Gdy Aria zbudziła się rankiem, była sama. Przez chwilę leżała nieruchomo i przypominała sobie wydarzenia poprzedniego koszmarnego dnia. Koniecznie musiała wrócić, do bazy marynarki wojennej i dać znać całemu światu, a szczególnie swemu dziadkowi, że jest bezpieczna. Wypełzła z namiociku i stanęła. Na polanie paliło się małe ognisko, ale nie zauważyła ani śladu mężczyzny. Munduru, który miała na sobie, było stanowczo za dużo: dłonie ginęły jej w rękawach, bluza sięgała do kolan, a mankiety spodni plątały się pod stopami. Potykając się, podniosła z ziemi mokrą suknię.
Deszcz przestał padać i poranek zapowiadał się pogodnie. Słoneczny żar już palił. Polana była naprawdę nieduża, otoczona dookoła drzewami z lśniącymi liśćmi. Ten prostak nadal nie dawał znaku życia. Aria nasłuchiwała chwilę, po czym ostrożnie zdjęła z siebie marynarski mundur.
– Jest za gorąco na tyle bielizny – powiedział mężczyzna za jej plecami.
Aria głośno zaczerpnęła haust powietrza i przycisnęła suknię do piersi. J.T. podniósł z ziemi swój biały mundur z marsową miną przyjrzał się plamom.
– Nie szanuje pani cudzej własności, to pewne.
– Nie „pani”. Jestem…
– Wiem. Jesteś moją królewską kulą u nogi. Nie mogłaś trochę poczekać? Niechby urządzili to polowanie na ciebie w niedzielę rano. No, więc jak? Zamierzasz wsadzić ożaglowanie na siebie czy będziesz je trzymała do końca świata?
– Musisz odejść. Nie mogę się ubierać w obecności mężczyzny.
– Księżniczko, stanowczo przeceniasz swoje wdzięki. Mogłabyś paradować przede mną nago tam i z powrotem, a i tak nie byłbym zainteresowany. Ubierz się szybciej. Będziesz obierać krewetki.
Aria potrzebowała dłuższej chwili, żeby ochłonąć.
– Nie wolno ci mówić do mnie w taki sposób.
Podszedł do niej i chwycił za ciężką czarną suknię, którą się zasłaniała. Nie bacząc na jej przerażenie, wziął nóż i obciął długie rękawy, a potem również połowę długości spódnicy. Zwrócił odzienie Arii.
– Tak powinnaś czuć się lepiej. I zdejmij z siebie przynajmniej połowę bielizny. Nie wyobrażaj sobie, że znowu będę cię ratował, tym razem z powodu udaru słonecznego. Już wystarczająco dostałem w kość.
Wziął z ziemi siatkę na ryby i stanął nad małym strumieniem.
Aria nie mogła uwierzyć, że to wszystko dzieje się naprawdę. Ciotka ostrzegała ją, że Amerykanie są barbarzyńcami, nie znają manier i nie należy im ufać, ale ten mężczyzna z pewnością był gorszy od pozostałych. Niemożliwe, żeby cały kraj zamieszkiwali osobnicy, którzy nie przejawiają najmniejszego szacunku dla władców.
W dziesięć minut później, gdy J.T wrócił z masą wijących się krewetek, Aria wciąż stała w tym samym miejscu.
– Czekasz na służącą? Dobra, zaraz ci pomogę. – Odrzucił krewetki na ziemię, chwycił za suknię i bezceremonialnie naciągnął ją Arii przez głowę, przy okazji zadrapując jej nos usztywnieniem talii. Szarpnął jeszcze raz i przełożył ręce Arii przez krótkie już rękawy. Wreszcie zapiął jej guziki na plecach z delikatnością rekina atakującego zdobycz.
Przez cały czas Aria stała sztywno wyprostowana. Ten człowiek był nienormalny. Umysłowo chory. Odsunęła się od niego i usiadła na drewnianej skrzyni. Suknia sięgała jej do pół łydki i odsłaniała ramiona.
– Teraz możesz podać mi śniadanie – powiedziała najuprzejmiej, jak umiała.
Nawet na nią nie spojrzał, tylko cisnął jej na kolana siatkę z wijącymi się krewetkami. Aria nie krzyknęła, nie zerwała się ze skrzyni, nie okazała odrazy, jaką poczuła.
– Czy możesz pożyczyć mi nóż? – spytała.
Popatrzył na nią zaciekawiony i podał jej narzędzie.
Księżniczka je to, co przed nią stawiają, powtarzała sobie w myśli jak zaklęcie. Nie wolno obrażać poddanych odmową skosztowania ich potraw. Ostrożnie otworzyła siatkę. Na widok dziesiątek stworzeń z wyłupiastymi oczami i niezliczonymi odnóżami żołądek podszedł jej do gardła. Wzięła głęboki oddech, żeby zapanować nad słabością, potem nadziała krewetkę na nóż i wolno zaczęła podnosić stworzenie do ust. Im bliżej celu było, tym wolniej poruszała ręką. Odnóże krewetki dotknęło jej warg. Zamknęła oczy. Bała się, że zwymiotuje.
Mężczyzna złapał ją za rękę w chwili, gdy zamierzała wsadzić sobie krewetkę do ust. Podniosła powieki i spojrzała na niego.
– Taka jesteś głodna? – spytał cicho.
– Wasze jedzenie na pewno jest wyśmienite. Po prostu nigdy dotąd go nie jadłam. Na pewno będzie mi smakowało tak samo jak wam.
Spojrzał na nią dziwnie, po czym odebrał jej nadzianą na nóż krewetkę i zdjął siatkę z kolan.
– Najpierw trzeba je oczyścić i ugotować.
Patrzyła, jak mężczyzna zwala całą porcję krewetek do garnka z wrzątkiem.
– Nigdy dotąd nie widziałaś krewetek?
– Widziałam, ale tylko na talerzu. Wtedy nie są podobne do tych różowych wijących się istot. Nie poznałam.
– A mimo to zamierzałaś zjeść je na surowo. Skąd pochodzisz?
– Z Lankonii.
– Ach, słyszałem. Góry, kozy i winogrona, prawda? Co robisz w Stanach Zjednoczonych?
– Zaprosił mnie wasz rząd. Na pewno bardzo się niepokoją z powodu mojego zniknięcia. Musisz…
– Nie zaczynaj od nowa. Gdyby był sposób, żeby natychmiast zabrać cię z tej wyspy, to na pewno bym cię zabrał. Wierz mi, siostro.
– Nie jestem twoją siostrą, jestem…
– Królewską zarazą. Dobra, obetnij im łebki i obierz je, a ja tymczasem przyrządzę sos.
– Wybacz, ale nie jestem twoją kucharką ani pokojową.
Stanął nad nią, zasłaniając słońce. Znów był w szortach i nie dopiętej koszuli. Miała przed oczami jego potężne, śniade, gęsto owłosione uda.
– Jesteś teraz w Stanach Zjednoczonych, księżniczko, a tu wszyscy jesteśmy równi. Żeby jeść, trzeba pracować. Nie będę podawał ci posiłków na złotym półmisku. – Cisnął do jej stóp nóż i kawałek drewna wyrzuconego przez morze. – Obcinaj i obieraj.
– Nie sądzę, żeby waszemu rządowi spodobało się takie traktowanie mojej osoby, poruczniku Montgomery. Rząd Stanów Zjednoczonych bardzo interesuje się naszym wanadem, a ja wcale nie jestem pewna, czy zgodzę się na sprzedaż, jeśli nie będę dobrze traktowana.
– Dobrze traktowana! – burknął. – Uratowałem ten twój kościsty tyłek i zobacz, ile mnie to kosztowało. – Ściągnął koszulę z lewego ramienia. Ujrzała głębokie, nabrzmiałe, paskudnie wyglądające bruzdy i na wpół zabliźnione rany na ramieniu, żebrach i dalej w dół, aż do gumki szortów. Nogę także miał uszkodzoną. Tam rany wydawały się głębsze i zagojone znacznie gorzej.
Odwróciła się od tego widoku.
– Nie pokazuj mi takich rzeczy. Proszę, żebyś w mojej obecności przebywał ubrany.
– Ach, rozumiem. Uważasz za normalne, że ludzie ryzykują dla ciebie życie, tak?
– Moi poddani…
– Do diabła z twoimi poddanymi! Zabieraj się do krewetek! Jeśli będę musiał oczyścić je sam, nie dostaniesz ich do jedzenia!
– Nie wierzę, że odmówiłbyś mi żywności.
– Nie denerwuj mnie, dziecino.
– Poruczniku Montgomery, nie może nazywać mnie pan…
– Dość tego! – ryknął na nią.
Podniosła nożem ugotowaną krewetkę, położyła ją na drewienku i spróbowała wykonać cięcie. Krewetka się poruszyła, ale skorupka pozostała nietknięta.
– Czy ty nie umiesz zrobić dosłownie niczego? – Wziął od niej nóż, chwycił krewetkę lewą dłonią i zręcznym ruchem obciął stworzeniu głowę, potem odłamał ogon i wyłuskał krewetkę ze skorupki. – Widziałaś? Proste?
Aria spoglądała na niego, nie kryjąc już przerażenia.
– Dotknąłeś jej.
– Krewetki? Oczywiście, że dotknąłem.
– Nie mogę tego zrobić. Jedzenia nie dotyka się rękami.
Spojrzał na nią z niedowierzaniem.
– A jak jecie kukurydzę? Hot dogi? Hamburgery?
– Nigdy nie jadłam żadnej z tych rzeczy, ale jeśli trzeba ich dotykać, to nie zamierzam próbować.
– A jabłka?
– Oczywiście nożem i widelcem.
Zamilkł na chwilę, ale przyglądał się jej, jakby przyleciała z odległej planety. Potem energicznie wepchnął jej w dłoń tłustą krewetkę. Trzymał uparcie, mimo że Aria próbowała się wyrwać. Zmusił ją do wzięcia w drugą rękę noża i przećwiczył z nią czyszczenie krewetki.
Aria starała się powstrzymać odruch wymiotny. Zamknęła oczy, ale ten ohydny człowiek odczekał, aż znów podniosła powieki, i dopiero wtedy przystąpił do pracy.
– Dotarło, księżniczko? Jak wrócę, ma tu być góra oczyszczonych krewetek.
Jego odejście powitała z ulgą, ale sterta krewetek wyglądała imponująco. Czuła się jak księżniczka, która musi utkać ze słomy złotą matę, bo inaczej rano zostanie ścięta.
– Rządowi Stanów Zjednoczonych bardzo się to nie spodoba – mruknęła pod nosem. – Kiedy o tym usłyszą, z pewnością skażą tego człowieka na wiele lat więzienia. Będzie gnił z łańcuchami u nóg w zaszczurzonym lochu. Albo jeszcze lepiej niech przekażą go Lankonii. Dziadek będzie wiedział, co z nim zrobić.
Aż podskoczyła, bo dokładnie nad jej głową rozległo się gniewne parsknięcie mężczyzny.
– Musisz anonsować swoje nadejście – powiedziała. – Nie wolno ci wchodzić bez pozwolenia do mojej komnaty.
– To jest moja komnata. Nie oczyściłaś nawet dziesięciu krewetek. Przy takim tempie grozi nam głód.
Spodziewała się, że weźmie od niej nóż i dokończy pracę, ale się zawiodła. Zamiast tego wziął witkę z nadzianymi rybami. Innym, wielkim nożem poobcinał im głowy, potem przymocował łby do witki i powiesił tak, że swobodnie kołysały się w wodzie.
– Na lunch będziemy mieli błękitnego kraba… naturalnie jeśli najpierw zjemy śniadanie.
Tak ją zdenerwował, że zacięła się w kciuk. Wstrząśnięta usiadła nieruchomo i zapatrzyła się w kapiącą krew. J.T. chwycił ją za rękę i przyjrzał się skaleczeniu.
– Widzisz: czerwona, tak samo jak u nas, śmiertelników – powiedział. – Idź i wsadź rękę do wody.
Nie poruszyła się, więc postawił ją na nogi i pociągnął do strumienia. Tam przygiął ją, żeby zanurzyła dłoń.
– Szanowna pani jest najbardziej bezużyteczną osobą, jaką kiedykolwiek spotkałem. Nie nadaje się pani do życia, chyba że w wieży z kości słoniowej. Co wy, ludzie, robicie w życiu? Pewnie tylko się pobieracie i produkujecie następne bezużyteczne bachory.
Aria czuła bolesne pulsowanie w skaleczonej dłoni.
– Jestem zaręczona z hrabią Julianem Heskim.
– No, no. – J.T. zbadał skaleczenie Arii. – Spotkałaś go kiedyś?
– Oczywiście. Spotkałam go trzy razy, a tańczyłam z mm czterokrotnie.
– Czterokrotnie! Dziwię się, że nie zaszłaś od tego w ciążę. Nie patrz na mnie takim wzrokiem, obmyj to skaleczenie i kończ robotę z krewetkami.
Bezduszny, ordynarny plebejusz. Szkoda dla niego lochu. Powinna wymyślić lepszą karę, coś upokarzającego i ohydnego.
– Jestem ranną. Nie mogę… Gdzie są tutaj… urządzenia toaletowe?
– Widzisz te drzewa? To jest jedno wielkie urządzenie toaletowe.
Próbując zachować godność zaczęła się oddalać. Weszła na wąską ścieżkę i już się nie zatrzymała. Ten mężczyzna był odrażający. Nikt nigdy nie odzywał się do niej w taki sposób jak on. W ogóle nie zdawała sobie sprawy, że ludzie mogą tak ze sobą rozmawiać. Postanowiła nie zniżać się do jego poziomu. Była głodna, spragniona, zmęczona, było jej gorąco, ale przynajmniej znalazła się z dala od tego wulgarnego prostaka.
Odszukanie drogi na brzeg okazało się trudne, ale w końcu odniosła sukces. Miała nadzieję, że dostrzeże jakiś statek przepływający niedaleko wyspy i zdoła zwrócić jego uwagę. Szła wzdłuż brzegu, zapadając się po kostki w zwałach gnijących wodorostów. Przez cały czas z napięciem wpatrywała się w horyzont.
Na brzegu leżało trochę różnych muszli; Arię zainteresowały te, które wyglądały jak dziwne, wąskie, niebieskie baloniki. Przystanęła, żeby jeden podnieść.
– Nie dotykaj!
Odsunęła dłoń i gniewnym wzrokiem popatrzyła na mężczyznę. Stał na wzgórku, nieco powyżej poziomu plaży.
– Śledzisz mnie?
Miał ze sobą karabin. Opuścił go nagle, stawiając kolbę na ziemi.
– Mówisz, że twój kraj ma wanad?
– Bardzo dużo. – Znów pochyliła się nad niebieskim balonikiem.
– To stworzenie jest uzbrojone jak okręt wojenny – ostrzegł ją. – Pod spodem ma parzące czułki. Ludzie, którzy go dotkną, nieraz umierają z bólu.
– Ojej – zdziwiła się. Znów stanęła wyprostowana, po czym ruszyła brzegiem. – Możesz odejść.
Podążył za nią.
– Odejść i zostawić cię, żebyś sprowadziła na siebie nieszczęście? Masz niezwykły talent do pakowania się w kłopoty. Nie chcę, żebyś pokazywała się na brzegu. Te dwa typy, które próbowały cię zabić, mogą wrócić.
– Wasza marynarka pewnie wyśle okręty, żeby mnie szukały.
Zatrzymali się przy palmie, więc J.T. usiadł i oparł karabin o pień drzewa.
– Właśnie to przemyślałem i doszedłem do wniosku, że moim obowiązkiem jest zapewnić ci ochronę, a przynajmniej zapewnić ochronę wanadowi, który stanowi twoją własność. Będziesz musiała wrócić na polanę pośrodku wyspy.
– Dziękuję, nie skorzystam, poruczniku Montgomery. Wolę posiedzieć tutaj i powypatrywać okrętów. – Usiadła nad samą wodą, sztywna, jakby połknęła kij, i splotła dłonie na podołku.
J.T. oparł się o palmę.
– Niech będzie, tylko mi nie znikaj z oczu. Mamy jeszcze spędzić na tej wyspie trzy długie dni, a zamierzam oddać cię w ręce rządu Stanów Zjednoczonych całą i zdrową. Jak przestaniesz żywić się dumą, to daj znać. Mam w obozowisku błękitne kraby.
Aria zignorowała go. Położyła się i udała, że przysypia. Słońce paliło, a ją ściskał głód. Wyobraziła sobie pieczone jagnię i fasolkę szparagową z tymiankiem. W oceanie odbijało się słońce, ale nigdzie nie było śladu niczego pływającego.
Tuż przed jej nosem leniwie przesuwała się w wodzie wielka ryba. Aria przypomniała sobie, jak ten prostak przebijał ryby włócznią i piekł je nad ogniskiem. To był jej ostatni posiłek, wiele godzin temu. Ognisko może udałoby się jej rozpalić, ale jak złapać rybę?
Zerknęła jeszcze raz na mężczyznę i zauważyła, że zasnął. O pół metra od niego stał karabin. Na broni palnej się znała, bo od dziecka chadzała na polowania.
Cicho, tak żeby go nie zbudzić, wspięła się po piaszczystym brzegu i chwyciła za karabin. W tej samej chwili poczuła uścisk dłoni na nadgarstku.
– Co ty kombinujesz? Chcesz się mnie pozbyć?
– Chcę złapać rybę.
Zamrugał kilka razy, a potem kpiąco się uśmiechnął.
– Co takiego? Masz zamiar zamienić karabin w wędkę? I używać nabojów na przynętę?
– Nigdy w życiu nie spotkałam głupszego człowieka od ciebie. Mam zamiar strzelić do ryby.
Uśmiechnął się szerzej.
– Z karabinu M – 1?! Nie udałoby ci się nawet oddać strzału z czegoś takiego, a tym bardziej trafić. Odrzut powaliłby cię na ziemię.
– Naprawdę? – Wzięła karabin, sprawdziła, czy jest naładowany, podrzuciła go do ramienia, wycelowała i strzeliła. – Drugi nabój – zażądała, wyciągając ku niemu rękę.
Oniemiały J.T. podał jej na dłoni mocno wydłużony nabój.
Aria załadowała broń ponownie, ale tym razem poderwała lufę wyżej i wycelowała do stadka kaczek. Wystrzeliła i ptak spadł z kilku metrów do oceanu. Odstawiwszy karabin, popatrzyła na porucznika.
J.T. minął ją i wszedł do wody. Wyciągnął z niej dużego czerwonego lucjana z precyzyjnie odstrzeloną częścią łebka. Przeszedł jeszcze parę metrów w wodzie i znalazł bezgłową kaczkę.
– Księżniczki też co nieco umieją – powiedziała Aria. Obróciła się na pięcie i szybkim krokiem ruszyła do obozowiska. – Możesz mi to podać na lunch.
Zarzucił karabin na plecy i szybko ją dogonił. Wrzucił jej w objęcia rybę i kaczkę.
– Będziesz jadła swoją zdobycz, ale najpierw ją oczyścisz. Musisz się nauczyć, że nie jestem twoim służącym, nawet gdybym siłą miał ci to wbić do głowy.
Uśmiechnęła się do niego.
– Mężczyźni zawsze się złoszczą, kiedy okazuje się, że lepiej od nich strzelam. Niech pan mi powie, poruczniku Montgomery, czy pan umie jeździć konno?
– Umiem się ubrać i nie głoduję. A teraz wracaj do obozowiska i oskub kaczkę z piór. Tym razem masz zrobić swoje od początku do końca.
Nienawidzę go dzisiaj – powiedziała Aria pod nosem, zeskubując małe piórko z kaczki. – Nienawidzę go jutro. – Oderwała następne piórko. – Nienawidzę go wczoraj.
– Jeszcze nie skończyłaś?
Aria podskoczyła.
– Musisz anonsować swoje przybycie.
– Właśnie to zrobiłem. – Spojrzał na jej nagie ramiona. – Czy wiesz, że znowu siedzisz w słońcu?
– Będę siedzieć, gdzie mi się podoba.
J.T. wzruszył ramionami, pochylił się nad krabami i zaczął je czyścić.
– Nienawidzę go na zawsze – szepnęła Aria do siebie. – Skończyłam – powiedziała wstając. Ku jej zdumieniu świat zawirował.
Gdy się zbudziła, leżała w hamaku. Porucznik Montgomery nachylał się nad nią z zatroskaną miną.
– Ty cholerna paniusiu – mruknął pod nosem, a potem odezwał się głośniej, mierząc ją nienawistnym spojrzeniem. – Jest ci za gorąco w tej przeklętej sukni, spaliłaś się na słońcu, a do tego jesteś głodna. – Odwrócił się z myślą, że powinien dostać za te dni Srebrną Gwiazdę.
Aria czuła się fatalnie, a gdy spojrzała na swe ramiona, spostrzegła, że z każdą chwilą bardziej różowieją. Po kilku minutach J.T. wrócił, niosąc metalową miskę z rybą i krabami. Przyjęcie pozycji siedzącej w hamaku sprawiło jej pewne trudności, skończyło się więc na tym, że porucznik Montgomery zaklął kilka razy pod nosem i wziął ją na ręce, uprzednio odstawiwszy miskę na ziemię.
– Nie wolno ci tego robić – syknęła, drętwiejąc w jego ramionach.
Posadził ją na drewnianej skrzyni i postawił jej jedzenie na kolanach. „
– Miałbym tu mniej kłopotu z trójką bachorów. – Aria nie zaczynała jeść, więc z jękiem wręczył jej swój nóż. – Czy ty w ogóle nie znasz słowa „dziękuję”?
Zignorowała go i wzięła się do jedzenia. Trudno było jej zachować maniery. Miała wielką chęć spałaszować wszystko z wielkim apetytem. Siedziała jednak sztywno, od czasu do czasu powoli unosiła nóż i wsadzała sobie kęs do ust, po czym odkładała nóż. Tymczasem mężczyzna pochylił się nad ogniem i zaczął coś robić z ustrzelonym ptakiem.
Zanim skończyła jeść kraba, cisnął jej na talerz ćwiartkę pieczonej kaczki. Dość długo musiała się zastanawiać, jak to zaatakować, ale przytrzymując mięso czubkiem palca, zdołała je podzielić i wsadzić sobie do ust nożem. Na widok jej pustej miski mężczyzna zrobił zaskoczoną minę, lecz posiała mu takie spojrzenie, że nie ośmielił się zrobić żadnej uwagi.
– Teraz wyłuskamy cię z tych ciuchów.
– Słucham?
– Zemdlałaś. Już zdążyłaś zapomnieć? Floryda jest zbyt upalna, żeby nosić tyle na sobie. Odepnę ci suknię, a ty pójdziesz za drzewo i ściągniesz z siebie bieliznę. Nie patrz na mnie w ten sposób. Gdybym chciał kobiety, wybrałbym sobie bardziej mięsistą i bardziej przyjaźnie nastawioną do świata.
Aria poszła w stronę drzew z wysoko uniesioną głową. Wiedziała, że porucznik Montgomery ma rację, nie mogła sobie pozwolić na następne omdlenia. Nie znaczyło to jednak, że wolno mu wydawać jej rozkazy na prawo i lewo.
Pozbyła się sukni i spojrzała na liczne warstwy swej bielizny. Najpierw zdjęła halkę, którą dotąd musiała trzymać podwiniętą, żeby nie wystawała spod brutalnie skróconej spódnicy. Potem przyszła kolej na jedwabną koszulkę. Wreszcie została tylko w ciasno ściągniętym gorsecie z różowego atłasu, majtkach i pończochach.
Mimo że wykręcała ciało we wszystkie strony, nie mogła dosięgnąć sznurówek gorsetu. Włożyła więc z powrotem suknię, wzięła do ręki halkę i koszulkę, i wyszła spomiędzy drzew.
J.T. zmierzył ją szybkim spojrzeniem i powiedział:
– Za mało.
– Nie będę…
Obrócił ją dookoła osi, rozpiął jej suknię i przeciął sznurówki gorsetu. Ręką wskazał ku drzewom.
Ściągnąwszy resztę bielizny, Aria miała wrażenie, że znalazła się w niebie. Wreszcie wyswobodziła się z ciasnego usztywniacza gorsetu, od którego zostały jej tylko ślady na ciele. Zdjęcie pończoch przywróciło oddech jej skórze. Gdy zaś z powrotem włożyła suknię i pantofelki na płaskim obcasie, poczuła się jeszcze lepiej. Dotyk jedwabiu na nagiej skórze sprawił jej wielką przyjemność.
Oczywiście suknia zrobiła się teraz tu i ówdzie obcisła. Bez elastycznego gorsetu Aria zaokrągliła się zarówno na górze, jak i na dole. Nigdy dotąd nie zdarzyło jej się pokazać publicznie bez bielizny. Gdy miała czternaście lat, matka natychmiast zareagowała na pierwszą oznakę rosnących piersi córki i zamówiła dla niej gorset.
– Ciało księżniczki jest tak samo niewzruszone jak ona – mawiała. Od tej pory Aria nosiła gorset bez przerwy, z wyjątkiem godzin spędzanych w łóżku.
Przed wyjściem zza zasłony drzew przeżyła wahanie, zauważyła bowiem, że wyraźnie przybyło jej z przodu. Trudno, pomyślała. Była pewna, że jeśli zignoruje to zjawisko, ten straszny mężczyzna postąpi podobnie.
Omyliła się. Wprawdzie gdy stanęła na polanie, zerknął na nią i zaraz się odwrócił, ale prawie natychmiast popatrzył na nią ponownie, tym razem dużo bardziej wnikliwie. Zlekceważyła go. Ruszyła ścieżką prowadzącą na brzeg.
– Co ty znowu wymyśliłaś?
– Idę zobaczyć, czy nie widać jakichś statków.
– Nie idziesz. Zostajesz tutaj.
– Poruczniku Montgomery, nie przyjmuję rozkazów od nikogo niższego rangą od króla.
– W porządku, dziecino. Tutaj ja jestem królem. Skoro posiadasz coś, czego potrzebuje rząd Stanów Zjednoczonych, to obowiązkiem amerykańskiego marynarza jest zapewnić temu ochronę. Masz się stąd nie ruszać, żebym cię stale widział.
Aria zaszczyciła go jeszcze przelotnym spojrzeniem i dalej posuwała się ścieżką. Chwycił ją za ramię.
– Zdaje się, że masz kłopoty ze słuchem. Po oceanie pływają nie tylko Amerykanie. Meldowano o niemieckich łodziach podwodnych w tym rejonie.
Wyrwała mu się.
– Mam niemieckich kuzynów. Może zechcą odwieźć mnie do domu, do mojego dziadka. Stany Zjednoczone już nic mnie nie obchodzą.
Mężczyzna cofnął się o krok i popatrzył na nią jak na potwora.
– Toczymy wojnę z Niemcami – szepnął.
– Twój kraj toczy wojnę z Niemcami, mój nie – odparła. Postąpiła jeszcze kilka kroków ścieżką, nim złapał ją ponownie.
– Posłuchaj, ty mała zdradziecka żmijko. Zostaniesz tutaj ze mną, czy ci się to podoba, czy nie. A jutro, jak przypłynie po mnie mój przyjaciel, oddam cię do dyspozycji rządu… rządu Stanów Zjednoczonych. – Ujął ją za ramię i zaciągnął Z powrotem na polanę. Potem przestał się nią interesować, jakby po wydaniu rozkazów nie widział już tematu do rozmów.
Aria usiadła pod drzewem i czekała. Nie zamierzała się tłumaczyć przed tym człowiekiem, który widział tylko jedną stronę problemu, wiedziała jednak, że każdą minutą nieobecności w bazie skraca życie dziadkowi. Na pewno już wiedział o jej zniknięciu i bardzo się tym martwił. Dziadek przygotował swego jedynego syna, ojca Arii, do objęcia tronu, ale gdy Aria miała pięć lat, jej ojciec zginął. Dziadek musiał pogodzić się z tą tragedią. Od tej pory skupił swe nadzieje na wnuczce. Arię zaczęto wychowywać na królową. Uczono ją historii, ekonomii i polityki.
Człowiek, który teraz leżał w hamaku i czytał, sądził, że rozumie, czym jest patriotyzm, a przecież właśnie miło spędzał czas, podczas gdy jego kraj toczył wojnę. Żaden król i żadna królowa nie mieli ani chwili wytchnienia, gdy ich kraj był w stanie wojny. Ludzie przyglądali się swoim władcom i brali z nich przykład.
Jej dziadek zdołał uchronić Lankonię przed wojną, która objęła większą część świata. Teraz miał poważne obawy, co zrobią Niemcy, gdy sprzeda wanad Amerykanom, ale Lankonia potrzebowała pieniędzy, ogłaszając neutralność odcięta się bowiem od importu towarów z otaczających krajów.
Ten Montgomery powiedział, że Lankonia to góry, kozy i winogrona. Niestety, winogrona ostatnio marniały. Dziadek wysiał więc Arię do Ameryki, mimo że liczył się z próbami porwania. Sprzedaż wanadu była wyjątkowo ważna.
No i tkwiła teraz na tej wyspie, w niewoli głupkowatego człowieka, który był stanowczo za prymitywny, by zrozumieć jej sytuację. Nie miała jak się stąd wydostać.
Żywiła nadzieję, że Amerykanie nie od razu zawiadomią dziadka o jej zniknięciu. Miała jednak wrażenie, że amerykańskie gazety uwielbiają wywlekać wszystkie sensacje.
Zauważyła, że mężczyzna przysnął. Jak najciszej wstała i poszła ścieżką w stronę oceanu. Dotarła na brzeg, ale słońce już zachodziło, więc widoczność była słaba.
Nagle usłyszała wyraźny odgłos silnika. Puściła się biegiem. Za cyplem przybijała do brzegu łódź motorowa. Trzech mężczyzn wyciągało ją na piasek. Uniosła ramię i otworzyła usta, żeby ich powitać, lecz w tej samej chwili znalazła się na ziemi. Przygniótł ją ciężar, który mógł być tylko ciałem tego porucznika.
– Ani słowa – szepnął jej J.T. do ucha. – Ani jednego słowa. Nie wiem, co to za ludzie, ale na piknik tu nie przypłynęli.
Arii najbardziej zależało w tej chwili na odzyskaniu tchu. Uniosła dłoń i słabo nią skinęła. J.T. zsunął się z niej, ale nadal przyciskał ją do siebie, tak że była na wpół przygnieciona jego ciężarem.
– Nie wolno ci…
Zacisnął jej dłoń na ustach.
– Ciszej! Patrzą w tę stronę.
Odepchnęła jego rękę od twarzy i popatrzyła na przybyszy. Jeden stał na łodzi i palił papierosa, dwaj pozostali zniknęli tymczasem między drzewami, niosąc ciężką skrzynię. Wrócili z pustymi rękami.
J.T. trzymał Arię mocno, póki mężczyźni nie odpłynęli.
– Możesz już mnie puścić – powiedziała, gdy znikli za horyzontem. J.T. trzymał ją nadal. Przesuwał dłoń w stronę jej biodra.
– Co za bieliznę miałaś przedtem na sobie? Różnica jest kolosalna.
Wychowanie matki nie przygotowało Arii na takie sytuacje. Zareagowała więc zgodnie z głosem kobiecego instynktu: wbiła mężczyźnie łokieć między żebra, przetoczyła się na bok i poderwała się.
J.T. leżał na ziemi, rozcierając bok.
– Jak zaczynasz przyzwoicie wyglądać, to czuję, że jestem tu już za długo. Wracaj do obozu.
– Co jest w skrzyni, którą zostawili ci mężczyźni?
– O, księżniczka jest ciekawska. Szkoda, że nie pozwoliłem ci zakazać im zaśmiecania twojej wysepki.
– Ta wysepka należy do Stanów Zjednoczonych – powiedziała zmieszana.
– Chodź – jęknął. – Czy w twoim kraju ludzie w ogóle nie mają poczucia humoru? – Ruszył brzegiem. Aria podążyła za nim.
– Nie wtedy, gdy się ich więzi – odparła. – Trzymaj ręce z dala ode mnie.
– Ktoś powinien był położyć na tobie ręce już dawno temu. Ile masz lat?
– Nie sądzę… – Westchnęła. – Dwadzieścia cztery.
– W Stanach Zjednoczonych to już wiek staropanieński. Jaki jest ten hrabia, który ma zostać twoim mężem?
– Jest spokrewniony z angielską i norweską rodziną królewską.
– Rozumiem. Będziesz hodować smarkacze czystej krwi. Czy z tobą też jest spokrewniony?
Nie podobał jej się ton tego człowieka.
– Bardzo daleko. Jesteśmy kuzynami w czwartym pokoleniu.
– Czyli zidiociało potomstwo wam nie grozi. Kto go wynalazł?
– Poruczniku Montgomery, stanowczo nie odpowiadają mi takie osobiste pytania.
– Próbuję się czegoś dowiedzieć o twoim kraju, zwyczajach i takich tam. Ciebie nie interesują Amerykanie?
– Studiowałam wasze zwyczaje. Pielgrzymi przybyli tutaj w siedemnastym wieku, wszystkich Teksańczyków zabito pod Alamo, władzę macie konstytucyjną, wasze…
– Miałem na myśli nas, ludzi.
Przez chwilę milczała.
– Amerykanie wydają mi się bardzo dziwni. Jak dotąd nie jest to dla mnie najprzyjemniejsza podróż.
Parsknął śmiechem. Przystanęli w miejscu, gdzie niedawno przybiła do brzegu łódź.
– Nie ruszaj się stąd. Nie żartuję, naprawdę masz się nie ruszać. – Znikł między drzewami i wrócił w chwilę później. – Kradzione wyposażenie marynarki. Jest tu cały magazyn. Na pewno sprzedają to potem na czarnym rynku.
– Czarny rynek?
Chwycił ją za ramię.
– Zabierajmy się stąd. Tamci mogą tu jeszcze dziś w nocy parę razy przypłynąć. Jak wrócę na ląd, dam znać, komu trzeba.
Aria wyrwała się z jego uścisku i ruszyła przed nim brzegiem.
– Tylko królom wolno chodzić z tobą, co? Powiedz mi, czy ten hrabia Juliusz chadza razem z tobą.
Przystanęła i zmierzyła go morderczym spojrzeniem.
– Hrabia Julian, nie Juliusz. I nie. Nie pokazuje się ze mną publicznie.
Odwróciła się i ruszyła dalej.
– A jak już będzie twoim mężem i królem?
– Nie będzie królem, chyba że wydam taki dekret, a tego nie zrobię. Zostanę królową, a on księciem małżonkiem.
– Jeśli nie będzie królem, to po co się z tobą żeni?
Aria zacisnęła dłonie w pięści. Przy tym człowieku zdarzało jej się zapomnieć, że nie wolno okazywać uczuć.
– Lankonia – odpowiedziała krótko. – Poza tym mnie kocha.
– Po czterech spotkaniach?
– Trzech – poprawiła. – Na więcej pytań nie odpowiem. W waszych bibliotekach na pewno są jakieś książki o Lankonii. Co podasz na obiad?
– Przygotujemy seviche. Razem! Kroiłaś kiedyś cebulę, księżniczko? Nie? Zobaczysz, spodoba ci się to zajęcie.