty dłużej. Jak tylko wrócę do pałacu, zatelegrafuję do rządu amerykańskiego i złożę oficjalny protest. Chodź, Ario. A ty tu zostajesz, człowieku.
Julian wziął Arię za ramię i zaczęli się oddalać.
– Przepraszam cię, kochanie – powiedziała Aria. – Gdy tylko sprzedamy wanad i w skarbcu znowu znajdzie się trochę pieniędzy, odeślę go, skąd przyjechał.
– Nie wydaje mi się, żebym był w stanie znieść go tak długo. To ciemny, ordynarny osioł. Głupszy niż większość parobków.
– Nie wszyscy są tacy. W Ameryce poznałam paru całkiem inteligentnych ludzi.
– Jakim cudem uwolniłaś się od swych gospodarzy, że udało ci się poznać amerykańskich parobków? Czy właśnie w ten sposób wpakowałaś się w „kłopoty”, jak to wyraził ten elokwentny idiota? – Julian popatrzył na nią badawczo.
– Nie, no… Chciałam powiedzieć, że…
– Heeej – zawołał J.T. – Hrabio, znalazłem panu konia. – Niczym giermek nadbiegł ścieżką, trzymając wodze ogiera. – Czarne bydlę – powiedział lękliwie. – Cieszę się, że nie muszę na nim jeździć. Niech pan trzyma, hrabio. – Wręczył Julianowi wodze. – Wiecie co? Mam whisky. Chlupniemy sobie?
– Jacy my? – spytał Julian z pogardliwym parsknięciem. – Ario, musimy niezwłocznie wrócić, żebym mógł zatelegrafować. Nie, lepiej połączę się drogą radiową z tym, jak mu tam? O, Roosevelt. Połączę się z nim i zaprotestuję przeciwko nieznośnej sytuacji, w jakiej nas postawił.
– Może pan połączyć się drogą radiową z prezydentem Rooseveltem? – zainteresował się J.T. – Musi pan być cholernie wpływowym facetem. To na pewno pomaga nadrobić braki we wzroście.
Aria stanęła między mężczyznami widząc, że Julian uniósł szpicrutę.
– Julianie, proszę cię. To byłoby tak, jakbyś uderzył w rząd Stanów Zjednoczonych. Pozwól, proszę, że z nim porozmawiam. – Wyraziła tę prośbę bardzo przymilnym tonem.
Julian obrócił się na pięcie i wrócił nad źródło.
– Robisz z siebie głupka – burknęła do J.T. – A w ogóle to gdzieś ty się nauczył tak dobrze jeździć konno?
Uśmiechnął się.
– W Colorado, na grzbiecie najwredniejszego dzikiego konia, jakiego potrafili mi wynaleźć młodzi Taggertowie.
– Ten prowincjusz, którego udajesz, jest okropny, ale twoja zazdrość jest wręcz nie do zniesienia.
W jednej chwili przestał się uśmiechać.
– Ładna mi zazdrość! A skąd wiesz, że to nie twój hrabia Filuje przenieść cię na tamten świat? Może to on zorganizował porwanie na Key West. Może chce cię usunąć z drogi, aby ożenić się z twoją bezrozumną siostrzyczką.
– Nie mieszaj w to mojej siostry! – Urwała. – A skoro już o niej mowa, to co robiliście we dwoje, kiedy byłeś gościem mojego dziadka? Wczoraj wieczorem Gena mówiła wyłącznie o tobie.
– Naprawdę? – J.T. wyszczerzył zęby. – To ci zepsute dziecko.
– Jak śmiesz! – Aria zacisnęła dłonie w pięści.
– Lepiej nie spoufalaj się ze mną za bardzo, księżniczko, bo zbliża się twój ogierek. I lepiej ostrzeż go, że jeśli mnie dotknie, to owinę mu tę szpicrutę dookoła gardła. Na cztery razy na pewno starczy – zakończył z uśmiechem.
– Zostaw nas samych – syknęła do J.T., widząc nadchodzącego Juliana. – Mówię ci, zostaw nas samych.
– Najpierw muszę się przekonać, że można mu ufać. Siemanko, hrabio – powiedział głośno. – Obecna tu jej wysokość tak mi wygarnęła, że uszy mi oklapły. Bardzo przepraszam, jeśli nie traktuję należycie osoby z rodziny królewskiej. Niestety, my, Amerykanie, nie jesteśmy przyzwyczajeni do królów, książąt i podobnych okazów. Idźcie sobie we dwoje przodem. Będę trzymał się za wami w przyzwoitej odległości.
Hrabia Julian przez całe życie był otoczony służącymi, takimi służącymi, którzy okazywali mu szacunek i znali swe miejsce. Uznał więc, że Amerykanin wreszcie zrozumiał swoją rolę. Odwrócił się znów do Arii.
– Pójdziemy na spacer, kochana? Może porozmawiamy o przygotowaniach do ślubu. Moim zdaniem nie powinniśmy czekać ze ślubem dłużej niż trzy miesiące. Akurat będzie jesień, spędzimy miodowy miesiąc w tej królewskiej rezydencji w górach.
– Muszę się zastanowić. Dookoła trwa wojna.
– I dlatego zawiera się wiele małżeństw. Ludzie potrzebują odrobiny szczęścia.
– Jestem tego samego zdania, księżniczko – odezwał się J.T. zza ich pleców. Zrównał się z nimi. – Ładnie wyglądacie jako para. Powinniście połączyć swoją przyszłość dla dobra świata. Księżniczka mogłaby wystąpić w długiej, białej sukni, symbolu czystości, i do tego w koronie z diamentami, byle niezbyt wysokiej, ze względu na jego niewysoką hrabiość. Widzę to oczami duszy.
Hrabia Julian uniósł szpicrutę.
– Naturalnie – ciągnął J.T. – Stany Zjednoczone pokryją koszty ceremonii ślubnej w ramach wdzięczności za sprzedaż wanadu.
Hrabia opuścił szpicrutę.
– Wracamy do pałacu – powiedział, biorąc Arię za ramię i odciągając ją od J.T.
Aria była zła na siebie. W drodze do koni przysięgła sobie, że jakoś zgubi porucznika Montgomery’ego i spędzi trochę czasu sam na sam z Julianem.
Julian miał nieprzeniknioną minę. Podsadził ją na siodło, potem sam dosiadł wierzchowca. Wszyscy troje ruszyli stokiem w dół.
– Zadumałaś się nad czymś, co powiedziałem? – spytał J.T. zrównując się z Arią.
Spięła konia i dogoniła hrabiego. Ujęta go za rękę.
– Dziś wieczorem o wpół do dziesiątej w Ogrodzie Królowej – szepnęła. – Będę czekała pod miłorzębem.
Nieznacznie skinął głową, choć wciąż patrzył prosto przed siebie.
Zjechali do polowy stoku, nie zamieniwszy ani słowa. J.T. posuwał się dosłownie centymetry za Arią. Aria kilka razy dyskretnie się obejrzała, ale zawsze zastawała porucznika skupionego na obserwacji krajobrazu. Po powrocie do pałacu zamierzała odbyć z nim poważną rozmowę i jasno mu wyłożyć, co będzie tolerować, a czego nie. Na mieszanie się do jej związku z Julianem na pewno nie mogła przymykać oczu. Tak samo jak na uwidaczniające się zainteresowanie J.T. Geną. Jej siostra była młoda i trzpiotowata. Aria nie mogła dopuścić, żeby spędzała czas z dużo starszym, doświadczonym mężczyzną, takim jak porucznik Montgomery.
J.T. skoczył całkiem znienacka. W jednej chwili spokojnie jechał na koniu, w następnej był już w powietrzu. Arię zaalarmował jakiś dźwięk za plecami. Obróciła się i ujrzała olbrzymią postać lecącą w jej stronę. Zdążyła jeszcze krzyknąć.
Strzał chybił o centymetry. Kula gwizdnęła im nad głowami. Aria spadła z końskiego grzbietu w objęciach J.T.
Koń Juliana stanął dęba. Hrabia puścił wodze i jego rumak popędził w dół, unosząc z sobą niefortunnego jeźdźca, usiłującego utrzymać się na grzbiecie. Dwa pozostałe konie, Już bez jeźdźców, pogoniły za pierwszym.
J.T. w powietrzu przekręcił się tak, że pierwszy upadł na skaliste podłoże, a Aria wylądowała na nim. Natychmiast stoczył się z nią ze ścieżki do niewielkiego zagłębienia, osłoniętego krzakami i wysokim runem leśnym. Przykrył Arię swym ciałem i lekko uniósł głowę, żeby rozejrzeć się po stromym zboczu nad nimi.
– Czy to był strzał? – szepnęła Aria, patrząc mu w oczy.
– Zdaje się, że z czegoś dużego, bo widziałem lśniącą lufę.
– Może to był jakiś myśliwy?
J.T. miał sceptyczny wyraz twarzy.
– I wziął nas za owcę? – Znów spojrzał na zbocze. – Ktoś strzelał do ciebie, księżniczko.
– Ojej – szepnęła i oplotła go ramionami. – Uratowałeś mi życie.
– Znowu. – Popatrzył na nią. – Tym razem chyba bardziej mi się to podoba.
Wyglądał tak, jakby zamierzał ją pocałować, ale odsunął się od niej.
– Musimy jakoś doprowadzić cię do domu. Nie możemy iść ścieżką. Wystawilibyśmy się na następny strzał. Musimy przejść przez las. Będziemy często przystawać, rozglądać się i nasłuchiwać. Żadnych rozmów. Gdzie jest najbliższe cywilizowane miejsce? Rozumiem, że na samochód nie ma co liczyć, ale może chociaż jest telefon. Musimy zaalarmować wasze wojsko i zapewnić ci jakąś ochronę podczas schodzenia.
– Wyżej jest domek myśliwski – powiedziała. – Mieszka tam kobieta, która o niego dba. Będzie mogła zanieść wiadomość, bo telefonów na górze nie ma. Najbliższy jest w pałacu. Ale Julian na pewno sprowadzi pomoc.
– Nie licz na to, dziecino. Nie wydaje mi się, żeby szybko miał przestać galopować. Jak wreszcie wróci do pałacu, to pewnie schowa się pod kołdrę.
– Nie podoba mi się to, co mówisz. Julian nie jest tchórzem.
– Raz ktoś strzelił, a jedyne, co ten hrabcio pokazał, to plecy. Do tej pory powinien już wrócić z końmi. Jak daleko jest do tego domku?
– W prostej linii niedaleko, ale trzeba się wspiąć.
J.T. jęknął.
– No owszem, wspinaczka jest dość trudna, przyznaję… – zaczęła Aria.
– Na zboczu będziemy zupełnie nie osłonięci. Trzymaj się jak najbliżej ziemi i nie wyłaź spomiędzy dąbczaków. Staraj się, żeby między tobą a tym strzelcem zawsze coś było.
– Może już uciekł.
– Miałby stracić taką okazję, żeby cię dostać? Nie żartuj. Wstawaj, ruszamy.
Aria nigdy przedtem się nie wspinała. O domku myśliwskim wiedziała tylko dlatego, że w jego okolicy zginął synek jednej z jej dam dworu. W czasie trzydniowych poszukiwań Aria wiele się dowiedziała o okolicznym terenie.
Co gorsza, J.T. z uporem wybierał najgorszą z możliwych drogę. Pomagał jej jednak pokonywać skalne przeszkody, przedzierać się wśród półtorametrowych dąbczaków i znajdować przerwy w gęstych zaroślach, na które jedynym sposobem było czołganie się pod gałęziami.
Do myśliwskiego domku dotarli w południe. J.T – ukrył Arię w okolicznych krzakach i załomotał do drzwi. Otworzyła je wystraszona starsza kobieta.
– Proszę pana, nie można…
J.T. odepchnął ją gwałtownie i wciągnął Arię do środka.
– Witam waszą wysokość. – Kobieta dygnęła.
– W porządku, Brownie – powiedziała Aria. – To jest porucznik Montgomery, Amerykanin. – Można było odnieść wrażenie, że w ten sposób usprawiedliwiała jego maniery. – Czy moglibyśmy dostać coś na lunch?
– Nikt nie zapowiedział przyjazdu waszej wysokości, nie Jesteśmy przygotowani. – Kobieta stała, skubiąc fartuch. Wyglądała tak, jakby miała się rozpłakać.
J.T. odsunął się od okna, przez które dotąd wyglądał.
– A co jest do jedzenia?
Brownie zerknęła na niego, jakby chciała się upewnić co do jego statusu.
– Zwykły placek ziemniaczany, taki jak jedzą pasterze. Dla księżniczki się nie nadaje.
– Mnie się wydaje, że to pyszne żarcie – stwierdził J.T. – A ty jak myślisz, słoneczko? – zwrócił się do Arii.
Brownie spojrzała na niego – wydawała się wstrząśnięta.
– To Amerykanin – powtórnie podkreśliła Aria. – A co do placka, to chętnie zjem. Można?
– Oczywiście, wasza wysokość. – Brownie znikła w sąsiedniej izbie.
– Przestań nazywać mnie słoneczkiem! – zażądała Aria, gdy tylko znaleźli się sami.
– Czy do członków rodziny królewskiej należy mówić „kochanie”? – Znowu wyglądał przez okno.
– Juliana nie widzisz?
– Ani z przodu, ani z tyłu. – Odwrócił się ku niej. – Zdaje się, że nie jest źle. Szybko otrząsasz się po zamachach na twoje życie. Tyle że zawsze jesteś potem potwornie głodna.
– Tak mnie nauczono. Od dawien dawna ludzie zabijają królów, czasem dla sławy, czasem z osobistej niechęci, czasem z pobudek politycznych.
– Kto cię nauczył takiej odpowiedzi?
– Matka – odrzekła machinalnie Aria.
Przyglądał jej się chwilę.
– Wiesz co? Chyba nigdy nie zdołam cię do końca poznać. Co sądzisz o podwójnej whisky?
– Poproszę – odrzekła z wdzięcznością. J.T. się uśmiechnął.
Starała się ze wszystkich sił pozostać księżniczką, wysoko trzymać głowę, ale w głębi cała drżała. Tu, w Lankonii, ktoś próbował ją zabić. Jeden z jej poddanych. Była niemal wdzięczna porucznikowi, gdy wciągnął ją z sieni do saloniku obwieszonego średniowiecznymi tkaninami, gdzie stały krzesła z ciemnymi, wytartymi obiciami.
– Siadaj – nakazał, podszedł do kredensu i nalał do szklaneczki whisky, prawie do pełna.
Aria przełknęła pierwszym haustem jedną trzecią zawartości. Oczy jej zaszły łzami, ale ciepło, które poczuła, było jej potrzebne.
– Wiem o dwóch próbach. Masz w dorobku jeszcze więcej zamachów na swoje życie? Może jakieś „wypadki”?
– Na tydzień przed wyjazdem do Stanów potknęłam się o coś na schodach. Lady Werta stała za mną i zdążyła złapać mnie za suknię. Inaczej bym spadła.
– Co jeszcze?
Aria odwróciła wzrok.
– Ktoś zabił mojego psa – powiedziała cicho. – Miałam wrażenie, że to jest przestroga dla mnie.
– Komu o tym powiedziałaś?
– Nie miałam komu. Dziadek jest za bardzo chory…
– Jest chory od rozpieszczania, mniej więcej tak samo jak reszta ludzi tutaj – powiedział J.T., nalewając whisky także dla siebie. – Od tej pory jesteś pod moją nieustającą opieką. Nie znikasz mi z oczu i nigdzie beze mnie nie chodzisz.
– To raczej niemożliwe. Mam wiele obowiązków. Mój dziadek nigdy nie dopuszczał myśli, że monarcha może pozostawić nie wyćwiczonego następcę. Jestem bez przerwy osobą publiczną. Taką cenę płacę za przywilej bycia księżniczką.
– Z tego, co dotąd widzę, kiepski to przywilej.
– Mam też zobowiązania wobec narzeczonego – powiedziała, dopijając whisky. – Julian ma rację, że nasze małżeństwo dobrze posłużyłoby Lankonii.
– Podano lunch, wasza wysokość – odezwała się Brownie z progu.
J.T. dopił swoją whisky.
– Wspaniale. Przyślij mi zaproszenie na uroczystość. Chętnie pomogę, w czym będę mógł, gdy tylko się przekonam, że hrabia nie jest zamieszany w spisek. A teraz coś zjedzmy.