Następnego rana J.T. czekał na Arię przed jej apartamentami i ruszył obok niej na śniadanie.
– Nie możesz tak – syknęła.
Nie poświęcił temu protestowi więcej uwagi niż zwykle.
– Chcę przyjrzeć się pałacowym księgom.
– Mamy wspaniałą bibliotekę – powiedziała z uśmiechem. – Zachowało się kilka rękopisów z czasów Kowana, a nawet jego mapa.
– Myślę o księgach rachunkowych. Chcę się dowiedzieć, ile kosztuje utrzymanie tego miejsca. Rozumiesz?
– Chodzi ci o coś takiego jak budżet domowy, który co tydzień mi przydzielałeś?
– Jak budżet, który co tydzień przekraczałaś.
J.T. usunął się i przepuścił Arię do sali jadalnej. Ucieszyła się, że przynajmniej tym nie wprawił jej w zakłopotanie przed krewnymi, którzy już siedzieli przy stole i jedli. Wzięła talerz z końca długiego kredensu i zaczęła nakładać sobie po trochu z licznych srebrnych tac, podgrzewanych od spodu świeczkami.
– Dużo tego jedzenia jak na tyle osób – zrzędliwie zauważył J.T., idąc za przykładem Arii.
Podczas śniadania prawie się nie odzywał. Aria zauważyła, że dokładnie przygląda się obecnym. Wiedziała, nad czym Jarl rozmyśla. Co właściwie ci wszyscy ludzie robią cały dzień? Aria uświadomiła sobie, że nie ma pojęcia. Freddie otaksował pogardliwym spojrzeniem amerykański mundur J.T. bez żadnych medali i bez gwiazdek na pagodach. Mundury Freddiego oczywiście kapały od złota i dzwoniły medalami, choć ich właściciel nigdy nie zrobił niczego, by na to zasłużyć.
– Gotowa? – spytał J.T., stając za krzesłem Arii, żeby odsunąć je we właściwej chwili. – Mamy robotę.
Wydawał się całkiem obojętny na otwarte ze zdumienia usta reszty uczestników śniadania. Aria wiedziała jednak, że musi posłusznie odejść, bo inaczej J.T. wywoła scenę. Dopiero gdy znaleźli się poza jadalnią, powiedziała mu, co o nim myśli.
– Nie wolno ci traktować mnie w ten sposób. Jestem następczynią tronu. A ty jesteś tu gościem. Ludzie zaczną mówić…
– Mam nadzieję, że zaczną mówić: „Lepiej trzymaj się z dala od księżniczki, bo inaczej ten Amerykanin zrobi z ciebie marmoladę”. Chcę, żeby ludzie nabrali przekonania, że jeśli zbliżą się do ciebie, będą mieli do czynienia ze mną. A teraz weźmy się do przeglądania ksiąg.
– Zaprowadzę cię do pałacowego skarbnika i razem je przejrzycie. Mam dzisiaj obowiązki.
Stali u drzwi jej sypialni.
– No, to popatrzmy na twój rozkład zajęć.
– Nie potrzebuję twojej zgody, żeby coś robić.
– Przynieś rozkład zajęć, bo jak nie, to sam po niego wejdę. Ciekawe, czy twój stary hrabcio ucieszyłby się, gdybym odwiedził twoją sypialnię.
Wróciła z kobietą pełniącą obowiązki sekretarza, która trzymała kasztanową, oprawną w skórę księgę. Okazało się, że to właśnie jest rozkład zajęć następczyni tronu.
– Królewskie Towarzystwo Entomologiczne chce… – zaczęła pani sekretarz.
J.T. wyjął jej księgę z rąk. Omiótł spojrzeniem stronę.
– Tu nie ma nic oprócz wykładów o świerszczach i jakichś spotkań w damskim gronie. Nie ma chorych dzieci ani staruszków. – Z powrotem wsunął księgę w objęcia chuderlawej pani sekretarz. – Niech pani powie wszystkim, że jej wysokość wciąż jeszcze jest osłabiona po chorobie i nie mogła przybyć. I od tej chwili proszę nie przyjmować wszystkich zaproszeń bez wyjątku. Świerszczyki nie są dla następczyni tronu. Chodź, dziecino, poszukamy tego pałacowego skarbnika. – Wziął ją za ramię i pociągnął za sobą.
Aria wiedziała, że jeśli spojrzy teraz na panią sekretarz, umrze z zakłopotania.
– Nie wolno ci mnie dotykać – powiedziała zirytowana.
J.T. opuścił ramię.
– Dobra, zapomniałem. Więc strzel mi w łeb.
– I te nazwy, którymi mnie tytułujesz, są nie do przyjęcia. Nie wolno ci też dokonywać zmian w moim rozkładzie zajęć, jeśli nie wyrażę na to zgody. Zapominasz chyba, że to ja sprawuję władzę w Lankonii. – J.T. szedł tak szybko, że ledwie mogła dotrzymać mu kroku.
– Mhm. Masz taką władzę, że ktoś chce cię zabić.
– Jesteśmy! – powiedziała, gdy stanęli przed rzeźbionymi podwójnymi drzwiami z orzechowego drewna. Po obu stronach trzymali wartę żołnierze Straży Królewskiej. Stali sztywno wyprostowani, z oczami skierowanymi przed siebie.
– Dziękuję – powiedział J.T. i wszedł do gabinetu.
Natychmiast zerwało się z miejsc czterech ludzi. Łatwo było zauważyć, że nie są przyzwyczajeni do wizyt jej wysokości. Wymamrotali słowa pozdrowienia, usiłując pochować filiżanki po kawie.
J.T. wystąpił naprzód. Mdliło go od ciągłego waszowysokościowania w tym pokoju.
– Król zatrudnił mnie do zbadania gospodarki lankońskiej. Zaczynam więc od pałacowych rachunków.
Czterej obecni tam ludzie otworzyli usta ze zdumienia. Najstarszy wytrzeszczył oczy.
Aria odezwała się przymilnym tonem:
– To jest Amerykanin, przysłany tutaj przez króla. Może zechcecie przynieść pałacowe księgi i zostawicie nas samych.
Mężczyźni bez słowa położyli księgi na jednym z czterech biurek i wyszli.
– Niezbyt dobrą sławę wyrabiasz Amerykanom.
– Chcę mieć reputację skończonego sukinsyna. Może w ten sposób kogoś trochę przestraszę.
– Dobrze, masz swoje księgi, więc mogę teraz iść. Julian i ja…
– Gdybyś wczoraj pojechała z nim bez eskorty, już byłabyś martwa. Siedź tu spokojnie i bądź cicho.
Aria usiadła na krawędzi twardego krzesła, wyprostowana jak grochowa tyczka. Porucznik Montgomery obracał w ruinę jej życie, obecne i przyszłe. Wcale nie miałaby pretensji do Juliana, gdyby ją zostawił. Zaraz jednak przypomniała sobie scenę z poprzedniego wieczoru i zaczęła się zastanawiać, czy odjazd Juliana zrobiłby na niej jakiekolwiek wrażenie. Niestety, nie miała co się oszukiwać, że znajdzie dużo lepszego męża. Wybór księżniczki jest ściśle ograniczony.
– A to co? – spytał J.T. tak głośno, że Aria aż podskoczyła. – Czy dobrze czytam, że ktoś sprowadza śnieg?
– Prawdopodobnie do kremu śniegowego, który uwielbia Freddie. – Może dałoby się zamieścić w prasie ogłoszenie: poszukuje się mężczyzny z królewskimi koneksjami, który nie chce być królem.
– Krem śniegowy? – spytał J.T., przerywając jej zamyślenie.
Z drugiej strony mogłaby pewnie rządzić sama, królowa dziewica, tak jak angielska Elżbieta, tyle że o dziewictwie nie było już mowy, poza tym Aria wolałaby mieć dzieci.
– Ario! – rozzłościł się J.T. – Odpowiedz mi. Co to za wydatek?
Westchnęła. Czasem Jarl bywał potwornie pospolity.
– Freddie uwielbia krem śniegowy, więc sprowadza się śnieg z gór specjalnie dla niego.
– On je to co dzień?
– Ależ nie. Cztery, pięć razy do roku. Tylko że śnieg musi być w zapasach, gdy akurat Freddie uzna, że ma ochotę na krem.
– Co za głupek ze mnie, że na to nie wpadłem – powiedział cicho J.T. – Te inne wydatki, jak rozumiem, również dotyczą towarów pierwszej potrzeby. Tu są importowane jagody.
– Dla babki Sophie. – Zaczynała rozumieć, co mówi jej J.T. – Ludzie z rodziny królewskiej mają prawo do kilku luksusów.
– Świeży łosoś ze Szkocji? – zainteresował się J.T.
– Dla ciotki Bradley.
– Jak zdobywacie takie towary podczas wojny?
Twarz Arii ani drgnęła.
– Ciotka Bradley ma, zdaje się, „umowę” z jakimiś pilotami. Nigdy nie wgłębiałam się w szczegóły jej procesów aprowizacyjnych.
– Już to widzę. „Proces” może tu być bardzo stosownym słowem. Rząd Lankonii płaci za to wszystko, a twoja ciotka Bradley…
– Milcz – ostrzegła go Aria.
J.T. spojrzał na nią znad księgi rachunkowej. Z minuty na minutę przybierała coraz bardziej książęcą pozę.
– O, znowu masz na sobie komplet bielizny, co? – Z zadowoleniem zobaczył jej pąs, mimo to Aria nie rozluźniła się ani odrobinę. – Masz. – Podsunął jej paczuszkę gumy do żucia.
– Ojej! – powiedziała z wyraźnym zachwytem.
– Nigdy nic, co robiłem, nie spotkało się z takim entuzjazmem.
Zaczęła żuć gumę i robić balony.
– Entuzjazm był, tylko zachowywałeś się zbyt hałaśliwie, żeby to zauważyć.
Popatrzył na nią przymrużonymi oczami.
– Lepiej zachowuj się przyzwoicie, bo inaczej dostaniesz to, o co się prosisz. Znajdź sobie jakieś zajęcie i przestań siedzieć półdupkiem na tym krześle, sztywna, jakby cię wykrochmalili. Jeżysz mnie na sztorc.
– Jasne, dziecino – odparła i wstała.
Usłyszał, jak cicho powtarza pod nosem „jeżysz mnie na sztorc”, ćwicząc nowe wyrażenie. Trudno mu było skupić się na księgach. Było zupełnie tak, jakby guma do żucia przemieniła ją znów w jego księżniczkę.
Zmusił się jednak do spojrzenia na strony pełne liczb. Z tego, co dotąd stwierdził, rodzina królewska w Lankonii składała się z gromady pasożytów, którzy nie mieli pojęcia, że mieszkają w biednym kraju, otoczonym przez wojenną zawieruchę. Same rozpaskudzone dzieciaki, które nigdy nie dorosną. Gdyby miał jakąkolwiek władzę nad tymi ludźmi, podzieliłby między nich obowiązki Arii. Młoda Barbara prawdopodobnie uwielbiałaby publiczne wystąpienia, a Gena mogłaby dokonywać przeglądów wojska. Nie widział konkretnego pożytku z Freddiego, Nickiego i Toby’ego, ale na pewno mogliby posiedzieć na wykładach o żuczkach. Babka Sophie mogłaby brać udział we wszelkich ceremoniach z salutem armatnim. Przynajmniej słyszałaby wtedy, co się dzieje.
– Skąd ten uśmieszek? – spytała Aria.
J.T. oparł się wygodniej.
– Myślałem o twojej rodzinie.
– Ładny pasztet, nie sądzisz? – powiedziała przepraszająco.
– Czy to mówi księżniczka Aria, czy pani Montgomery?
– Amerykańska Aria – powiedziała i opadła na krzesło. – Krem śnieżny Freddiego wydawał mi się kiedyś całkiem w porządku, ale przecież to kosztuje, prawda? Dużo kosztuje.
– Za dużo.
– Więc co zrobimy?
J.T. na chwilę odwrócił od niej głowę. Co zrobimy? Powinien był dać królowi po głowie i wyrywać stąd autostopem, zanim znowu zobaczył Arię. Kusiło go, by odpowiedzieć: „Zapytajmy hrabię Julię”, ale tego nie zrobił. Za to wytłumaczył jej, jak jego zdaniem należy rozdzielić obowiązki następczyni tronu między krewnych.
Aria poważnie się zamyśliła.
– Im się to nie spodoba. Gena, owszem, chętnie popatrzyłaby sobie na przystojnych mężczyzn ze Straży Królewskiej, to zresztą jest cała armia Lankonii. Babkę Sophie armaty wprawiłyby w uniesienie. Ale reszta podniosłaby sprzeciw.
– Wobec tego będę ich musiał namówić. To znaczy, twój mąż będzie ich musiał namówić.
– Mój… Ach tak, ten za kogo w końcu wyjdę za mąż.
Rozległo się zdawkowe pukanie i drzwi natychmiast się otworzyły.
– Wasza wysokość, hrabia Julian – powiedział wartownik.
Julian wkroczył do gabinetu, najwyraźniej bardzo poirytowany.
– Ario, co tu robisz sam na sam z tym człowiekiem?
Aria, która siedziała swobodnie rozparta w fotelu, zerwała się gwałtownie i stanęła na baczność tak szybko, że połknęła przy tym gumę.
– Przyglądamy się rachunkom – odparła.
– Nic ci nie będzie – mruknął cicho J.T. – Gdyby to szkodziło, to wszystkie dzieci w Stanach byłyby martwe. – Zwrócił się do Juliana. – Sprawdzaliśmy, jakie długi ma Lankonia. A jej wysokość jest tutaj, żebym przez cały czas miał pewność, że nic jej nie grozi.
Julian popatrzył na Arię tak, jak patrzy ojciec na uparte i kapryśne dziecko.
– Ario, czas na naszą przejażdżkę.
Zanim zdążyła odpowiedzieć, J.T. stanął między nią a Julianem.
– Księżniczka jest zajęta. Dotarło, chłopie? Zajęta. Zrywaj się na kaktus.
Julian popatrzył na J.T. z nie ukrywaną wściekłością, obrócił się na pięcie i wyszedł. Wartownik zamknął za nim drzwi. J.T. miał wrażenie, że dostrzegł w oczach tego człowieka błysk aprobaty.
– No, nie – jęknęła Aria opadając z powrotem na fotel. – Stało się. Teraz już się ze mną nie ożeni.
– To dobrze! – oświadczył J.T. – Zasługujesz na kogoś znacznie lepszego.
– Gdzie ja znajdę kogoś lepszego?
– Na każdym rogu ulicy w Stanach Zjednoczonych.
– Ty naprawdę nie rozumiesz. Muszę wyjść za mąż za kogoś, kto ma w żyłach królewską krew. Za kogoś, kto rozumie problemy monarchii. Za…
– Opowiedz mi o waszej Straży Królewskiej – przerwał jej. – Czy tylko mi się zdaje, czy oni są wszyscy tacy sami?
– Są specjalnie dobrani.
– Jak talerze w komplecie?
– Mniej więcej. Dobiera się ludzi postury tradycyjnie przypisywanej Rowanowi. Sto osiemdziesiąt dwa do stu osiemdziesięciu pięciu wzrostu, sto dwadzieścia w klatce piersiowej, osiemdziesiąt w pasie. Nie mogą być ani niżsi, ani drobniejsi. Służba w Straży Królewskiej jest dla Lankończyka największym możliwym zaszczytem, ale warunek jest taki, że mężczyzna musi pasować do munduru.
J.T. się zamyślił.
– Sto dwadzieścia w klatce piersiowej nie rośnie z dnia na dzień. Takie mięśnie trzeba zbudować. Gdzie ci ludzie ćwiczą?
– Na Rowanowym Polu.
– Znowu ten Rowan – jęknął J.T. – Chyba tymczasem naoglądałem się ksiąg rachunkowych. Robimy wycieczkę na wieś. Chcę obejrzeć winogrona i posłuchać, jak opowiadasz mi o Straży Królewskiej. Czy ci żołnierze nadają się do czegoś więcej niż otwieranie drzwi? I nie patrz na mnie jak wielka księżna. Lepiej weź jeszcze gumę, proszę – powiedział, prowadząc ją do drzwi.
Garderobiane Arii przeżyły wstrząs, gdy ich pani zażądała zwyczajnej bluzki, prostej wełnianej spódnicy i pantofli na grubym, niskim obcasie, nadających się do spacerów.
– Wasza wysokość, proszę pomyśleć o odpowiedzialności, jaką wasza wysokość ponosi przed ludźmi. Oni chcą oglądać księżniczkę.
– Wobec tego zobaczą, że jest człowiekiem – burknęła Aria. Lady Werta sprawiała takie wrażenie, jakby miała zaraz zemdleć. – Nie chcę rękawiczek, a włosy zostawię luźno rozpuszczone. – Aria opuściła garderobę, zanim jej służba zdążyła tchnąć w nią wyrzuty sumienia i skłonić ją do zmiany zamiaru.
J.T. czekał przed apartamentami, skracając sobie czas rozmową ze strażnikiem. Ale gdy otwarto drzwi, odwrócił się do niej.
– Pięknie wyglądasz – powiedział z szerokim uśmiechem i Aria poczuła się, jakby schudła dziesięć kilo. Coś unosiło ją z ziemi.
Sprowadził ją ze schodów, bardzo niestosownie trzymając pod ramię, ale nie złajała go za to. Nie powiedziała słowa nawet wtedy, gdy zobaczyła ich ciotka Bradley i ze zdumieniem uniosła brwi. Poszli do garaży na tyłach zachodniego skrzydła pałacu. Tam Aria przystanęła, podziwiając górski krajobraz, a tymczasem J.T. wykłócał się z kierowcą o to, kto będzie prowadził samochód. Zgodnie z jej przewidywaniami, wygrał tę potyczkę. Wyprowadził tyłem z garażu kremowego Corda, niski, seksowny i bardzo efektowny pojazd z napędem na przednie koła.
– To jest samochód ciotki Bradley – zachłysnęła się Aria. psuła, że zachowuje się bardzo śmiało, gdy J.T. odchylił się od kierownicy i otworzył przed nią drzwi po stronie pasażera. Spojrzenie pałacowego kierowcy prawie ją parzyło.
Opuściła szybę i pozwoliła, by prąd powietrza rozwiewał jej włosy. Czuła się wyjątkowo swobodna i szczęśliwa. Miała dzień wolny od obowiązków, jechała samochodem z przystojnym, seksownym mężczyzną, a do tego zostawiła w pałacu krępujący gorset.
J.T. zerkał na nią raz po raz, w końcu poczuł, że dłużej nie wytrzyma. Wyćwiczonym amerykańskim gestem zagarnął prawym ramieniem jej głowę i pocałował Arię, nie odrywając oczu od drogi.
– Cieszę się, że znowu cię widzę, dziecino – powiedział. Po chwili ją puścił.
Aria z uśmiechem usadowiła się wygodniej na swoim miejscu.
– Dokąd mnie zabierasz?
– Najpierw na plac ćwiczeń Straży Królewskiej. Byłaś tam kiedyś?
Aria parsknęła śmiechem.
– Kiedy miałam piętnaście lat, któregoś popołudnia wymknęłam się z pałacu, schowałam w krzakach i stamtąd obserwowałam strażników. Bardzo piękni mężczyźni.
J.T. wydawał się mocno rozbawiony.
– Będziesz musiała abdykować, jak ktoś się dowie.
Znów się roześmiała. Wcale nie czuła się jak księżniczka.
Teren wojskowy znajdował się jakieś dwa kilometry od pałacu na rozległej równinie, gdzie nigdy nie rosły drzewa. Tradycyjnie używano tego miejsca do turniejów i walk pokazowych. Dookoła placu ciągnął się długi, niski kamienny budynek.
Gdy ćwiczący znaleźli się w zasięgu ich wzroku, J.T. zatrzymał samochód i popatrzył. Było tam mniej więcej stu pięćdziesięciu ludzi, wszyscy prawie jednakowej budowy, co sprawiało dziwaczne wrażenie. Wszyscy mieli na sobie jedynie wąską białą opaskę wokół bioder. Pod spoconą, zbrązowiałą od słońca skórą grały im mięśnie. Żołnierze ćwiczyli różne sprawności: zapasy, łucznictwo, walkę na kije, walkę na miecze, walkę wręcz. Gdzieniegdzie przesuwali się siwowłosi mężczyźni z czerwoną opaską na ramieniu, którzy wykrzykiwali coś do ćwiczących. Mimo siwych włosów również imponowali wspaniałą budową ciała.
J.T. miał wrażenie, jakby cofnął się w czasie. Ta scena: mężczyźni ze staromodnym orężem, ich stroje, kamienna rudera w tle, wszystko to wyglądało bardzo zabytkowa.
– Twój Rowan ożył. Jawny trzynasty wiek, nie? – powiedział cicho J.T. głosem pełnym podziwu. Nagle pomyślał, że chętnie poćwiczyłby z tymi mężczyznami. Gdyby miało dojść do walki, to właśnie w ten sposób, nie byłoby rzucania bomb na tysiące niewinnych ludzi.
– Mhm. Zobaczyli nas – powiedziała Aria.
W chwilę potem jeden z siwowłosych mężczyzn gwizdnął i strażnicy znikli z placu. W niewiele sekund później wrócili w długich, szarych kimonach. Sformowali perfekcyjny szyk, wszyscy na baczność. Ten widok robił duże wrażenie.
J.T. podjechał jeszcze kawałeczek.
– Nie spodoba im się moja obecność – powiedziała Aria.
– Nie zapominaj, że jesteś księżniczką.
– Ale to są bardzo skryci ludzie. Dziadek mówi…
– Trzymaj się mnie, słoneczko. Będę cię chronił.
– No, wiesz! To jest moja straż, moi ludzie, moi… – Urwała i uśmiechnęła się do wychodzącego im na spotkanie siwowłosego mężczyzny, ubranego teraz w długie, czarne kimono.
– Witamy waszą wysokość – powiedział oficjalnie.
J.T. i kapitan straży zmierzyli się spojrzeniami i szybko dokonali oceny.
– Potrzebuję pańskiej pomocy – powiedział J.T.
– Już pan dostał – odrzekł kapitan bez żadnych pytań.
Przyniesiono krzesła, które mogły pamiętać jeszcze średniowiecze. J.T. i kapitan usiedli przy końcu kamiennego budynku, Aria zajęła miejsce nieco dalej. Wbrew przewidywaniom Arii mężczyźni powitali ją entuzjastycznie, nawet trochę za bardzo jak na gust J.T. Jeden z żołnierzy przyniósł coś podobnego do gitary, z pękatym pudłem rezonansowym, i zaczął brać akordy. J.T. uznał, że to lutnia. Inny żołnierz poczęstował Arię ciastkami, dwaj kolejni przynieśli srebrne kielichy z napitkiem. A wszystko, co mówili, wywoływało szeroki uśmiech na twarzy Arii. Wyglądała jak księżniczka z dawnych wieków, otoczona przez przystojnych zalotników, których mocno zbudowane, muskularne nogi były widoczne spod skąpych szat.
Kapitan przeniósł wzrok z Arii na gniewnie skrzywionego J.T. i uśmiechnął się.
– Nieczęsto zdarzają nam się goście podczas ćwiczeń, a księżniczka jest tutaj pierwszy raz. – Zachichotał. – Jeśli nie liczyć tego razu, o którym nie powinniśmy wiedzieć.
J.T. odwzajemnił uśmiech.
– Ile pan wie o tym, co się dzieje?
– Ktoś strzelał do jej wysokości – odparł kapitan i zacisnął usta.
– Nie tylko. – J.T. wiedział, że temu człowiekowi można zaufać. Może dlatego, że pochodzili z tej samej kasty wojowników, wierzył mu jak sobie samemu. Powiedział więc kapitanowi, że ktoś próbował zabić Arię w Stanach Zjednoczonych. Powiedział o innych zamachach na jej życie. Jednocześnie czuł wzbierający gniew dowódcy straży.
– W ogóle nam o tym nie powiedziano – wycedził przez zęby kapitan. – Przez ostatnie sto lat naszym jedynym zadaniem jest otwieranie i zamykanie drzwi. Król być może zapomniał, do czego jesteśmy naprawdę powołani, ale my pamiętamy. Jesteśmy gotowi oddać życie za króla i jego dwie wnuczki.
– I niech się dzieje co chce – dodał J.T. – Zgadzam się z panem. Trzeba zapewnić jej ochronę dwadzieścia cztery godziny na dobę. Szkoda, że nie ma kobiet, które mogłyby spać w jej sypialni. Obecnej służbie ani trochę nie ufam.
– Może ktoś się znajdzie. Niech pan pójdzie ze mną.
J.T. nie miał ochoty zostawiać Arii z tymi półnagimi mężczyznami, ale posłusznie poszedł za kapitanem.
– Były czasy – mówił kapitan podczas marszu – że lankońscy wojownicy dzierżyli prym w świecie. Z upływem wieków większość zajęła się rolnictwem, ale niektórzy dochowują wierności tradycji i ćwiczą sztukę walki. Odkąd Lankonia ogłosiła neutralność, nie mamy szczególnych przywilejów.
Minęli zakręt i obeszli kępę drzew. Przed nimi ukazała się niewielka polana. Dziesięć kobiet w białych szatach, sięgających do połowy ud, oddawało się podobnym ćwiczeniom jak mężczyźni.
– Boże – powiedział J.T. głośno łapiąc oddech.
Kapitan się uśmiechnął.
– Wieki temu kobiety ćwiczyły ramię w ramię z mężczyznami. Piękne, prawda?
J.T. nie mógł zamknąć otwartych ze zdumienia ust. Przyglądał się opalonym boginiom po metr osiemdziesiąt wzrostu, pochłoniętym walką wręcz. Na gwizdek ustawiły się w szeregu. Ciemnowłosa kobieta w nieco dłuższej czerwonej szacie ruszyła ku nim.
Kapitan na moment odwrócił się do niej plecami.
– Jarnel ćwiczy kobiety. No, i jest moją żoną.
J.T. nie spuszczał wzroku z kobiety.
– Nic dziwnego, że pan utrzymuje się w takiej formie.
J.T., kapitan i Jarnel ustalili, że jedna ze strażniczek zastąpi jedną z dam dworu Arii. Potem, wracając z kapitanem na plac ćwiczeń mężczyzn, J.T. zapytał:
– Czy ćwiczące kobiety witają mężczyzn z takim samym zadowoleniem, jak mężczyźni powitali księżniczkę?
– Nie – odparł kapitan. – Lankońskie kobiety są przyzwyczajone do zalotów. W ogóle nie starają się przyciągnąć uwagi mężczyzny. Oczywiście zdarzają się wyjątki. W czasach Kowana bywało, że kobiety toczyły pojedynek o mężczyznę. Choćby w przypadku samego Kowana.
– Chce pan powiedzieć, że ten Rowan, o którym ciągle tu słyszę, był nagrodą w pojedynku? I jakaś muskularna dziewczyna po prostu go zdobyła? – J.T. parsknął śmiechem.
– Przypuszczam, że współzawodniczki wyglądały podobnie do naszych kobiet ze straży – powiedział spokojnie kapitan.
J.T. przypomniał sobie dziesiątkę wysokich, spoconych, pięknych kobiet, ćwiczących za drzewami, i przestał się śmiać.
Było prawie południe, gdy odjechali Cordem z placu ćwiczeń w eskorcie trzech starych, lecz doskonale utrzymanych starych Fordów, wypełnionych strażnikami. J.T. chciał obejrzeć winnice. Pojechał zgodnie z instrukcjami kapitana i przybył na miejsce akurat w chwili, gdy robotnicy siadali do południowego posiłku.
Aria często widywała mieszkańców miast, ale wieśniacy mieli o wiele za dużo pracy, żeby stać w szpalerach i gapić się na piękną księżniczkę. Robotnikom odebrało mowę, gdy ujrzeli swoją panią, ubraną bardzo podobnie do ich córek i wybranek.
– Wasza… wasza wysokość – wybąkała jedna z kobiet. Reszta stała nieruchomo; u ich stóp leżały chusty z posiłkami.
– Czy możemy się przyłączyć? – spytał J.T. – Też mamy coś do zjedzenia.
Ludzie z wahaniem skinęli głowami. Aria podeszła za J.T. do bagażnika samochodu.
– Przywieźliśmy jedzenie? Czy jesteś pewien, że dobrze robimy. Ci ludzie nie wyglądają zbyt przyjaźnie.
– Są śmiertelnie przerażeni widokiem jej wysokości, ale na pewno polubią panią Montgomery.
Miał rację. Trwało dość długo, nim Aria zapomniała, że jest księżniczką, a jeszcze dłużej, nim ludzie zapomnieli o swym lęku i czci, ale w końcu stało się i jedno, i drugie. Jedli i rozmawiali. Aria opowiadała im o wspaniałościach, jakie widziała w Stanach Zjednoczonych, a ludzie odpowiadali na pytania J.T, który interesował się suszą i stanem winnic.
Lankończycy byli wysocy i przystojni. Lata noszenia koszy pełnych owoców sprawiły, że zarówno mężczyźni, jak i kobiety wyglądali smukło i muskularnie. Uprawy znajdowały się bowiem na stokach gór, a rolnicy mieszkali w małych wsiach na dole.
Pracowali wszyscy, od berbeci po staruszków. Młode kobiety wspinały się na zbocza, niosąc dzieci na plecach w rzemiennych nosidłach. Często zdarzało się, że opiekę nad najmłodszymi przejmowali mężczyźni, widok pięćdziesięciolatka prowadzącego czterolatki nie był więc niczym niezwykłym.
J.T. uświadomił sobie, że ma przed sobą szczątki niegdyś wspaniałego społeczeństwa, które właśnie dogorywa. W Lankonii było bardzo mało dzieci. Przy posiłku siedziało z nimi dwadzieścia siedem osób. Średnia ich wieku wynosiła na pewno ponad pięćdziesiąt lat. Tylko czworo dzieci miało poniżej szesnastu lat, chociaż powinno ich być co najmniej trzy razy więcej. Dużo młodych ludzi odchodziło jednak wcześnie z domu, przez pewien czas błąkało się po ulicach i kawiarniach Escalonu, a w końcu wyjeżdżało za granicę.
O godzinie trzeciej zauważył, że wieśniacy się niecierpliwią, chcą już wrócić do pracy. Spytał, czy może obejrzeć winnicę.
Raz już oprowadzano go po winnicy, wtedy jednak spoglądał na to miejsce z niechęcią. Teraz zastanawiał się, czy mógłby w jakiś sposób pomóc gospodarce Lankonii.
Aria wydawała się zadowolona. Szła pod górę z trzema kobietami. Jedna z nich miała dziecko, które wyraźnie księżniczkę fascynowało. W promieniu mniej więcej pięciu metrów towarzyszyło im czterech uzbrojonych strażników, którzy sokolim wzrokiem obserwowali okolicę.
Kobiety zaczęły zrywać winogrona. Aria spontanicznie przyłączyła się do nich. J.T. z uśmiechem patrzył na osłupiałe Lankonki, które jednak szybko doszły do siebie i wzięły się do pracy wespół ze swą panią. Aria rozdała wieśniaczkom balonową gumę do żucia i w chwilę potem rozległy się wybuchy śmiechu.
Zostawił Arię z kobietami i strażnikami, sam zaś zszedł do starej wytwórni win, której teren wcinał się w stok góry. Tegoroczne zbiory były lepsze niż w trzech ostatnich latach, ale i tak nie dość duże, by przysporzyć zysku. Wino musi dojrzewać trzy lata, więc nawet gdyby ten rocznik był imponujący, to do jego sprzedaży pozostawały jeszcze trzy lata. A przez ten czas następne setki Lankończyków wyjadą z kraju.
J.T. stał w słońcu, trzymając kiść dojrzałych, zielonych winogron i przyglądał się ludziom, znoszącym na dół kosze pełne owoców. Gdyby tylko można było znaleźć szybki sposób spieniężenia winogron…
Rodzynki, pomyślał. Żołnierze w okopach, żyjący konserwami, na pewno chętnie zjedliby coś świeżego. Może uda mu się namówić rząd Stanów Zjednoczonych do kupna rodzynek wraz z wanadem. Może król Lankonii mógłby odmówić zgody na amerykańskie bazy wojskowe, gdyby Stany Zjednoczone nie kupiły rodzynek.
J.T. zaczął się zastanawiać, jak Lankończycy odnieśliby się do pomysłu przeróbki winogron na rodzynki. Byli wszak dumnymi ludźmi i nie było wykluczone, iż nie będą chcieli mieć nic wspólnego z czymś tak prostackim.
– Czy kiedykolwiek próbowaliście robić z winogron cokolwiek oprócz wina? – spytał czterech starszych Lankończyków, stojących obok.
Niepotrzebnie się martwił. Lankończycy byli dumni, ale nie głupi. Spróbowaliby wszystkiego, byle pomóc zbiedniałemu krajowi. Niepokoiło ich tylko, że jeśli zużyją tegoroczne winogrona na rodzynki, to za trzy lata nie będzie wina.
– W przyszłym roku zaczniemy nawadniać pola i zbiory będą dużo większe – wyrwało się J.T., zanim uświadomił sobie, że za rok nie będzie go w Lankonii.
O szóstej wsadził Arię z powrotem do samochodu i ruszyli w drogę powrotną do pałacu. Aria miała na skórze ślady słońca i wiatru i była zmęczona, a J.T. niczego bardziej nie pragnął, niż się z nią kochać.
– Przyjemnie spędziłaś czas? – spytał cicho.
– O, tak. Ty chyba też.
– Owszem – przyznał, nieco tym zaskoczony.
W pałacu brutalnie przywołano ich do rzeczywistości. Lady Werta była wściekła na Arię. Julian pienił się ze złości i koniecznie chciał porozmawiać z Arią o jej zachowaniu. Rezydenci pałacu omal się nie udławili, widząc, jak Aria dziękuje strażnikom za ochronę.
J.T. obejrzał to wszystko i odszedł z rękami w kieszeniach, pogwizdując. Teraz, gdy strażnicy zapewniali Arii ochronę, czuł się znacznie spokojniejszy. Bardzo udał mu się ten dzień i nawet krzątanina Waltersa nie wytrąciła go z błogostanu. Wysłuchał opowieści o wszystkich plotkach, które spowodował niezwykły rozkład dnia Arii. Opowiadano sobie, że następczyni tronu piła z pasterzami i pracowała jak parobek. Byli już tacy, którzy znienawidzili porucznika Montgomery’ego za to, że próbuje z monarchii zrobić państwo socjalistyczne. J.T. siedział w wannie i tylko się uśmiechał.
Nie wydawało mu się, by mógł znieść kolację z zawistnymi i pełnymi niechęci krewnymi Arii. Z zadowoleniem odkrył więc, że w pałacu może sobie zażyczyć posiłek w dowolnie wybranym miejscu. Walters opisał mu drogę do biblioteki i J.T. poszedł tam coś zjeść, a przy okazji pobyć sam ma sam ze swoimi myślami.
Aria opuściła salę jadalną najszybciej, jak tylko mogła. Miała za sobą wspaniały, radosny dzień, ale po powrocie do pałacu nagle stwierdziła, że wszyscy traktują ją tak, jakby popełniła zdradę stanu. Julian był na nią wściekły, że spędziła czas z tym „żałosnym Amerykaninem”. Marszałek dworu zrugał ją, bo sądził, że ma przed sobą Kathy Montgomery, która urządziła sobie wycieczkę z mężem i do tego fatalnie się spospolitowała.
Ale bez względu na to, co mówili inni, Aria czuła się szczęśliwa. Może przez całe życie była taka wymagająca dlatego, że w głębi serca czuła swą bezużyteczność. Tego dnia uświadomiła sobie, ile znaczy dla swego kraju. I ile znaczy dla niej porucznik Montgomery.
Wyglądało na to, że właśnie z nim przeżywała najszczęśliwsze chwile: pikniki na plaży, kochanie się na schodach… Nawet wypłakiwanie się w jego objęciach było przyjemne.
Bardzo ją rozczarowało, że porucznik nie przyszedł na kolację. Zeszła do sieni i zobaczyła tam strażnika, stojącego jak posąg. Jeszcze kilka dni temu nie przyszłoby jej do głowy, żeby się do tego człowieka odezwać.
– Przepraszam, czy nie wie pan, gdzie jest porucznik Montgomery? – spytała uprzejmie.
– W bibliotece, wasza wysokość – odrzekł mężczyzna.
– Dziękuję.
– Nie ma za co.
Ujrzała ledwie dostrzegalny ślad uśmiechu na przystojnej twarzy żołnierza. Proszę i dziękuję, pomyślała. Czarodziejskie słowa.
Męża istotnie znalazła w bibliotece. Siedział pochylony nad jednym z czterech długich stołów z orzechowego drewna. Dookoła niego leżały porozrzucane książki. Szkicował coś na kartce, korzystając z kręgu światła rzucanego przez lampę okrytą zielonym abażurem.
– Cześć – powiedziała, gdy nie podniósł głowy. – Jadłeś kolację? Co robisz?
Przetarł oczy i uśmiechnął się do niej.
– Chodź, słoneczko. Popatrz na to.
Pokazał jej rysunek przekładni i bloków, które nic jej nie mówiły. Przysunęła się bliżej, a on zaczął jej wyjaśniać, w jaki sposób można byłoby zmechanizować transport winogron z gór. Jako napęd zamierzał wykorzystać silniki starych samochodów, rdzewiejących na lankońskich polach.
– W ten sposób więcej ludzi będzie mogło się zająć suszeniem winogron – powiedział.
– Suszone winogrona? – zdziwiła się.
Właśnie gdy opowiadał jej o rodzynkach, popatrzyła na niego i uświadomiła sobie, że go kocha. Tego pragnęła najbardziej na świecie: siedzieć wieczorem przy nim i rozmawiać o planach na przyszłość. Żałowała, że nie ma na sobie ładnej nocnej koszuli i że nie są w ich domku na Key West.
J.T. o coś ją spytał.
– Co takiego? – powiedziała nieprzytomnie.
– Twój hrabcio wspomniał o radiotelegrafii. Czy w pałacu jest stacja, z której mógłbym się połączyć ze Stanami Zjednoczonymi?
– Chyba tak. Z kim chcesz porozmawiać?
J.T. energicznie odepchnął krzesło i wstał. Ponieważ Aria nadal siedziała, pociągnął ją za rękę.
– Chodź, znajdziemy ten nadajnik. Pogadam z ojcem i sprawdzę, czy może mi tu przysłać Franka. – Zanim zdążyła zapytać, sam dodał wyjaśnienie. – Frank jest moim siedemnastoletnim kuzynem z rodziny Taggertów. Wie o samochodach tyle, że trudno więcej. – Trzymając Arię za rękę, przeprowadził ją przez bibliotekę i razem wyszli na korytarz. – Ostatnio, jak słyszałem, Frank był wściekły na ojca, który nie pozwolił mu wstąpić do wojska. On w dobrym humorze jest trudny w pożyciu, ale w złym humorze jest z nim wyjątkowo ciężko.
– I ty chcesz go tu zaprosić?
– Potrzebujemy go. Gdyby chodziło o statki, mógłbym pomóc sam. Ale na samochodach nie znam się zbyt dobrze. – Przystanął i spytał jednego ze strażników, gdzie jest stacja telegraficzna. Strażnik oczywiście wiedział. W myśl jego wskazówek Aria zaprowadziła J.T. do najbardziej wysuniętego na północny wschód pomieszczenia w piwnicach, których sklepienie podtrzymywały wspaniałe łuki.