W dwadzieścia minut później hrabia Julian wrócił z siłami, sprawiającymi wrażenie armii. Zamierzano urządzić w domku myśliwskim sztab poszukiwań księżniczki i zamachowca. Ale gdy Julian wszedł do izby jadalnej, zobaczył jej wysokość siedzącą przy stole z tym amerykańskim plebejuszem. Oboje jedli ohydnie pospolity posiłek.
– Miło znowu pana zobaczyć, hrabio – zawołał Amerykanin. – Myśleliśmy, że już pan nas nie zaszczyci swą obecnością.
– Brać go! – rozkazał hrabia Julian jednemu z czterech żołnierzy idących za jego plecami.
– Nie! – Aria wstała. – On uratował mi życie, nie wolno go tknąć. Zostawcie nas.
Dowódca straży wykonał dworski ukłon i wraz ze swymi ludźmi opuścił izbę.
– Julianie – powiedziała stanowczo Aria. – Straż i ty odprowadzicie mnie do pałacu. Mam po południu pełny kalendarz zajęć.
J.T. wstał i podszedł do nich.
– Nie możesz występować publicznie.
– A co mam robić? Zamieszkać w wieży? Czy mam też znaleźć sobie kogoś, kto będzie próbował moje potrawy? A może zamknąć się w więzieniu? – Zwróciła się do Juliana. – Dla wyjaśnienia mojej nieobecności na porannych audiencjach powiemy, że spadłam z konia i musiałam pieszo zejść ze szczytu. Lepiej, żeby ludzie się ze mnie śmiali, niż żeby ogarnął ich strach. – Pierwsza skierowała się do drzwi.
J.T. przytrzymał Juliana.
– Nie możemy jej na to pozwolić. To zbyt niebezpieczne.
Julianowi w niepojęty sposób udało się spojrzeć z góry na wyższego przecież J.T.
– Ty tego nie potrafisz zrozumieć, człowieku. To jest następczyni tronu, będzie kiedyś królową.
– Rozumiem, że powinien pan ją kochać, hrabio.
– Co to ma do rzeczy?
– Jej życie jest w niebezpieczeństwie, ty mały… – J.T. urwał. – A może chciałbyś tylko, żeby ci nie zawadzała?
– Gdyby była inna epoka, a ty, człowieku; byłbyś dżentelmenem, wyzwałbym cię za to na pojedynek. – Julian obszedł J.T. i opuścił izbę.
– Jestem gotów w każdej chwili – zawołał za nim J.T.
Dla J.T. reszta dnia była koszmarem. Trzymał się tak blisko Arii, jak tylko było to możliwe, ale nieustannie mnóstwo ludzi ich rozdzielało. Wielu wyciągało ramiona ku następczyni tronu i miało łzy w oczach. Cieszyli się, że widzą swą księżniczkę. Długo nie było jej w ojczyźnie, więc wszyscy chcieli się przekonać, że Aria dobrze się czuje, a plotki o jej chorobie są nieprawdziwe.
J.T. miał kłopoty ze zrozumieniem, czym jest Aria dla tych ludzi. Jakiś staruszek na wózku inwalidzkim popłakał się, gdy Aria ujęła jego dłonie.
– Nie żyłem na próżno – wycharczał. – Moje życie ma teraz sens.
J.T. usiłował wyobrazić sobie reakcję Amerykanów na spotkanie z prezydentem. Połowa prawdopodobnie wykorzystałaby tę okazję, żeby mu powiedzieć, co należy robić lepiej. Zawsze też towarzyszyło temu uczucie tymczasowości. Cztery lata i następna kadencja.
Aria była jednak księżniczką na całe życie, bez względu na to, jak długo będzie to trwało. Pod wpływem tej myśli J.T. niespokojnie drgnął.
Szpalery ludzi ciągnęły się po obu stronach ulic wszędzie, gdzie przechodziła księżniczka. W Akademii Nauk J.T. stał Pod ścianą i słuchał niewiarygodnie nudnego wykładu o żukach. Nawet głośno ziewnął, na co lady Werta obróciła się i przesłała mu miażdżące spojrzenie.
Za kwadrans siódma Arię wsadzono do zabytkowego, bardzo starannie wypucowanego Rolls Royce’a, żeby odwieźć ją do pałacu. J.T. przepchnął się przez tłum, otworzył drzwi samochodu po drugiej stronie i wsiadł do środka, razem z lady Wertą i Arią.
– Niech pan natychmiast wysiądzie! – zagrzmiała lady Werta. – Zatrzymać samochód! – zawołała do kierowcy.
– W porządku, niech jedzie – zgodziła się Aria.
– To nie jest w porządku – parsknęła lady Werta. – Pani nie może być z nim widziana. Ludzie zrobią się podejrzliwi i wtedy nigdy nie uda się sprowadzić z powrotem do pałacu prawdziwej księżniczki. I już nigdy jej nie zobaczymy.
Aria zaczęła uspokajająco klepać damę dworu po dłoni.
– Czego chcesz? – spytała ze złością J.T., udając Kathy Montgomery, co zresztą przyszło jej z dużą trudnością. – Powiedziałam ci, że nie chcę cię więcej widzieć.
– Król wynajął mnie do ochrony księżniczki, a nie mogę tego robić, kiedy jesteś w takim tłumie.
– Księżniczka musi wypełniać swoje obowiązki – oznajmiła wyniośle lady Werta.
J.T. chciał jeszcze coś powiedzieć, ale bez słowa zamknął usta. Czyżby nikt z tych ludzi nie miał nawet odrobiny rozumu? Darzą swoją księżniczkę uwielbieniem, a przecież jeśli nie zapewnią jej ochrony, księżniczka długo nie pożyje.
Z wielką niechęcią odstąpił od Arii, gdy znaleźli się w pałacu. Jego komnata była daleko od apartamentów następczyni tronu, zdawał więc sobie sprawę, że w razie potrzeby nie zdąży z pomocą na czas.
W jego komnacie stał człowieczek ubrany w liberię, zdaje się że w barwach miejscowego władcy, szaro – złotą.
– Co pan tu robi? – spytał podejrzliwie J.T.
– Jego wysokość prosił, żebym zaopiekował się panem podczas pańskiego pobytu w Lankonii. Nazywam się Walters. Będę pana ubierał, doręczał panu przesyłki i robił wszystko, czego pan sobie zażyczy. Jego wysokość pouczył mnie, że mam zachować najdalej posuniętą dyskrecję. Przygotowałem panu kąpiel. Mundur czeka odprasowany.
– Nie potrzebuję nikogo… – zaczął J.T… ale uznał, że Walters może mu się jednak przydać.
– Oto list od jego wysokości – powiedział służący.
Kremowy czerpany papier zapieczętowano czerwonym woskiem, na którym odciśnięto imponującą pieczęć herbową. Król pisał, że Waltersowi można ufać bez zastrzeżeń, że Walters wie o wszystkim i ma znakomity słuch.
J.T. zaczął się rozbierać. Gwałtownie odsunął ręce Waltersa, gdy ten chciał rozpiąć mu koszulę.
– Słyszałeś, co się dzisiaj stało? – spytał.
– Podobno jej wysokość miała wypadek.
J.T. spojrzał na Waltersa bardzo ostro.
– Czy tylko tyle słyszałeś?
– Hrabia Julian powiedział, że księżniczka zgubiła się w lesie, ale udało mi się podsłuchać jego rozmowę z lady Bradley. Stąd wiem, że ktoś strzelił do księżniczki. Hrabia wydaje się przekonany, że to był wypadek podczas polowania. – Walters odwrócił głowę, tymczasem J.T. rozebrał się do reszty i wszedł do wanny.
– A ty co o tym sądzisz?
– To ja zakopałem jej pieska, proszę pana. Ktoś zabił go nożem, a potem rozpruł mu brzuch i w czasie gdy księżniczka spala, wsadził go pod łóżko. Księżniczka zobaczyła psi ogon między nocnymi pantoflami i wezwała mnie, żebym uprzątnął zwierzę, zanim kto inny je zobaczy.
J.T. rozparł się wygodnie w staromodnej, krótkiej i głębokiej wannie. Wszystkie łazienki w pałacu pochodziły z przełomu dziewiętnastego i dwudziestego wieku. Miały bardzo bogate wyposażenie: marmury, porcelanowe kurki kranów w kształcie delfinów lub łabędzi. Dobycie z takiego kranu gorącej wody zajmowało jednak wieki. J.T. przypomniał sobie, jak Aria mówiła, że nikt nie słyszał o jej „wypadkach”. A przecież ten Walters zabrał zabitego psa. Ilu jest jeszcze takich ludzi?
– Walters, powiedz mi, kto mieszka w pałacu – poprosił J.T.
Walters wyrecytował listę ludzi, przedstawił ich rodowody i tytuły, które brzmiały tak, jakby żywcem wzięto je z bajki. Byli trzej młodzi książęta, wszyscy pochodzący w prostej linii od władcy. Była ciotka Arii imieniem Bradley, księżna Daren, kobieta bezpośrednio spokrewniona z niemal wszystkimi rodami królewskimi na świecie.
– Z wyjątkiem azjatyckich, oczywiście – powiedział Walters. – Siostrą króla była jej wysokość Sophie, a Barbara „jeszcze dzieckiem” i do tego jedynym dzieckiem zmarłego brata zmarłego ojca Arii.
– W jaki sposób umarli rodzice Arii? – spytał podejrzliwie J.T.
– Ojciec się przeziębił, ale nie chciał odwołać trzydniowej podróży na południe kraju. Padało, a on stał w deszczu, przyjmując wyrazy szacunku poddanych. Dwa tygodnie później umarł na zapalenie płuc.
– A matka?
– Miała raka. Możliwe, że nawet dałoby się go zoperować, ale jej wysokość powiedziała o tym dopiero wtedy, gdy nie mogła już znieść bólu.
J.T. trawił te informacje. Nic dziwnego, że Aria jest taka, jaka jest. Pewne cechy jej wszczepiono.
Ogolił się, ubrał i zszedł za Waltersem do Zielonej Jadalni. Teoretycznie było to miejsce kameralnych posiłków, w istocie jednak sala była większa niż boisko do koszykówki.
W przedsionku Walters wyciągnął zegarek z kamizelki.
– Jesteśmy trochę za wcześnie, proszę pana. Członkowie rodziny królewskiej zawsze są punktualni. Można nastawiać według nich zegarki.
– Muszę to sobie zapamiętać – mruknął J.T, unosząc brew.
Miał ochotę zapalić papierosa, ale surowo spoglądający przodkowie, których portrety rozwieszono na ścianach korytarzy, zdawali się odnosić z dezaprobatą do tak współczesnych obyczajów. Mniej więcej dwadzieścia godzin spędzonych w pałacu pozwoliło mu wyrobić sobie pogląd na życie rodziny królewskiej: same obowiązki i ani trochę rozrywek. Usiłował przypomnieć sobie wszystko, czego kiedyś uczyła go matka o eleganckim zachowaniu przy stole. Nie chciał wprawiać Arii w zakłopotanie ani narażać się na kpiący śmiech Juliana. Żałował, że nie pamięta imienia swojego angielskiego przodka, który był hrabią. Może miałby okazję wtrącić je mimochodem do rozmowy, gdy lord Jakiśtam lub lady Jakaśtam będą się rozwodzie nad swoimi koligacjami z Rowanem Dwunastym lub kimkolwiek innym.
– Już czas – powiedział Walters i poprowadził J.T. do drzwi salonu, w którym wszyscy spotykali się przed obiadem. – Życzę panu powodzenia – powiedział na pożegnanie.
Aria podała swojego drinka służącemu w liberii, który zdawał się przez cały czas czekać na ten zaszczyt, i podeszła do J.T.
– Chodź, przedstawię cię. Ojej, poczekaj – powiedziała nagle ciszej. Przystanęła. – Nie mogę przedstawić cię jako… jako…
Dopiero po chwili zrozumiał, w czym problem.
– Jako J.T. Co masz przeciwko mojemu imieniu? – spytał z irytacją.
– Inicjały haftuje się na bieliźnie osobistej – wyjaśniła Aria. – To absurdalny amerykański obyczaj, żeby skracać imiona do inicjałów. Mogę cię przedstawić wyłącznie jako porucznika Jarla Montgomery’ego. I wyłącznie pod warunkiem, że potrafisz zapomnieć, że twoja matka ma wyłączność na to imię.
J.T. wybuchnął śmiechem. Inni obecni odwrócili się i wlepili w niego wzrok.
– Słoneczko, możesz mnie nazywać, jak chcesz. – Wyciągnął rękę, chcąc dotknąć jej nagiego ramienia, ale zmroziła go spojrzeniem. – No dobra, księżniczko, przedstawiaj.
Pierwsza w kolejności była piękna kobieta, mniej więcej czterdziestoletnia, lecz z gładką skórą i dekoltem, na widok którego J.T. kilka razy zamrugał. Trzymała jego dłoń o ułamek sekundy za długo, a gdy ją puściła, J.T. odprowadził damę wzrokiem.
– Masz ochotę na romans z moją ciotką? – spytała cicho Aria. – Uważaj, ona jest dużo starsza od ciebie.
– Tak samo jak najlepsze wina.
Następna była lubieżna nimfetka imieniem Barbara.
– Ario, on jest absolutnie boski – zakrzyknęła. – Jakże uprzejmie ze strony jego wysokości, że przysłał nam tutaj kogoś takiego. – Chwyciła J.T. za ramię i zaczęła go odciągać na bok.
Nagle drzwi się otworzyły i wbiegła Gena. Wyglądała Prześlicznie, twarz miała zaróżowioną od biegu po schodach.
– Przepraszam, Ario – powiedziała szybko i chwyciła J.T. za drugie ramię. – On jest mój, Barbaro. Jeśli go dotkniesz, rozerwę cię na strzępy.
J.T. uśmiechnął się najpierw do jednej kobiety, potem do drugiej.
– Chętnie się podzielę – rzekł uprzejmie.
Aria zaczęta ich rozłączać, ale przeszkodził jej Julian.
– Podają obiad. Sądzę, że powinniśmy przejść do jadalni.
J.T. zupełnie nie spodziewał się, że posiłek będzie tak wyglądał. Gdyby wcześniej zastanowił się trochę nad tą kwestią, czego zresztą nie zrobił, uznałby, że najlepsze maniery na świecie mają członkowie rodziny królewskiej. Okazało się to nieprawdą. Towarzystwo przypominało mu bandę rozpieszczonych dzieciaków, którym zawsze ustępowano. Każda z dziesięciu osób przy stole miała swojego służącego, a J.T. odniósł wrażenie, że służby powinno być dwa razy więcej, ponieważ wszyscy krzątali się bez ustanku. Ktoś lubił tylko schłodzone wino, kto inny właśnie ciepłe; ktoś za nic nie chciał marchewki, kto inny jadł w ogóle co innego, niż było na stole. Jeden z kuzynów, Nickie, pomlaskiwał i z zapałem gestykulował, opowiadając o swym ostatnim sukcesie na polowaniu. I oczywiście nikt nie dotykał jedzenia rękami. Zupełnie jakby jedzenie było obłożone klątwą: kto go dotknie, ten umrze. Wszyscy raptownie znieruchomieli, gdy J.T. sięgnął po bułkę leżącą na jego talerzyku z pieczywem. Ostentacyjnie wziął ją w dłoń. Po chwili zebrani znów zaczęli jeść, a J.T. dalej prowadził obserwacje.
Przyjrzał się ciotecznej babce Sophie, głośnej, obcesowej kobiecie, która próbowała zawładnąć całym stołem, podczas gdy reszta obecnych starała się nie zwracać na nią uwagi. Barbara i Gena wydawały się zainteresowane wyłącznie seksem, a tego wieczoru właśnie on stał się przedmiotem ich pożądania. Lady Bradley prawie się nie odzywała, ale raz po raz przesyłała mu spojrzenie znad krawędzi kieliszka z winem.
Wkrótce J.T. uświadomił sobie, że z całego towarzystwa interesuje go jedynie Aria. Siedziała u szczytu stołu, jadła w niezwykle elegancki sposób, nie krzyczała i nie zgłaszała żadnych żądań.
– Ależ pan nas obserwuje – odezwała się cicho lady Bradley. – Jak zwierzęta w klatce.
Uśmiechnął się do niej.
– Jako Amerykanin nie jestem przyzwyczajony do tak oficjalnych posiłków. Częściej jadam hot dogi na plaży.
Lady Bradley uśmiechnęła się znacząco.
– Wobec tego ma pan wrodzone maniery. Wyczuwam to. Czyżby był pan jednym z bardzo bogatych Amerykanów?
– Zatrudniono mnie do wykonania pracy, to wszystko. – Nie spuszczał wzroku z Arii.
– Mmmm – powiedziała lady Bradley. – Nie odpowiada pan na pytanie. – Zerknęła na Arię. – Czy pan jest w niej zakochany?
J.T. powiedział sobie, że musi być ostrożniejszy i nie odkrywać się zanadto.
– Po prostu jest inna niż wszyscy.
Lady Bradley wybuchnęła dźwięcznym śmiechem.
– Aria musi się elegancko zachowywać. Ciąży na niej odpowiedzialność, podczas gdy reszta z nas upaja się luksusem. Ona pracuje, a my zbieramy tego owoce. – Roześmiała się znowu, widząc minę J.T. – Ci ludzie tutaj wymienią panu mnóstwo zajęć, z których się utrzymują, ale tak naprawdę jesteśmy na garnuszku Arii. Ona będzie wspaniałą królową.
Zaczęła atakować go Barbara i J.T. musiał się odwrocie od lady Bradley, ale myśl o Arii w roli królowej przypomniała mu o wciąż żywym problemie. Ktoś próbował Arię zabić i było bardzo możliwe, że właśnie ten ktoś siedzi przy stole. Czy lady Bradley nie powiedziała czegoś znaczącego? Aria utrzymuje tych ludzi. Może ktoś chce więcej niż tylko mieć luksusowe mieszkanie i wyżywienie. Postanowił nazajutrz przejrzeć pałacowe rachunki i sprawdzić, komu potrzeba pieniędzy.
Zerknął na Genę, śmiejącą się z jakiegoś dowcipu zniewieściałego Freddiego. Był pewien, że gdyby Gena została królową i osobiście miała zawładnąć majątkiem ze sprzedaży uranu, to sprzedałaby go każdemu, kto dobrze zapłaci. Prawdopodobnie przepuściłaby wszystko w pięć lat, i pieniądze, i zasoby uranu. A ten, kto miałby Genę, mógłby zyskać dostęp do pieniędzy. Wystarczyłoby tylko pozbyć się Arii i króla. Wtedy Gena odziedziczyłaby wszystko.
Posiłek był długi i nudny. Służba podawała danie za daniem, każde na chińskiej porcelanie z innym wzorem. Królewska rodzina nie jadła dużo, ale zdawała się dużo pić.
– Dlaczego król nie mieszka w pałacu? – zainteresował się J.T., kierując pytanie do lady Bradley.
– Mówi, że powietrze w okolicy domku myśliwskiego jest lepsze dla jego zdrowia, ale tak naprawdę, to po prostu nas nie lubi. To znaczy lubi Arię i Genę, ale nikogo poza tym. Jesienią przenosimy się do znacznie mniejszego pałacu na południu, a jego wysokość wraca wtedy do pałacu w stolicy. Kiedy wracamy, on wyjeżdża. Tak jest wygodnie dla wszystkich, nawet dla Arii, bo gdy dziadka nie ma, ona jest w pewnym sensie królową.
J.T. pomyślał, że nie miałby do króla najmniejszych pretensji o takie zachowanie.
Przez cały posiłek, który składał się właściwie wyłącznie ze spieczonych na wiór mięs, podlanych ciężkimi sosami, które smakowały jednakowo, J.T. obserwował Arię. Kilka razy pochyliła się do Juliana i ich głowy znalazły się blisko siebie, raz Julian powiedział coś, co wywołało na jej twarzy rumieniec.
J.T. przypomniał sobie ich wspólne dni na Key West. Przypomniał sobie śmiech Arii, rozmowę o destylarni wody, jej taniec na balu w duecie z Amandą Montgomery. Przypomniał sobie, jak ją obejmował, budził się obok niej, kochał się z nią.
Nóżka kieliszka pękła mu w dłoni. Tylko lady Bradley zauważyła, że służący przykrył zaplamiony winem obrus białą, brokatową serwetką i po chwili podał J.T. nowy kieliszek Aria podniosła wzrok, spojrzała w oczy J.T. i chyba nie spodobało jej się to, co tam zobaczyła, bo zmarszczyła czoło i wróciła spojrzeniem do Juliana.
Ona jest nie dla ciebie, tłumaczył sobie J.T. Należy do tego miejsca, a ty należysz do Stanów Zjednoczonych. Musisz trzymać się od niej z dala. Strzec ją, zapewnić jej ochronę, ale dla własnego zdrowia psychicznego nie zakochać się w niej. Niech ją weźmie Julian. On chce być królem i może być dobrym królem.
Po posiłku mężczyźni i kobiety rozdzielili się. Panowie przeszli do komnaty, w której mogli zapalić cygaro i wypić brandy. Freddie, Nickie i Toby nadal rozmawiali o liczbie zwierząt, które udało im się zaszlachtować, a że Julian nie życzył sobie rozmawiać z amerykańskim prostakiem, J.T. nie dopuszczono do tego kręgu.
Ziewnął, dopił brandy i oznajmił, że idzie spać. To wywołało naglą konsternację. Zorientował się więc, że popełnił poważne faux pas.
– Nie wolno panu odejść, dopóki jej wysokość nie powie nam „dobranoc” – wyjaśnił Julian. Z jego tonu należało wnioskować, że wie o tym najgorszy obwieś.
– Proszę jej powtórzyć, że życzę miłych snów – powiedział J.T. mrugając znacząco. – Na razie. – Skinął głową trzem książętom.
– A to ci dopiero – syknął z niedowierzaniem jeden z książąt. J.T. zdążył to jeszcze usłyszeć, zanim opuścił towarzystwo.
Zamierzał dowiedzieć się od Waltersa, gdzie są apartamenty Arii, i wymyślić sposób na zapewnienie jej ochrony w nocy.
Walters czekał na niego z piżamą i szlafrokiem. Piżama była jedwabna, a szlafrok kaszmirowy.
– Muszę jakoś zapewnić księżniczce bezpieczeństwo nocą – powiedział J.T, odsuwając od siebie nocną bieliznę.
– Zaraz po kolacji księżniczka ma się spotkać z hrabią Julianem w Ogrodzie Królowej – poinformował go Walters.
J.T. pomyślał, że nic go to nie obchodzi, że lepiej byłoby zostawić tych dwoje sam na sam.
– Gdzie jest Ogród Królowej? – spytał po chwili.
– Za mostkiem ścieżką w prawo. Dojdzie pan do wysokiego żywopłotu, za nim jest Ogród Królowej. To bardzo dyskretne miejsce. Nazwano je tak, bo tradycyjnie spotykały się tam królowe ze swymi kochankami.
J.T. wyszedł nie czekając, aż zdąży się rozmyślić.
Ogrody wokół pałacu rozciągały się na hektarach wypielęgnowanej ziemi. Częściowo były widoczne z okna komnaty J.T. Mniej więcej dwadzieścia arów zajmowała flaga lankońska wykonana z kilkunastocentymetrowych krzewinek. We wnętrzu flagi rosły zaś kwiaty; winogrona były zielone, kozioł biały, rosły też pasy szarości i złota.
Dalej widniały wysokie drzewa i jaskrawe plamy kwiatów. Tu i ówdzie wcinały się kliny bieli, prawdopodobnie stały tam jakieś konstrukcje z marmuru.
Droga do mostka była bardzo zadbana. Wzdłuż niej po obu stronach rosły wierzby z chylącymi się gałęziami. J.T. skręcił w prawo, zgodnie z instrukcją. Zarośla stały się gęściejsze. Korony drzew nie przepuszczały księżycowego światła, w końcu zrobiło się więc tak ciemno, że ledwie widział ścieżkę.
– Julian? – usłyszał szept Arii.
Znieruchomiał. Przez moment nasłuchiwał, a potem skoczył ku niej i chwycił ją w talii. Otworzyła usta do krzyku, więc zareagował w sposób, który wydał mu się całkiem naturalny: zamknął jej usta pocałunkiem.
Tęsknił do niej o wiele bardziej, niż zdawał sobie sprawę. Trzymał ją teraz tak mocno, że omal nie przełamał jej na dwoje, żeby polowa była dla niego, połowa dla Lankonii. Smakował jej wargi. Z przyjemnością poczuł, jak Aria obejmuje go i próbuje przyciągnąć jeszcze bliżej.
– Och, dziecino – szepnął, całując ją w szyję i przytulając usta do jej głowy. Włosy spadały jej na ramiona, były miękkie i rozpuszczone, takie jak powinny. Właśnie takie włosy nosiła jego Aria.
Dopiero po chwili uświadomił sobie, że Aria wyrywa się z jego objęć. Czuł się lekko oszołomiony, ale ją puścił.
– Dlaczego mi to robisz? – wyszeptała, jakby brakowało jej tchu. – Dlaczego poszedłeś za mną? Nie rozumiesz, że nie chcę cię już widzieć? Nie chciałam tam, na górze, i teraz też nie chcę.
J.T. zaczynał myśleć jaśniej. Mgła, która go otoczyła, gdy jej dotykał, ustępowała.
– Przyszedłem, bo muszę cię pilnować – powiedział dziwnie niewyraźnie, jakby miał spuchnięty język. Odchrząknął. – Chciałem ci po prostu pokazać, jak niebezpiecznie jest być samej w takim miejscu. To wcale nie musiałem być ja. Mógł cię ktoś napaść.
– Ty mnie napadłeś – powiedziała. – I zostaw mnie już w spokoju. Zamierzam się tu spotkać z przyszłym mężem.
– I on ma cię chronić? Ten mały…
– Dość tego! – powiedziała przez łzy. – On nie jest taki olbrzymi jak ty. Nie jest, jak mówi Gena, niebiańsko przystojny, ale jest naprawdę odpowiedni. Czy nie możesz zrozumieć, że muszę myśleć także o innych stronach małżeństwa poza rozkoszą w łóżku? Nie możesz być moim mężem, więc proszę, przestań… przestań mnie dotykać. Będę kochała hrabiego Juliana. Rozumiesz? Nie chcę, żebyś mnie chronił ani nawet był blisko mnie. Wracaj do pałacu, chcę bez świadków spotkać się z moim kochankiem.
J.T. cieszył się, że w ciemności nie widać jego twarzy. Dzięki temu Aria nie zobaczyła, jak wzdrygnął się na słowo „kochanek”.
– Masz rację – powiedział wreszcie. – Ale powierzono mi zadanie. – Jego głos stał się chłodny i bardzo oficjalny. – Prezydent mojego kraju prosił mnie, żebym cię pilnował, więc zamierzam spełnić tę prośbę. Nie jestem pewien, czy twój hrabcio nie należy do spiskowców, którzy chcą cię skrzywdzić, dlatego podczas waszej schadzki zamierzam trzymać się w pobliżu.
– Co zyskałby Julian na mojej śmierci? – spytała zirytowana. – Przecież zyskuje na tym, że żyję.
– Naprawdę? – spytał cicho J.T. – Ożeni się z upartą, nieugiętą królową babą, która każę mu chodzić dwa kroki za sobą. Nigdy nie będzie niczym więcej niż księciem małżonkiem. O ile cię znam, to nigdy nie podzielisz się z nim władzą nad tym krajem. Dziś rano Julian wydal rozkaz żołnierzowi, ty wydałaś rozkaz przeciwstawny i żołnierz posłuchał ciebie. Nie sądzę, żeby taki kogucik jak twój hrabcio godził się z tym do końca życia.
Aria przez chwilę milczała.
– A jeśli zginę? – spytała szeptem.
– Wszystko odziedziczy twoja młodsza siostra. Ten, kto się z nią ożeni, będzie rządził Lankonią. Nawet będzie na to skazany, bo Gena jest niezdolna do rządzenia czymkolwiek.
– Ale Lankonią jest bardzo biedna. Czemu ktoś miałby chcieć zdobyć nad nią władzę?
– Nie jest wcale taka biedna, jak ci się zdaje. Cicho, ktoś idzie! – Pochylił się do jej ucha. – Schowam się, ale będę w pobliżu. I zepnij włosy – burknął jeszcze, po czym znikł w mroku.
Aria próbowała coś zrobić z włosami, ale nie miała szpilek. Zresztą i tak ręce za bardzo jej drżały, żeby cokolwiek z tego wyszło. Do tej rozmowy z Jarlem starała się przypisywać zamachy na swoje życie najróżniejszym przyczynom, nie widziała bowiem żadnej korzyści, jaką ktokolwiek mógłby odnieść z jej śmierci. Teraz zdała sobie sprawę, że Jarl miał rację. Tylko co chciał powiedzieć przez to, że Lankonia nie jest taka biedna?
– Ario, moja kochana – powiedział Julian, biorąc ją w objęcia. – Wreszcie jesteśmy sami. Nie sądziłem, że to się stanie. – Zaczął całować ją po twarzy. – Masz rozpuszczone włosy. To bardzo intymne.
Aria przez cały czas pamiętała, że Jarl jest gdzieś blisko i podsłuchuje. Odsunęła Juliana, który mimo to wciąż ściskał jej dłonie.
– Dobrze, że w końcu mogę spotkać się z tobą bez świadków. Chodź, usiądziemy i porozmawiamy.
– Rozmawiać w świetle księżyca? Och, moja miła, nie. Kochajmy się.
– Julianie – powiedziała stanowczo. Pociągnęła go na fikuśną marmurową ławeczkę. – Uważam, że powinniśmy porozmawiać. Nigdy nie rozważaliśmy naszej wspólnej przyszłości.
Ucałował jej dłonie, najpierw wierzch, potem wewnętrzną stronę.
– Myślałem, że żenię się z Lankonia, ale widzę, że nie. Żenię się z kobietą.
– Co zamierzasz po naszym ślubie? Mam na myśli Lankonię. Czy chcesz zająć się działalnością dobroczynną? Jakie sporty uprawiasz? Naprawdę wiem o tobie bardzo mało.
– To wspaniale, że się tym interesujesz – powiedział i pochylił się, by pocałować ją w usta, ale Aria się cofnęła. Westchnął. – Nigdy nie interesowałem się sportem. Z wyjątkiem jeździectwa, oczywiście. Przygotowano mnie do zarządzania nieruchomościami. Mój ojciec miał chyba nadzieję, że zdoła odzyskać część majątku, który przepuścił dziadek. Ale mu się nie udało. Stracił wszystko. – W jego głosie pojawiła się gorycz. – Zostały mi tylko drzewo genealogiczne i wiedza. Przyjechałem do Lankonii, bo usłyszałem o następczyni tronu do wzięcia, ale… – Głos mu złagodniał. – Nie wiedziałem, że jesteś taka piękna. Ario. Nasze małżeństwo będzie bardzo szczęśliwe.
– Może – powiedziała. – Ale co zamierzasz robić po ślubie?
– Być królem, oczywiście – powiedział jak do kompletnej idiotki.
– Rozumiem.
Nadal całował ją po rękach.
– Tak, kochana, będziesz piękną damą. Będę kupował ci paryskie suknie, kiedy tylko skończy się ta głupia wojna. Będziemy podejmować arystokrację z całego świata. Urodzisz mi wspaniałe dzieci, a ja nauczę naszego syna, jak być królem.
– Czym Lankonia zapłaci za te suknie i przyjęcia? Obłożymy podatkami parobków? – W głosie Arii zabrzmiało rozdrażnienie. – Zabierzemy im trzecią część zbiorów i zostawimy z głodującymi dzieciakami?
Puścił jej dłonie i usiadł sztywno wyprostowany.
– Kwestie płacenia zostaw mnie. Poradzę sobie ze wszystkim. Ty będziesz musiała tylko układać jadłospisy.
Aria zaczęła dygotać ze złości i strachu jednocześnie. Oto powód, dla którego ten człowiek mógł pragnąć jej śmierci. A jeśli człowiek, który powinien ją kochać, mógł pragnąć jej śmierci, to co dopiero mówić o ludziach, których nie zna. Ukryła twarz w dłoniach.
– Och, Julianie, nie wiesz nawet, jak cudownie to brzmi. Nie musieć budzić się każdego rana i martwić, że trzeba znów podejmować decyzje! Tak bardzo chciałabym dwa razy w roku polecieć do Paryża i obejrzeć nowe kolekcje. I bardzo chciałabym mieć dzieci. Spędzałabym z nimi mnóstwo czasu, gdybym… gdybym nie musiała się przejmować problemami wagi państwowej.
Ukryty w mroku J.T. omal nie wybuchnął śmiechem. Była to idealna Doiły, tyle że bez południowego akcentu. Ileż razy Doiły udawała kompletnie bezradną, a kończyło się na tym, że wszystko brała w swoje ręce. J.T. omal nie wyskoczył z kryjówki, by ostrzec Juliana.
Julian oderwał dłonie Arii od twarzy.
– Kochana, już wiem, jak sobie wszystko wyobrażasz. Dzięki tobie stanę się najszczęśliwszym z ludzi. Od jutra wezmę się do pracy. Muszę przyjrzeć się lankońskim dochodom z podatków i będziemy mogli przystąpić do planowania ślubnej ceremonii.
– Ale król… – zaczęła Aria.
– Phi. To stary człowiek. W ogóle nie wie, co się dzieje. Muszę przygotować się na czasy, gdy ja będę królem. Chodź, wracamy do pałacu.
– Nie pocałujesz mnie już?
– Oczywiście, kochana. – Pośpiesznie musnął jej wargi. – Takie ostre powietrze ci nie służy. Musimy wracać.
– Nie – sprzeciwiła się. – Jeszcze tu zostanę. Kobieta potrzebuje niekiedy trochę samotności, żeby porozmyślać o małżeństwie – wyjaśniła zalotnie.
– Nie podoba mi się to, ale zgoda. – Raz jeszcze ucałował jej dłonie i szybko oddalił się ścieżką.
Aria usiadła na ławce. Po chwili usłyszała za plecami szmer w krzakach. Przełknęła łzy. Czy to niemożliwe, żeby ktoś kochał ją dla niej samej, a nie dla jej królestwa?
Wstała, trzymając po bokach dłonie zaciśnięte w pięści.
– Jesteś zadowolony? – rzuciła się na J.T., który wyłonił się z mroku. – Cieszysz się, że miałeś rację? Julian chce Lankonii, a nie mnie. Zamierza zostać królem, a mnie zamknąć w dziecinnym pokoju. Amerykańska żona ma więcej władzy niż ja w jego planach. Czemu się nie śmiejesz?
Objął ją i przytrzymał dłonie, które zaczęły bić go po klatce piersiowej.
– Przykro mi, dziecino – powiedział, głaszcząc ją po głowie.
Aria mimo wstydu nie mogła powstrzymać łez.
– Przecież wiedziałam, że on chce mnie tylko dlatego, że jestem królową, a jednak jakoś o tym zapomniałam. Myślałam, że może mnie kocha. Jestem głupia! Czy to naprawdę niemożliwe, żeby ktoś chciał mnie? Tylko mnie, bez Lankonii.
J.T. podsunął jej dłoń pod brodę.
– Dziecino, gdybyś nie miała na szyi łańcucha z tym nieszczęsnym krajem, który ciągnie cię w dół jak „Titanic”, to porwałbym cię w jednej chwili.
– Naprawdę? Podobam ci się jako kobieta?
– Chciałbym, żebyś mieszkała ze mną, prała swoje czerwone bluzki razem z moimi białymi koszulkami, zarzekała się, że nie będziesz prasować i doprowadzała mnie do obłędu tańcem w kusych spódniczkach. – Przesunął dłońmi po jej twarzy. – Słoneczko, chciałbym, żebyś myła mi plecy. Chciałbym budzić się z tobą w objęciach.
Zaczął całować ją, zawierając w tym całą wielką tęsknotę, jaka się w nim zebrała.
– Zostań dzisiaj ze mną. Nie pozwól mi zbudzić się samotnie.
– Dobrze – szepnęła. Straciła poczucie rzeczywistości. Znowu była panią Montgomery, mogła się bez przeszkód śmiać, ubierać w dziwne stroje i nie martwić tym, że nie dotrzymuje słowa. Mogła jeść rękami, wybierać przyjaciół wedle gustu i nie bać się, że ktoś opisze najintymniejsze szczegóły z jej życia.
Przylgnęła do niego, wspominając te kilka cudownych, niezapomnianych tygodni, napawając się ich urodą. Potem odezwał się ptak słodkim, przeciągłym trelem, który rozjaśnił noc. Był to bardzo rzadki ptak, który mieszkał wyłącznie w tutejszych górach i dlatego w Lankonii otaczano go wielkim szacunkiem i traktowano jak narodowy symbol. Ptasi śpiew przypomniał Arii, gdzie się znajduje. Gwałtownie odepchnęła J.T.
– Nie, nie, nie – zawołała piskliwie. – Nie kuś, diable. Nie jestem amerykańską żoną, jestem księżniczką, następczynią tronu, moje życie należy do mojego kraju. Naprawdę przykuto mnie łańcuchem do Lankonii, królestwo i ja jesteśmy nierozdzielni. Nie dotykaj mnie więcej, nie namawiaj do wyjazdu z ojczyzny. Gdybym tak bardzo nie kochała Lankonii, nigdy bym cię nie poznała. Och, jak żałuję, że to się stało. Przedtem byłam zadowolona. Nawet nie wiedziałam, że można mieć inne życie niż moje. Unieszczęśliwiłeś mnie. Czemu w ogóle cię poznałam!? Nienawidzę cię! – Wciąż płacząc, puściła się biegiem w stronę pałacu.
J.T. ruszył w przyzwoitej odległości za nią. Musiał mieć pewność, że Aria jest bezpieczna. W jego wnętrzu uczucie żalu mieszało się z radosnym ożywieniem. Tęskniła do niego. Pod maską księżniczki kryła się kobieta!
Ale powiedziała świętą prawdę. Czy rzeczywiście miał w sobie tyle egoizmu, żeby wymusić na niej deklarację, że chce jego, a nie tego arystokratycznego bubka? Wypełniał tutaj swoje zadanie, a doprowadzanie jej wysokości do płaczu na pewno nie było jego częścią.
Miłość nie miała znaczenia, pożądanie też nie. Zawsze było wiadomo, że razem mogą spędzić tylko krótką chwilę i ona cały czas o tym pamiętała. Tylko on jakby zapomniał. Przysiągł sobie jednak, że od tej pory będzie trzymał ręce z dala od Arii. Nawet zamierzał jej pomóc w znalezieniu męża. Kogoś, kto by się nie wtrącał. Kogoś bez przesadnych ambicji. Kogoś, kto lubiłby ją tak samo jak on. Jakiegoś impotenta, który nie tknąłby tego, co należało do J.T. Montgomery’ego.
Szedł za Arią, póki nie minęła strażnika przed wejściem do swoich apartamentów. Potem westchnął i nie kończącymi się korytarzami dotarł do swojej komnaty.