7

Aria siedziała na krześle w oszklonej dyżurce posterunku policji i starała się ignorować ludzi, gapiących się na nią przez szybę. W ciężkim białym kubku postawiono przed nią płyn, który podobno był herbatą. Najbardziej jednak zdumiało ją, że kubek stał na popielniczce. Nie zamierzała go dotykać.

Ostatnie kilka godzin było okropne. Ludzie dotykali jej, krzyczeli na nią, zadawali jej bez końca te same pytania i w ogóle nie wierzyli w to, co mówiła.

Prawie się ucieszyła, gdy wreszcie ujrzała za szybą nie ogoloną twarz porucznika Montgomery’ego. Omiótł ją przelotnym, gniewnym spojrzeniem i zaraz potem otoczyli go ludzie, którzy jeszcze niedawno bardzo na nią krzyczeli. Chciała zobaczyć, jak Amerykanin radzi sobie z innymi Amerykanami. Porucznik rozdał kilka zielonych papierków i podpisał jakieś białe dokumenty, przez cały czas rozmawiając z ludźmi. Aria nie słyszała jednak, o czym rozmawiają.

Najprawdopodobniej sama potrafiłaby to wszystko zrobić, gdyby tylko rozumiała, o co tym ludziom chodzi. Może być Amerykanką było w gruncie rzeczy bardzo łatwo.

Tłumek się rozstąpił i porucznik Montgomery ruszył w jej stronę.

– Chodźmy – burknął, otworzywszy drzwi. – I ani słowa, bo cię tu zostawię.

Aria wzięła pudło z nocną koszulą i z wysoko uniesioną głową opuściła dyżurkę. W drodze do hotelu porucznik się do niej nie odzywał. Przez cały czas szedł przed nią. Gdy znaleźli się w apartamencie, podszedł do telefonu.

– Służba hotelowa? – spytał. – Proszę podać kolację do prezydenckiego apartamentu. Nie, nie mam karty. Niech będzie kolacja dla czterech osób, wszystko jedno co tam macie. I butelkę najlepszego wina z waszych piwnic. Tylko szybko.

Gdy odłożył słuchawkę, Aria stała, wlepiając w niego zdumiony wzrok.

– Czy mogłabyś choć przez chwilę nie pakować się w nowe kłopoty? Teraz chcę zjeść coś przyzwoitego, wziąć prysznic i uderzyć w kimono, i wszystko będzie dobrze. Daj mi tylko tyle, to może odzyskam zdolność znoszenia tego, co wykombinujesz ty i rząd Stanów Zjednoczonych.

Aria nie zrozumiała nawet polowy tego przemówienia, wiedziała tylko, że porucznik Montgomery zamierza zjeść kolację. Spłoniła się rumieńcem. Po kolacji uczyni ją swoją żoną.

– Kobieta, która mi usługiwała, nie wróciła. Jeśli zrobisz mi kąpiel, to się przygotuję – powiedziała cicho.

– Czyżbyś jeszcze nie nauczyła się napełniać wanny? – zdumiał się szczerze. – Chodź, pokażę ci, jak się to robi.

Uśmiechnęła się niepewnie.

– Czy służące amerykańskich żon nie przygotowują im kąpieli? Może powinniśmy zadzwonić do pana Cattona i poprosić, żeby kogoś nam przysłał.

– Słoneczko, amerykańskie żony nie mają służących, a od tej pory również ty jesteś amerykańską żoną. Ubierasz się sama, kąpiesz się sama, a co więcej, zamierzam cię nauczyć, jak dbać o męża.

Aria odwróciła głowę, żeby nie zauważył jej czerwonych policzków. Był odrobinę szorstki i bardziej niż odrobinę niegrzeczny pokazując jej, jak przygotować kąpiel, ale się nauczyła. Gdy zapukała służba hotelowa, wyszedł i zostawił ją samą.

Aria spędziła w wannie dużo czasu. Najpierw się mydliła, potem rozmyślała o czekającym ją przeżyciu. Porucznik Montgomery wołał dwa razy, że stygnie jej jedzenie, ale nie pozwoliła się popędzać.

Samodzielne ubranie się nie było łatwe, ale piękną, nową koszulę nocną należało po prostu włożyć przez głowę, więc jakoś jej się udało. Od kilku minut nie słyszała żadnych odgłosów z drugiej strony drzwi, uznała zatem, że porucznik również się przygotowuje. Ostrożnie uchyliła drzwi.

W salonie stał duży stół z pozostałościami bankietu. Ten cham zjadł bez niej weselną kolację! Krzywiąc nos, spojrzała na brudną zastawę, która zdawała się jedyną pozostałością posiłku. Pan porucznik chciał ją nauczyć, jak napełniać wannę, za to ona stanowczo musiała zająć się jego manierami.

Odwróciła się w stronę sypialni. Porucznik leżał na boku po jednej stronie łóżka. Twarz miał przykrytą płachtą gazety. Nie poruszył się, gdy próbowała odchylić pościel i wejść do łóżka. Nie drgnął nawet wtedy, gdy szarpnęła za kołdrę w sposób niegodny damy.

Wzięła głęboki oddech i położyła się obok niego na pościeli. Dłonie zacisnęła w pięści.

– Jestem gotowa – szepnęła.

Nie poruszył się, więc po chwili powtórzyła to samo. Trwał w bezruchu.

Nawet jak na męża zdecydowanie przekraczał granice dobrego smaku. Aria odsunęła mu z twarzy gazetę. Spał z półotwartymi ustami. Miał nie ogolone baki i wyglądał jak miejscowy idiota.

– Jestem gotowa! – ryknęła mu prosto w twarz, tym razem całkiem nie jak księżniczka, i położyła się z powrotem.

– Gotowa? – wymamrotał na wpół przebudzony i nagle usiadł wyprostowany. – Ognia! – zakomenderował i chyba uświadomił sobie, gdzie jest. Odwróciwszy się, zmierzył wzrokiem Arię ustrojoną we frymuśną nocną koszulę.

Miała ręce wyciągnięte wzdłuż ciała, nogi sztywno wyprostowane, oczy wbite w sufit. Teraz, myślała. To jest ten moment, kiedy mężczyzna zmienia się w zwierzę. Matka uprzedzała ją, że dotyczy to absolutnie wszystkich mężczyzn, króla i kominiarza. Przyszła dla niej chwila poznania smaku tej przemocy.

– Do czego gotowa? – spytał sennie porucznik Montgomery.

– Do nocy poślubnej – odrzekła i zamknęła oczy w oczekiwaniu bólu. Czy bardzo ją skrzywdzi?

Raptownie uniosła powieki, gdy niespodzianie usłyszała jego śmiech.

– Do nocy poślubnej? – powtórzył rechocząc. – Myślisz, że ja…? Że ty i ja…? O rany, ale numer! Czy to dlatego spędziłaś pół nocy w łazience?

Śmiał się z niej.

– Posłuchaj, paniusiu. Ożeniłem się z tobą tylko dla wspomożenia kraju w wojnie. To był jedyny powód. Nie mam żadnych zamiarów związanych z twoim ciałem bez względu na to, jak fikuśnie się ubierzesz. Przede wszystkim nie chcę, żeby cokolwiek stało na przeszkodzie położeniu końca temu małżeństwu, gdy tylko z powrotem zasiądziesz na tronie. Mam wrażenie, że twój hrabia Julia mocno by się krzywił, gdybym zrobił ci bachora. Zechciej więc teraz przejść do drugiego pokoju i dać mi trochę pospać. Tylko nie wychodź z hotelu! Następnym razem wywołasz prawdopodobnie wojnę Stanów Zjednoczonych z jakimś krajem.

Aria błogosławiła lata ćwiczeń, dzięki którym umiała ukryć uczucia. Odrzucenie księżniczki miało swoją wagę, ale odrzucenie jej jako kobiety boleśnie ją zraniło.

– Zmykaj! – powiedział. – Wynocha z mojego łóżka. Idź spać do drugiego pokoju. Zadzwonię na służbę i każę przygotować dla ciebie sofę w salonie.

Wykrzesawszy z siebie tyle godności, na ile ją było stać, Aria wstała z łóżka.

– Nie, poruczniku Montgomery. Poradzę sobie sama.

Nie chciała, żeby inna kobieta dowiedziała się, jak wzgardzono nią w noc poślubną. Przeszła do salonu.

Porucznik Montgomery krzyknął głośno:

– Cholera jasna! – I trzasnął za nią drzwiami.

Przez resztę nocy Aria siedziała na sofie. Ani na chwilę nie zmrużyła oka. Myślała o wszystkim, co powinna była zrobić i powiedzieć. Najdłużej jednak rozmyślała o tym, ile trudu sobie zadała, żeby sprawić temu człowiekowi przyjemność, i jaka spotkała ją za to wzgarda.

Nienawidziła go. Nie znała dobrze tego uczucia, ale rozpoznała je bez wahania. Miała przodków, którzy ze względów politycznych zawarli małżeństwa ze znienawidzonymi ludźmi. W osiemnastym wieku pewna para nie rozmawiała ze sobą przez dwadzieścia lat. Naturalnie w tym czasie kobieta urodziła troje dzieci wyglądających tak jak jej mąż, król.

Sztywno usiadła na sofce, czekając na świt. Postanowiła jak najszybciej nauczyć się wszystkiego, czego miała się nauczyć, żeby móc wrócić do kraju. Wszystkie inne nadzieje związane z tym człowiekiem rozwiały się jednak bezpowrotnie. Może jej siostra zdoła urodzić dziedzica tronu.

Nie płakała, ale powstrzymanie łez było tej nocy znacznie trudniejsze niż wtedy, gdy złamała rękę.


J.T. budził się bardzo powoli. W ustach miał ohydny niesmak, powieki mu ciążyły, czuł ból w plecach. Uniósł się i zdjął przekręcony pas, który uciskał go na wysokości nerek. Był w mundurze, a pognieciona koszula krępowała mu ciało.

Bez patrzenia wiedział, że obok niego nikt nie leży. Wiedział też nie wiadomo skąd, że księżniczka jest w salonie ich apartamentu. Pewnie się dąsa, pomyślał wykrzywiając twarz. Prawdopodobnie znienawidziła go jeszcze bardziej za to, że nie zrobił tego, co w jej przekonaniu powinien był zrobić.

Na chwilę zamknął oczy. Przypomniał sobie, co zaszło. Od dnia, gdy uratował księżniczkę, była nie do wytrzymania. Wciąż czegoś żądała, zachowywała się jak tyran, domagała się od niego więcej i więcej. Wciąż było jej mało, choćby dał jej nie wiadomo ile. A dał jej mnóstwo pieniędzy, własnych pieniędzy, które odkładał na nowy jacht. I nawet mu nie podziękowała.

Nigdy w życiu tak się nie cieszył jak w chwili, gdy wsadził ją w pociąg do Waszyngtonu. Miał szczerą nadzieję, że jej więcej nie zobaczy.

Nie dane mu jednak było zaznać takiej radości. W kilka dni później na rozkaz prezydenta „poproszono” go o stawienie się w stolicy. Dla podkreślenia wagi tej „prośby” omal nie przyłożono mu pistoletu do skroni.

Nikt nie chciał mu zdradzić, o co chodzi, ale J.T. i tak wiedział, że ma to coś wspólnego z Jej Królewską Upierdliwością. Raz po raz przeklinał los za to, że zetknął go z tą kobietą.

Prawie zaraz po wylądowaniu samolotu stał się obiektem wściekłego ataku. Chcieli, żeby ożenił się z tą wydrą. Początkowo tylko się z nich śmiał, ale nie trwało to długo. Odmówiono mu jedzenia, picia i snu. Godzinami go przekonywano, czyniąc zamach na wszystko, co dla J.T. było święte. Tłumaczono mu, że zdradza ojczyznę, że hańbi dobre imię rodziny. Grożono dyscyplinarnym zwolnieniem z armii i odesłaniem w niesławie do domu. Posłużono się w namowach kobietą, która uwodziła go obietnicą, że małżeństwo będzie krótkotrwałe, a Stany Zjednoczone potrzebują jego pomocy.

W końcu wyraził zgodę, bo uznał, że mówią prawdę. Stany Zjednoczone naprawdę potrzebowały kogoś, kto pomógłby księżniczce, a zasoby mineralne Lankonii i jej położenie miały w tej wojnie strategiczne znaczenie.

Zanim wszedł do sali konferencyjnej, w której zgromadziło się kilku generałów ze ścisłego dowództwa wojsk lądowych i marynarki, był kompletnie wykończony. Ktoś się nad nim zlitował i podsunął mu krzesło, więc natychmiast zwiesił głowę na pierś i przysnął. Zbudziła go księżniczka, wydająca rozkazy, jakby był jej fagasem.

Chętnie skręciłby jej kark. Miała czelność go poniżać, choć przecież sama chciała wrócić do kraju, a on tylko zgodził się jej pomóc.

Krótkie nabożeństwo przestał jak męczennik, przygotowujący się do złożenia ofiary życia. Dostrzegł wrogie spojrzenia innych ludzi, jakby robił coś wstrętnego tej uroczej kobiecie. Uroczej, też coś! Miał ochotę wykrzyczeć im to w twarz. Uratował jej życie, wydał na nią swoje dwuletnie oszczędności, znosił w spokoju cierpkie uwagi, i to on był tu za gruboskórnego chama!

Nawet kobiety w mundurach patrzyły na niego nieprzyjaźnie i to jeszcze wzmogło jego irytację. Nigdy przedtem nie miał męsko – damskich kłopotów. Pochodził z najbogatszej rodziny w mieście, podobnie jak bracia nie raził szpetotą, a do tego lubił dziewczyny. Do tej pory zawsze była to porażająca kombinacja. Odkąd jednak poznał księżniczkę, kobiety zdawały się patrzeć na niego jak na wcielonego diabła, choć nie wydawało mu się, by czymkolwiek zawinił. Uratował kobietę przed utonięciem i nawet zgodził się na małżeństwo, a mimo to wszyscy zdawali się uważać, że zrobił coś okropnego.

Po uroczystości pragnął tylko się wyspać. Odstawienie księżniczki do hotelu było jedną wielką męką. Nie chciała ani pokazać drogi, ani iść za nim. Co dwie minuty musiał się odwracać, żeby sprawdzić, czy jeszcze ma ją za sobą. Zwykle okazywało się, że nie, więc musiał zawracać i ją ciągnąć. Nic dziwnego, że po wejściu do apartamentu padł na łóżko i natychmiast zasnął.

Kiedy zadzwonił telefon i jakiś mężczyzna powiedział, że księżniczkę aresztowano za kradzież w sklepie, wydało mu się to idealnym zakończeniem tego potwornego tygodnia. Powlókł się na posterunek policji i zobaczył ją, jak siedzi z tą wyniosłą miną przyklejoną do twarzy, jakby oczekiwała zbawienia.

Naturalnie nie podziękowała mu ani słowem, chociaż znowu wyciągnął ją z kłopotów. Tylko sztywno siedziała, jakby spodziewała się, że rozłoży przed nią czerwony dywan, po którym będzie mogła przejść.

W hotelu role prawie się odwróciły: omal nie zaczął jej przepraszać. Próbował wyjaśnić, że jest zmęczony i głodny, ale do niej wcale to nie dotarło. Równie dobrze mógłby mówić do marmurowego posągu. Jej prześliczna twarzyczka ziała chłodem, przypominała maskę.

Zamówił kolację, potem musiał jej pokazać, jak napełnić wannę. Postanowił jednak położyć kres takiej obsłudze, bo groziło mu, że zostanie pokojówką.

Szczerze się ucieszył, że pukanie służby hotelowej pozwoliło mu odczepić się od księżniczki. Przez czaty czas, gdy posilał się kolacją, siedziała w wannie. Po zjedzeniu wszystkich czterech porcji miał trochę wyrzutów sumienia, zamierzał nawet Jej powiedzieć, żeby jeszcze coś sobie zamówiła, ale skusiło go łóżko. Zasnął, zanim księżniczka wyszła z łazienki.

Następne, co miał zarejestrowane w świadomości, to krzyk „Gotowa!”, który usłyszał tuż przy uchu. Zerwał się myśląc, że znowu pali się skład amunicji. Potrzebował dłuższej chwili, żeby odzyskać orientację.

Księżniczka leżała obok niego w fikuśnym różowym tasaku, cała sztywna, jakby odlano ją ze stali. Dopiero po chwili, dotarło do niego, że chciała go zachwycić. Nigdy w życiu nie widział czegoś tak mało podniecającego jak ta zimna, pozbawiona uczuć kobieta.

Nie wiedział, czy ma się roześmiać, czy wybuchnąć złością. Rozwścieczyło go, że udało jej się sprowadzić go do wyobrażenia prymitywnego samca, który nie potrafi nad sobą zapanować na widok istoty płci żeńskiej, leżącej w jego łóżku w głęboko wyciętym, przezroczystym fatałaszku, podkreślającym jej wcale niebrzydkie kształty.

Pamiętał, jak się na nią wydarł. Przyjęła to z kamienną twarzą, ale przecież marmur jest nieruchomy. Wstała z łóżka i wyszła z pokoju.

Natychmiast zaczęły go dręczyć wyrzuty sumienia, jakby to on zrobił coś złego. Przewrócił się na brzuch i grzmotnął pięścią w poduszkę. Gdyby ta księżniczka chociaż uśmiechnęła się do niego, pokazała, że potrafi być człowiekiem? A właściwie czy potrafi być człowiekiem? Po tym wszystkim J.T. znowu dość długo nie mógł zasnąć.

Teraz spojrzał na zegarek i zorientował się, że czas wstawać. Może wszystko mu się przyśniło. Może nie był wcale żonaty z nieprzystępną księżniczką. Może był nadal zwyczajnym porucznikiem Montgomerym, a nie wrogiem publicznym numer jeden.


O dziewiątej następnego ranka Aria popatrzyła na porucznika Montgomery’ego wyłaniającego się z sypialni. Wciąż miał na sobie zmięty mundur i czarny zarost na policzku. Wyglądał jak pirat.

– A więc to prawda – jęknął, spoglądając na nią zaspanymi oczami. – Myślałem, że może mi się śniło.

Wstała z sofy starając się nie pokazać po sobie, jak zdrętwiała.

– Co do ostatniej nocy… – zaczął.

Minęła go i skierowała się do łazienki. Złapał ją za ramię i obrócił ku sobie.

– Może wczoraj w nocy byłem nieco zbyt szorstki. Moi dowódcy postarali się, żebym nie miał za dużo snu, a kiedy wreszcie udało mi się iść spać, policja zadzwoniła, że siedzisz w pace.

Popatrzyła na niego zimno.

– Czy to jest twój lup z kradzieży? – spytał cicho i jedną ręką dotknął jej ramienia. – Ładny.

– To jest „durny fatałaszek”, jak to nazwałeś. – Wyrwała mu się, ale chwycił ją za długi, sunący po ziemi dół negliżu.

– Chcę ci powiedzieć, że przykro mi z powodu ostatniej nocy. Nie dotknąłbym cię, nawet gdybyś była Ritą Hayworth. Nie zamierzałem urazić twoich uczuć.

– Nie uraziłeś – skłamała z dumnie uniesioną głową. – Po prostu źle zrozumiałam sytuację. Jeśli mnie puścisz i pozwolisz mi się ubrać, mogę zacząć się uczyć, jak być Amerykanką.

– Jasne – odrzekł gniewnie. – Im szybciej to zrobimy, tym szybciej będziesz mogła wrócić do siebie. Wtedy znów stanę się panem swojego życia.

Nie trzasnęła drzwiami do łazienki, na tyle umiała nad sobą zapanować. Przejrzała się w lustrze. Czyżby była tak mało atrakcyjna? Może raziła jej fryzura z warkocza upiętego wokół głowy? Chyba nie wyglądała w niej tak młodo i beztrosko jak urodziwe Amerykanki, ale czy rzeczywiście nie budziła ani trochę pożądania?

Ubrała się w prosty, elegancki kostium: wąska spódniczka, watowane ramiona, kapelusik z krótką woalką, przekrzywiony na lewo. Diabelnie dużo czasu pochłonęło jej prostowanie szwu w pończosze, ale w końcu i z tym sobie poradziła.

Porucznik Montgomery czekał na nią rozparty na krześle.

– Wreszcie – mruknął i wszedł do łazienki, ledwie zaszczycając ją spojrzeniem. Zjawił się z powrotem ogolony i odświeżony prysznicem, z ręcznikiem obwiązanym wokół bioder. Aria wyszła z pokoju.

Zaczął ją pouczać natychmiast po wyjściu z apartamentu. Pokazał jej, jak używa się klucza do pokoju i windy. Zrobił jej wykład o jadłospisach i amerykańskich kelnerach. Podczas śniadania nie powiedział właściwie niczego, co nie byłoby krytyką: trzymała widelec w niewłaściwej ręce, chleb miała trzymać w ręku, a nie jeść go nożem i widelcem; nie wolno było jej zwracać zamówienia, jeśli zamiast jajek na miękko dostała jajecznicę. A w przerwie między pouczeniami wysypał Przed nią na stół garść bilonu i pokazał, jak go liczyć układając w małe stosiki, po czym wykorzystując chwile między kęsami, zręcznie pododawał wszystkie sumy cząstkowe. Skończył jeść, gdy Aria była zaledwie w połowie śniadania.

– Nie mamy całego dnia na taką zabawę – powiedział, odsuwając jej krzesło od stołu. – Każda Amerykanka powinna wiedzieć co nieco o stolicy państwa.

Odbył z kimś rozmowę przez telefon, po czym prawie zaciągnął ją do czekającego wojskowego samochodu.

Cały dzień poświęcili na zwiedzanie. J.T. wlókł ją za sobą przez kolejne budynki, robił jej wykład z historii danego miejsca, po czym niecierpliwie czekał, aż Aria wsiądzie do samochodu, by znowu mogli odjechać. W drodze opowiadał jej o wspaniałych amerykańskich kobietach, które oddały życie za swą ojczyznę, o kobietach, które niczego się nie boją, i o takich, które żyją dla swych mężów. Wydawał się szczególnie zachwycony niejaką Dolley Madison.

– Co to? – spytała Aria, gdy wpychał ją do samochodu po obejrzeniu statui człowieka nazwiskiem Lincoln.

– Sklep z mydłem i powidłem. Chodź już, mamy jeszcze obejrzeć Smithsonian Institute i Bibliotekę Kongresu.

– Co oni piją?

– Coca – Colę. Nie mamy czasu na zbijanie bąków, chodźmy.

Aria uważnie obserwowała sklepik z barkiem, zanim znikł z pola widzenia. Bardzo chciała zrobić coś przyjemnego.

W Smithsonian Institute spotkali Heather. Była to korpulentna blondynka, która wypadła na nich zza rogu i omal się z nimi nie zderzyła.

– Przepraszam! – powiedziała, w chwilę potem zapiszczała radośnie i wykrzyknęła: – J.T.! – Cisnęła na ziemię skórzaną aktóweczkę, którą miała pod pachą, zarzuciła ramiona na szyję J.T. i namiętnie go ucałowała.

Aria stała obok i przyglądała się bez szczególnego zainteresowania. Zapamiętała sobie tylko, że Amerykanie zachowują się w ten sposób w publicznych miejscach.

– J.T, dzióbku, jak mi cię brakowało. Od jak dawna jesteś w stolicy? Wypuścimy się gdzieś wieczorem? Potem możemy iść do mnie. Koleżanki zostawią mi chatę na parę godzin. Co ty na to?

– Bardzo bym chciał, malutka. Nie wiesz nawet, jak mi przyjemnie, gdy widzę, że kobieta się do mnie uśmiecha. Przez kilka ostatnich dni przeżyłem istne piekło.

Słysząc to Aria zaczęła się oddalać. Nie przystanęła, gdy J.T. ryknął za nią:

– Poczekaj chwilę!

Dogonił ją i chwycił jedną ręką za ramię, podczas gdy drugą przytrzymywał blondynkę.

– J.T., kto to jest? – spytała z naciskiem blondynka.

– To jest księ… To znaczy… – Popatrzył na Arię. – Jak ci na imię?

– Wiktoria Jura Aria Cilean Xenita.

Po krótkiej pauzie J.T. powiedział:

– No, i dobrze: Vicky. A to jest Heather Addison.

– Aria – poprawiła go. – W rodzinie nazywają mnie Arią.

Heather spojrzała na J.T. bardzo podejrzliwie.

– A jak ty ją nazywasz?

Aria uśmiechnęła się słodko.

– Żoną – powiedziała.

Heather wymierzyła J.T. dźwięczny policzek, odwróciła się na pięcie i odeszła.

– Zostań tutaj – nakazał J.T. Arii i pogonił za Heather.

Aria uśmiechnęła się pod nosem. Pierwszy raz od dłuższego czasu zrobiło jej się raźnie na duszy. Bardzo ją ucieszył widok policzka wymierzonego porucznikowi Montgomery’emu. Po drugiej stronie ulicy zobaczyła kolejny sklepik z mydłem i powidłem, podobny do poprzedniego. Poczekała na zielone światło, zgodnie z pouczeniem J.T, po czym przeszła do sklepu. Kilkoro gości, młodzi ludzie w mundurach i dziewczęta w grubych skarpetach oraz biało – brązowych butach, siedziało na czerwonych stołkach. Aria zajęła wolny stołek.

– Co pani sobie życzy? – spytał starszy człowiek, przepasany białym fartuchem.

Aria zaczęła szukać w pamięci właściwego słowa.

– Kulę?

– Słucham?

Przystojny młody człowiek w niebieskim mundurze przeniósł się na stołek obok Arii.

– Ona chyba ma na myśli colę.

– Tak – uśmiechnęła się Aria. – Poproszę colę.

– Cherry? – spytał człowiek w fartuchu.

– Tak – odrzekła pośpiesznie Aria.

– Pani gdzieś tu mieszka? – spytał żołnierz.

– Mieszkam… to znaczy zatrzymałam się w hotelu Waverly.

– Ho, ho. Posłuchaj. Mam tu paru przyjaciół i chcemy wieczorem gdzieś się wypuścić.

– Wypuścić się – powtórzyła Aria po cichu. Dokładnie to samo powiedziała przed chwilą panna Addison. Mężczyzna w fartuchu podał jej colę w dziwnej szklance – była metalowa i zawierała w środku papierowy stożek, a w nim słomkę. Zerknęła na nastolatki i zrobiła do nich minę. Pierwszym łykiem o mało się nie udławiła, ale kiedy przywykła do bąbelków, napój bardzo jej zasmakował.

– No, i co ty na to? – spytał żołnierz.

Inny żołnierz podszedł do niej z tyłu.

– Ta laleczka miałaby się gdzieś wypuścić z takim głąbem jak ty? Posłuchaj, kochanie, znam tu parę lokali, w których możemy przetańczyć całą noc, a potem…

Przysunął się do niej trzeci żołnierz.

– Nie słuchaj ich. Ani jeden, ani drugi nie wie, jak podejmuje się prawdziwą damę. Za to ja znam takie miejsce…

Urwał, bo pośrodku gromadzącego się tłumku stanął J.T.

– Poczekaj, kolego – zaprotestował trzeci żołnierz. – My zobaczyliśmy ją pierwsi.

– Chcecie zjeść na kolację własne zęby? Wczoraj ożeniłem się z tą kobietą.

– Nie wydaje mi się, żebyś na nią dobrze uważał.

Aria siedziała pochylona nad Coca – Colą; na twarzy miała uśmiech, i to szeroki. Zerknęła ku nastolatkom przy drugim końcu barku, które również się uśmiechały. Jedna z nich mrugnęła do niej i Aria uznała, że ta część Stanów Zjednoczonych całkiem jej się podoba.

– Chodźmy – powiedział rozzłoszczony J.T., chwytając ja za ramię. – Zabieramy się stąd.

– Poczekaj! Muszę zapłacić za moją colę. – Po epizodzie z policją wiedziała już, że za wszystko trzeba płacić.

– Nie ma sprawy. Ja zapłacę – powiedzieli chórem wszyscy trzej żołnierze.

– Nie, nie. Muszę się nauczyć waszych pieniędzy. – Zręcznie wysunęła się z uścisku J.T. i przeszła między żołnierzami. Spytała mężczyznę za kontuarem, ile kosztuje cola, po czym przez dłuższy czas otwierała torebkę i portmonetkę z bilonem. – To jest dycha? – spytała, wyciągnąwszy ćwierćdolarówkę.

Mężczyźni na wyścigi pomogli jej znaleźć właściwą monetę.

– Pani jest Francuzką, prawda? Wiedziałem to od pierwszej chwili.

Oui, trochę mówię po francusku.

J.T. wyciągnął ją spomiędzy żołnierzy i wywlókł na zewnątrz. Nie odezwał się do niej ani słowem, póki nie znaleźli się w samochodzie.

– Nie potrafisz być posłuszna, co? Ja się staram nauczyć cię, jak żyją Amerykanki, a ty mi uciekasz i zachowujesz się jak zwykła dziwka.

– Nie tak jak Heather – syknęła pod nosem, nie spodziewając się, że porucznik usłyszy. A jednak usłyszał.

– Nie mieszaj do tego moich przyjaciół. I mnie też do tego nie mieszaj. Ja jestem Amerykaninem, a ty amerykańską żoną, nie francuską flądrą, która wysiaduje po barkach i pozwala się obmacywać facetom. Masz zachowywać się przyzwoicie. Zdawałoby się, że księżniczka powinna przynajmniej coś wiedzieć o przyzwoitym zachowaniu, ale ty najwyraźniej nie wiesz ani trochę. Amerykańska żona jest damą. Szanuje męża i okazuje mu posłuszeństwo, do czego nie byłaś zdolna nawet podczas tego lipnego ślubu. A ona…

– To pamiętasz, a nie pamiętasz, jak mam na imię?

Zlekceważył tę uwagę.

– Amerykańska żona pomaga mężowi we wszystkim, w czym może. Słucha go, uczy się od niego…

Robił jej takie wykłady przez cały czas zwiedzania miasta, nie ustawał ani na chwilę. Wreszcie Aria poczuła się tek, jakby ta mała przygoda w barku wycisnęła na niej trwałe piętno i uczyniła ją kimś pośrednim między Nell Gwyn i Moll Flanders. W National Gallery Aria naprawdę starała się przyjrzeć obrazom, ale zauważyła parki ściskające się za ręce, mężczyzn kradnących swym towarzyszkom Pocałunki, chichoczące kobiety.

– Oni chyba nie są małżeństwami, prawda? – odezwała się do J.T. – Inaczej nie zachowywaliby się w ten sposób. Kobiety byłyby zajęte wypełnianiem swoich obowiązków.

Nie odpowiedział, tylko głośno przeczytał następny akapit z przewodnika. W hotelowym pokoju czekała na nich metrowa sterta książek historycznych.

– Kazałem przysłać – wyjaśnił J.T. – Doskonałe samouczki z pytaniami na końcach rozdziałów. Masz czytać po kawałku, a ja będę cię odpytywał. Tymczasem wezmę prysznic, a ty startuj z robotą.

– Tymczasem wezmę prysznic, a ty startuj z robotą – powtórzyła kpiąco Aria i zamachnęła się książką, chcąc nią cisnąć w zamknięte drzwi łazienki, ale w tej chwili zobaczyła na komodzie gazetę z tytułem: Następczyni tronu Lankami odwiedzi w poniedziałek Nowy Jork.

– Lankonia – powiedziała do siebie. – Lankonia. Muszę nauczyć się być Amerykanką, żeby ich rząd pomógł mi wrócić do kraju. – Otworzyła pierwszy lepszy samouczek i zaczęła czytać.

J.T. wyszedł z łazienki, mając na sobie tylko spodnie, i właśnie wtedy rozległ się dzwonek telefonu. Podniósł słuchawkę i wysłuchał, co ma do powiedzenia osoba na drugim końcu drutu.

– Nie, dziecino, nie jestem na ciebie zły – powiedział tonem, jakiego Aria nigdy dotąd u niego nie słyszała.

Podniosła głowę znad samouczka. Porucznik Montgomery był odwrócony do niej nagimi plecami. Musiała przyznać, że nie był to najgorszy widok. Gdy rozmawiał, poruszały mu się mięśnie. Jedną stronę ciała miał w bliznach, już bardziej wygojonych niż za czasu pobytu na wyspie, ale nie wyglądało to odpychająco.

– Tak, może będę mógł się wyrwać. Po dzisiejszej pracy potrzebuję jakiegoś oddechu. – Gwałtownie obrócił się do Arii, która z powrotem zerknęła do książki. – Nie, nie ma najmniejszego problemu. Zobaczymy się za pół godziny.

Aria nie powiedziała słowa, ani wtedy, gdy odłożył słuchawkę, ani potem, gdy wyłonił się z sypialni w granatowym mundurze, pięknie ogolony. Czuła w pokoju odświeżający zapach wody kolońskiej.

– Wychodzę. Masz swoją robotę, więc mnie nie potrzebujesz. Zadzwoń na służbę hotelową i zamów sobie kolację. Mogę wrócić późno – powiedział i bez dalszych wyjaśnień opuścił pokój.

Matka ostrzegała Arię przed niewiernością mężczyzn i powiedziała, że żona musi to spokojnie znosić. Nie opisała jednak uczuć, jakie temu towarzyszą. Aria podeszła do okna i wyjrzała na ulicę. J.T. wychodził z hotelu, otaczając ramieniem pulchną Heather. Pocałował ją.

Aria gwałtownie odwróciła się od okna, zaciskając dłonie w pięści.

Kneq la ea execat! – mruknęła i natychmiast przyłożyła dłoń do ust zdumiona, że coś takiego przeszło jej przez usta.

Zadzwoniła na służbę hotelową i zamówiła kawior, pasztet cielęcy, szampana i ostrygi. Zerknęła na piramidę samouczków z historii Stanów Zjednoczonych.

– I przyślijcie mi wybór amerykańskich magazynów.

– Życzy sobie pani filmowe, kobiece czy jakie? – spytała znudzona kobieta, przyjmująca zamówienie.

– Jakiekolwiek. I chciałabym colę, nie, dwie cole… i whisky.

Po drugiej stronie drutu zapadło krótkie milczenie.

– Może colę z rumem? – zaproponowano.

– Może być. – Aria odłożyła słuchawkę.

Przyniesiono jej posiłek, a wraz z nim zestaw najdziwniejszych magazynów, jakie Aria widziała. We wszystkich opisywano najbardziej intymne przeżycia ludzi, o których nigdy przedtem nie słyszała. Siedziała w wannie i urozmaicała sobie posiłek czytaniem, a potem czytała jeszcze, gdy poszła do łóżka, ubrana w skromną białą nocną koszulę. Pomyślała, że porucznik Montgomery może spać na sofie. Na myśl o nim głębiej wsadziła nos w magazyny. Mój mąż zdradził mnie z inną kobietą. Chciwie rzuciła się na artykuł.

Загрузка...