2

Aria siedziała bez ruchu na nadmorskim piasku. Głowa ją bolała, płuca paliły, w nogach czuła łamanie. Najbardziej miała ochotę wyciągnąć się jak długa na brzegu i wypłakać. Ale następczyni tronu nie wolno płakać. Następczyni tronu nikomu nie ma prawa okazywać uczuć. Przy ludziach musi zawsze się uśmiechać, nawet jeśli cierpi. Wyuczono ją tego tak dokładnie, że stało się to jej drugą naturą.

Gdy miała zaledwie osiem lat, spadła z kuca i złamała rękę. Nawet wtedy nie płakała. Wstała, trzymając uszkodzoną rękę przy ciele, i poszła do pałacu, do matki. Ani koniuszy, ani guwernantka nie wiedzieli, jak bardzo ją boli. Potem, gdy już nastawiono jej złamanie, podczas czego Aria również nie uroniła ani jednej łzy, matka serdecznie jej pogratulowała.

Teraz Aria siedziała w tym dziwnym kraju po całonocnej walce o życie, a człowiek, który ją uratował, zachowywał się doprawdy oryginalnie. Spojrzała na gęstwinę drzew i zaczęła się zastanawiać, kiedy wróci z tą zupą rybną, którą jej obiecał. Naturalnie będzie musiała wtedy zażądać od niego, żeby się ubrał. Mama surowo jej zabroniła dopuszczać do siebie nie ubranych mężczyzn, wszystko jedno czy byłby to sługa, mąż, czy tubylec z jakiejś egzotycznej wyspy.

Mniej więcej dwa metry od brzegu rosło samotne palmowe drzewo. Powoli wstała i powlokła się w tamtą stronę. Miała silne zawroty głowy, ale trzymała się najprościej, jak umiała – następczyni tronu nie garbi się i nie zatacza. Mama powiedziała jej, że tak jest zawsze i wszędzie, bez względu na to, jak zachowują się ludzie dookoła. Księżniczka musi pozostać księżniczką i przez cały czas to demonstrować, bo inaczej będą chcieli ją wykorzystać.

Wykorzystać tak, jak ten mężczyzna dziś rano, pomyślała Aria. Takie nazwy dla niej wymyślał! Zła była, że na samą myśl o nich palą ją policzki. A sposób, w jaki jej dotykał! Czyżby nie rozumiał, że następczyni tronu nie wolno dotykać?

Usiadła w cieniu palmy. Miała ochotę oprzeć się o pień i odpocząć, ale nie odważyła się. Prawdopodobnie zapadłaby w sen, a nie byłoby dobrze, gdyby tamten człowiek zastał ją śpiącą, gdy wróci z posiłkiem. Wyprostowała więc plecy i spojrzała na ocean. Mimo woli natychmiast przypomniała sobie wydarzenia ostatniej doby.

To była najpotworniejsza noc w jej życiu. Aria szczerze wątpiła, czy komuś mogła się kiedykolwiek przytrafić jeszcze gorsza. Trzy dni temu pierwszy raz opuściła granice Lankonii, zaproszona przez rząd Stanów Zjednoczonych. Przedstawiciele rządu amerykańskiego mieli przeprowadzić rozmowy z lankońskimi ministrami, a dla niej w tym czasie zaplanowano podróż po kraju, wypełnioną oficjalnymi spotkaniami. Dziadek Arii, król Lankonii, wyjaśnił jej przedtem, że Amerykanie są tacy uprzejmi, bo chcą namówić go do sprzedania Stanom Zjednoczonym wanadu, uważał jednak, że wnuczka może wykorzystać tę sytuację.

Aria wyruszyła więc w długą, męczącą podróż pociągami, a potem wojskowym samolotem, naprędce wyposażonym w stylowe krzesła i brokat, którym wyklejono wnętrze kadłubu. Część trzymającej go taśmy puściła, ale Aria nie dała Amerykanom poznać, że cokolwiek zauważyła. Miała zamiar pośmiać się z tego później, razem z siostrą.

Amerykanie traktowali ją dobrze, chociaż dosyć dziwacznie. W jednej chwili ktoś się jej kłaniał, w następnej łapał ją za łokieć i wolał: „Uważaj, skarbie, bo się przewrócisz!”

Dotarli do miejsca zwanego Miami i natychmiast zaprowadzono ją do samolotu, który miał polecieć na Key West, najbardziej wysunięty na południe kraniec Stanów Zjednoczonych. Tam czekało Arię zwiedzanie wielkiej bazy marynarki wojennej i stoczni remontowej, w której naprawiano okręty uszkodzone podczas wojny. Doprawdy niefortunnie się złożyło, że na jej dwutygodniową podróż składały się wyłącznie odwiedziny w bazach marynarki i szpitalach wojskowych oraz luncze z bogatymi Amerykankami ze stowarzyszeń charytatywnych. Aria wołałaby przeznaczyć przynajmniej jedno popołudnie na konną przejażdżkę, ale nigdzie nie widziała wierzchowców. Szkoda, bo bardzo lubiła galopować. Dziadek zapowiedział jej jednak, że Amerykanie będą chcieli przekonująco pokazać, jak bardzo ich kraj potrzebuje wanadu, więc przyjęcia z udziałem przystojnych młodych ludzi byłyby nie na miejscu.

Aria wysiadła z samolotu prosto na czerwony dywan, rozwinięty na płycie lotniska. Czekało na nią kilka otyłych pań, ubranych w suknie z pastelowego szyfonu, notabene nieprzyzwoicie krótkie. Kobiety dzierżyły obfite wiązanki kwiatów. Aria przyjęła te wszystkie bukiety z uśmiechem, chociaż nogi bolały ją jak nieszczęście, a upał na Key West przyprawiał o szum w głowie. Trzy razy musiała dyskretnie maskować ziewnięcie – w tym czasie kwiaty, przekazane przez nią damie dworu, powędrowały dalej do amerykańskiego oficera, następnie do szeregowego i wreszcie do kierowcy, który włożył je do bagażnika długiej, czarnej limuzyny.

W bazie marynarki odprowadzono ją do przygotowanego dla niej pokoju. Tam kompletnie osłupiała. Pokój wyglądał tak, jakby Amerykanie ogołocili wyspę z wszystkich pozłacanych mebli, jakie tylko mogli znaleźć, i wstawili je w jedno miejsce. Postawiony w pośpiechu kanciasty barak z czysto użytkowymi pomieszczeniami zupełnie nie pasował do rzeźbionych, pozłacanych mebli.

Aria przesłała damie dworu uspokajające spojrzenie w obawie, by w jakiś sposób nie obraziła Amerykanów, sama jednak lękała się, że ten pokój będzie ją straszył po nocach. Na razie dwie garderobiane miały godzinę na przygotowanie jej do bankietu.

W czasie przyjęcia siedziała na podwyższeniu, przy długim stole, w otoczeniu generałów i miejscowych znakomitości ubranych w garnitury cuchnące gałkami antymolowymi. Każdy czuł się w obowiązku przemówić, a Aria usiłowała ukryć to, że po prostu zasypia. Była wściekle głodna, ale nie mogła nic zjeść, bo Amerykanie wpuścili reporterów i pozwolili im robić zdjęcia przez cały czas trwania posiłku. Następczyni tronu nie wolno fotografować podczas jedzenia, Aria siedziała więc sztywno wyprostowana do czasu, gdy zabrano jej sprzed nosa prawie nietknięty talerz.

Gdy wreszcie przyszedł czas na spoczynek, Aria dotkliwie czuła, jak bardzo ciąży jej suknia. Była północ, a już o szóstej rano czekała ją pobudka. Miała w programie śniadanie z jakimś politykiem, a o siódmej oglądanie czegoś, co zwało się pracownią doświadczalną żyrokompasów.

Stojąc pośrodku pokoju czekała, aż przyjdzie garderobiana i zdejmie z niej czarną suknię, a pokojowa przygotuje kąpiel. Właśnie w ciągu tych kilku minut zarzucono jej na głowę czarną szmatę i wyniesiono ją z pokoju, a najprawdopodobniej również z budynku. Gdy wreszcie dwaj mężczyźni zdjęli jej szmatę z głowy, była na wpół uduszona.

– Zostaniecie wynagrodzeni, jeśli mnie nie skrzywdzicie i odprowadzicie z powrotem do pokoju… – zaczęła, ale wsadzili jej do ust knebel, a potem związali ręce i nogi, wepchnęli ją na tylne siedzenie samochodu i odjechali.

Obaj siedzieli z przodu, w milczeniu. Wreszcie zatrzymali samochód i wysiedli. Poczuła wiatr znad oceanu. Podczas jazdy zdołała wyswobodzić ręce i nogi, ale dla niepoznaki znowu lekko je obwiązała. Wiedziała, że z pewnością podniesiono już alarm i ludzie jej szukają, musiała jednak wyczekać na dobrą sposobność do ucieczki.

Mężczyźni wrócili i zanim zdążyła sprawdzić, gdzie dojechali, znów ją okryli. Tym razem wsadzili ją chyba na łódź.

– Daj jej pooddychać – powiedział jeden, zapalając silnik. Zdjęto jej więc ścierkę z twarzy.

Dobrze przyjrzała się mężczyznom. Z przerażeniem uprzytomniła sobie, że jeśli pokazują jej twarze, to na pewno chcą ją zabić. Czuła zapach oceanu i widziała niebo, ale nic więcej.

Po jakiejś godzinie jeden z mężczyzn powiedział:

– Wystarczy. Skończmy z tym. – Zmniejszył obroty silnika.

Aria miała wrażenie, że widzi liście drzewa. Potem zobaczyła, że mężczyzna podnosi karabin i sprawdza, czy jest naładowany.

Zareagowała natychmiast. Pod szmatą uwolniła się z więzów i skoczyła przez burtę motorówki do wody. Zakołysała przy tym łodzią i dzięki temu zyskała kilka drogocennych sekund. Zanurkowała, ale gdy wypłynęła na powierzchnię, żeby zaczerpnąć powietrza, mężczyzna z karabinem strzelił. Znów zanurkowała. Pamiętała jeszcze czwarte zanurzenie, a potem już nic, dopiero człowieka, który ją trzymał i ordynarnie się do niej odzywał.

No i siedziała teraz pod palmą w kraju, który był stanowczo za upalny. Doskwierał jej brak snu i głód. Miała jednak wrażenie, że jedynym mieszkańcem tej okropnej wyspy jest na wpół nagi człowiek z ludu.

Wstała, spróbowała wygładzić suknię i odgarnąć włosy do tylu. Postanowiła poszukać tego człowieka. Amerykanom z pewnością brakowało stosownego wychowania. Dlaczego człowiek z ludu nie przeprosił za to, że jej dotyka? I dlaczego dotąd nie przyniósł jedzenia? Wyglądało na to, że sama musi go znaleźć, żeby oddal ją z powrotem w ręce rządu Stanów Zjednoczonych. Tamci na pewno szaleją z niepokoju od chwili, gdy znikła.

Zadanie okazało się niełatwe. Przez godzinę chodziła tam i z powrotem po cuchnącym, wąskim pasie wybrzeża, ale nie zauważyła ani śladu człowieka z ludu. Co za dziwaczny sposób odnoszenia się do następczyni tronu! Naturalnie Aria czytała, że Amerykanie nigdy nie mieli króla, ale nawet to nie usprawiedliwiało zachowania tego plebejusza. W jej kraju wszystkim ludziom niskiego stanu zależało na zadowoleniu władczyni. Ilekroć wychodziła z pałacu, stawali szpalerem wzdłuż ulic, by ją pozdrowić i wręczyć jej podarki. A może ten mężczyzna był księciem i dlatego rościł sobie prawa do tak śmiałego zachowania? Pomysł wydał jej się jednak absurdalny. Amerykanie żyją w równości, wszyscy są z ludu, nie ma wśród nich następcy tronu, nie ma arystokratów. Po prostu naród plebejuszy.

Znów usiadła na brzegu. Dlaczego ten człowiek z ludu nie wraca? Nawet Amerykanin powinien mieć dość wychowania, by przynieść księżniczce posiłek.

W południe wróciła pod palmę. Gorąco, głód i brak snu wreszcie ją pokonały. Wyciągnęła się na piasku i zasnęła.

Gdy się zbudziła; panował mrok. Wokoło krzyczały jakieś dziwne ptaki, w okolicznych zaroślach słyszała szelesty. Przysunęła się bliżej do pnia palmy i podciągnąwszy kolana pod brodę, objęta je ramionami. Chwilami zapadała w drzemkę, ale na ogól rozmyślała, co dzieje się w bazie marynarki wojennej. Gdyby zawiadomiono jej dziadka króla o porwaniu, byłby bardzo zmartwiony. Musiała jak najszybciej wrócić do cywilizacji i dać światu znać, że jest cała i zdrowa.

Wzeszło słońce. Aria wyprostowała plecy. Może nagi człowiek opuścił wyspę i została sama? Może jednak przyjdzie jej umrzeć?

Padł na nią cień. Podniosła głowę i ujrzała mężczyznę. Miał na sobie rozpiętą koszulę, spod której wyzierała znaczna część obficie owłosionego torsu. Wiedziała, że nie powinna kierować wzroku prosto na tego osobnika.

– Głodna? – spytał.

– Tak – odrzekła.

Wyciągnął przed siebie ryby nabite na patyki, ale odwróciła głowę. Rzucił ryby na kępkę trawy i zaczął zbierać drewno.

– Wiesz, chyba źle nam się zaczęła znajomość – powiedział. – Może trochę za bardzo się spoufaliłem. A poza tym ten postrzał na dzień dobry, jeszcze przed śniadaniem, nie wprawił mnie w najlepszy humor. Spróbujmy od początku. Nazywam się J.T. Montgomery.

Popatrzyła, jak kucnął przy ogniu i obraca ryby nabite na gałązki. W rozpiętej koszuli, z nagim, owłosionym torsem i czarnymi bakami na policzkach wyglądał niezwykle prymitywnie, bardziej jak ktoś wyjęty żywcem z książki o Attyli, wodzu Hunów, niż dobrze wychowany człowiek. Matka ostrzegała Arię przed tak wyglądającymi mężczyznami, a w każdym razie przed niestosownie ubranymi, bo w istnienie kogoś takiego jej matka zapewne w ogóle by nie uwierzyła. Takim mężczyznom nigdy nie pozwolono by na podobne impertynencje.

– Jak masz na imię? – spytał z uśmiechem.

Nie spodobał jej się ten przesadnie poufały uśmiech. Należało natychmiast położyć temu kres.

– Mów do mnie „wasza wysokość” – odparła surowo.

Mężczyzna odwrócił głowę; przestał się uśmiechać.

– Dobra, księżniczko, niech ci będzie. Masz. – Podsunął jej pod nos rybę na witce.

Aria spojrzała oszołomiona. Księżniczka powinna jeść wszystko, czym ją częstują, ale jak właściwie należało jeść coś takiego?

– Masz – powiedział J.T. i zsunął rybę na palmowy liść. – Wcinaj.

Aria spojrzała na to danie ze zgrozą. Po chwili zdumiała się jeszcze bardziej, gdy zobaczyła, że mężczyzna zamierza usiąść po drugiej stronie ogniska i tam zjeść swoje ryby.

– Nie możesz. – Żachnęła się.

– Czego nie mogę? – spytał, zerkając na nią z ukosa. Właśnie pchał sobie do ust kawałek ryby.

– Nie możesz siedzieć ze mną. Jesteś z ludu, a ja jestem…

– No, nie! Znowu! – Zerwał się na równe nogi i stanął nad nią. – Mam cię po uszy. Najpierw ryzykuję życie, żeby cię uratować, i w podziękowaniu słyszę tylko: „Nie wolno ci mnie dotykać, jestem następczynią tronu!” Potem nie chcesz jeść ryb, a do tego mam cię nazywać „wasza wielebność” i…

– Wysokość – powiedziała.

– Co?

– Mówi się do mnie „wasza wysokość”, nie „wielebność”. Jestem następczynią tronu. Któregoś dnia zostanę królową. Musisz zwracać się do mnie „wasza wysokość” i natychmiast odwieźć mnie do waszej bazy marynarki. Potrzebuję również noża i widelca.

Mężczyzna wypowiedział kilka angielskich słów, których jej nauczyciel nie przewidział w programie.

Czy to możliwe, że ten człowiek się złości? – pomyślała Aria. Nie potrafiła sobie wyobrazić, z jakiego powodu miałoby tak być. Powinien być zaszczycony, że będzie mógł odwieźć ją do bazy. O czymś takim można opowiadać wnukom.

Napady złości plebejuszy najlepiej było ignorować. To brak wychowania i pracy nad sobą sprawiał, że okazywali tyle uczuć.

– Chcę opuścić to miejsce zaraz po posiłku. Jeśli umyjesz nóż, który nosisz przy sobie, zjem posługując się tym nożem.

Mężczyzna wyjął nóż zza pasa, otworzył i cisnął nim tak, że ostrze wbito się w piasek centymetry od jej dłoni. Aria ani drgnęła. Plebejusze byli nieobliczalni, a z powodu swoich nastrojów również niebezpieczni. Należało traktować ich z wyższością.

Wyciągnęła nóż z ziemi i skinęła nim na plebejusza, dając mu tym samym odprawę.

– Możesz teraz iść przygotować łódź. Zaraz będę gotowa.

Usłyszała śmiech nad głową. To dobrze, pomyślała, przynajmniej jest teraz w lepszym nastroju. Sam musiał zrozumieć, jak dziecinnie się burmuszył.

– Dobra, księżniczko, siedź tu sobie i czekaj. – Z tymi słowami odwrócił się i odszedł.

Aria odczekała, aż zniknie z pola widzenia, po czym znów spojrzała na rybę.

– Mówi do mnie „księżniczko”, jakbym była owczarkiem collie – mruknęła pod nosem.

Minęło sporo czasu, nim dociekła, jak można zjeść rybę, nie dotykając jej palcami. Znalazła gałązkę, oczyściła ja w dogasającym ognisku i wreszcie zaczęła skubać zimne mięso gałązką i nożem. Ku swemu zdumieniu dała radę nie tylko jednej rybie, lecz również dwóm innym, które zostawił jej mężczyzna.

Nadeszło południe, ale on nie zameldował, że łódź jest gotowa. Pomyślała, że bardzo ospale wypełnia swoje obowiązki. Potrzebował całego dnia, żeby złowić trzy ryby, więc sprowadzenie lodzi zajmie mu prawdopodobnie dwa razy tyle. Dzień płynął, a człowiek z ludu nie wracał. Czy wszyscy Amerykanie są tacy jak on? – zastanawiała się Aria. Dziadek nie tolerowałby takiego zachowania u jakiegokolwiek służącego w pałacu. Ale Stany Zjednoczone są bardzo młodym krajem w porównaniu z Lankonią. Aria poważnie zastanawiała się nad ich zdolnością do przetrwania. No, bo jeśli wszyscy Amerykanie są tacy tępi i ciemni jak ten tutaj? Jak Stany Zjednoczone chcą wygrać wojnę, skoro panuje tam taki brak dyscypliny? Ten kraj wyraźnie potrzebuje nie tylko wanadu, lecz również nowej ludności.

Po południu zaczął padać deszcz. Najpierw tylko lekko mżyło, potem jednak wiatr się wzmógł i zrobiło się chłodniej. Aria skuliła się pod drzewem i owinęła nogi spódnicą.

Deszcz ściekał jej po twarzy, zęby szczękały. Nie przedstawię go do odznaczenia, postanowiła. Zaniedbuje swoje obowiązki wobec następczyni tronu.

Błyskawica przecięta niebo. Deszcz siekł teraz z wielką siłą.

– Nie masz nawet tyle rozumu, żeby się schować przed deszczem?

Podniosła głowę i znów zobaczyła nad sobą mężczyznę. Nadal nosił bardzo skąpe odzienie, a policzki miał jeszcze bardziej zarośnięte niż przedtem.

– Gdzie jest łódź? – zawołała, przekrzykując szum deszczu.

– Nie ma żadnej łodzi! Musimy tu wytrzymać jeszcze trzy dni.

– Nie mogę tu zostać. Ludzie będą mnie szukać.

– Porozmawiamy o tym kiedy indziej, dobrze? Wcale mi się to nie podoba, ale musisz się schronić w moim obozowisku. Wstawaj i chodź za mną.

Wstała, przytrzymując się pnia.

– Masz iść za mną – powiedziała.

– Gdzieś ty żyła do tej pory, że nikt cię nie zamordował? No dobra, niech szanowna pani prowadzi.

Natychmiast zrozumiała, że nie ma pojęcia, w którą stronę iść.

– Możesz iść pierwszy – powiedziała z wdziękiem.

– To wielka uprzejmość z pani strony – odrzekł. Pierwszy raz powiedział coś, co było do przyjęcia.

Ruszył w stronę gąszczu. Aria odczekała, aż oddali się o kilka kroków, i ruszyła jego śladem. Nie należało zanadto się do niego zbliżać, nie był człowiekiem godnym zaufania. Podążała więc kilka metrów za nim, ale wkrótce deszcz całkiem go zasłonił i straciła go z oczu. Stanęła nieruchomo i czekała. Zawrócił po kilku długich minutach.

– Trzymaj się blisko mnie! – krzyknął przez szum deszczu. Potem odwrócił się i chwycił ją za rękę. Była zdumiona, że on mówi tak głośno.

Arię znów ogarnęła trwoga. Dotknął jej, mimo iż wyraźnie mu zabroniła. Spróbowała się wyrwać, ale nie rozluźnił chwytu.

– Możesz sobie nie mieć ani krzty rozumu, ale ja mam! – ryknął i zaczął ją ciągnąć.

Doprawdy brak słów na określenie impertynencji tego człowieka, pomyślała. Tymczasem J.T. parł przed siebie, ściskając rękę Arii niczym pies pilnujący kości. Od czasu do czasu wykrzykiwał do niej jakiś rozkaz, na przykład kazał jej się schylić. Raz nawet schwycił ją za ramiona i pchnął na ziemię. Wyobrażał sobie, że będzie się czołgała pod gałęziami! Usiłowała mu wytłumaczyć, że musi wyciąć trochę gałęzi, ale wcale jej nie słuchał. Nie miała wyboru. Groziło jej, że plebejusz będzie ją ciągnął na brzuchu. Co za upokarzająca i absurdalna sytuacja.

Gdy w końcu dotarli do polanki pośrodku wysepki, potrzebowała dłuższej chwili, żeby pojąć, co to za miejsce. Po ciężkich przejściach z tym prostakiem była kompletnie zdezorientowana. Stała na deszczu i rozcierała nadgarstek w miejscu, gdzie mężczyzna ją trzymał. Czyżby on tu mieszkał? Dookoła nie zobaczyła żadnego domu, właściwie nie zobaczyła niczego oprócz paru skrzyń i czarnej tkaniny tworzącej niewielki namiot. Nikt w Lankonii nie bytował w takim ubóstwie.

– Właź! – krzyknął, wskazując kawałek tkaniny, rozpięty między gałęziami drzew.

Było to schronienie wyjątkowo prymitywne, ale suche. Aria wpełzła tam na kolanach. W chwili gdy ocierała wodę z twarzy, przeżyła wstrząs. Mężczyzna wsunął się pod tkaninę za nią. Takiego zachowania nie wybacza się nawet Amerykaninowi.

– Wynoś się! – powiedziała stanowczo. – Nie wolno ci…

Dotknął nosem jej nosa.

– Posłuchaj mnie, paniusiu – powiedział najciszej, jak można było wśród szumiącego deszczu. – Naprawdę mam cię serdecznie dość. Jest mi zimno, zmokłem, jestem głodny, dostałem kulę w ramię, mam pociętą skórę na nie zagojonej oparzelinie, a ty doszczętnie zepsułaś mi pierwszy urlop, jaki dostałem w czasie tej wojny. Wybieraj: możesz zostać w namiocie ze mną albo dalej siedzieć w deszczu na swojej królewskiej dupie. To wszystko. A jeśli powiesz jeszcze słowo o tym, co mi wolno albo czego nie wolno, to z przyjemnością wywalę cię z namiotu na zbity pysk.

Aria raptownie zamrugała. Jak dotąd Ameryka w ogóle nie odpowiadała jej wyobrażeniom. Może powinna spróbować nieco innego podejścia, skoro ten plebejusz zdradza gwałtowne usposobienie? Nie wiedziała przecież, czy nie zacznie do niej strzelać tak jak tamci.

– Czy mogę dostać coś suchego do ubrania? – spytała i obdarzyła go wyćwiczonym uśmiechem, jakim nagradzała poddanych, którzy ją zadowolili.

Mężczyzna jęknął, odwrócił się i otworzył metalową skrzynkę stojącą w kącie namiotu.

– Mam galowy mundur marynarski i nic więcej – powiedział. Rzucił jej zawiniątko na kolana, po czym wyciągnął się na gumowej podłodze, nasunął na siebie koc i zamknął oczy.

Aria z najwyższym trudem ukryła wstrząs. Czyżby cała Ameryka była właśnie taka? Pełna ludzi, którzy porywają i strzelają, nazywają kobiety „słoneczkiem” i ciskają nożami? Postanowiła jednak zachować godność; pod żadnym pozorem nie mogła sobie pozwolić na łzy.

Nie miało sensu próbować rozpinania guzików sukni. Aria nigdy nie rozbierała się sama i zupełnie nie wiedziała, jak się to robi. Przycisnęła sobie do piersi suchy mundur i położyła się jak najdalej od tubylca. Nie mogła jednak powstrzymać dreszczy.

– Co tam znowu? – burknął plebejusz i usiadł. – Jeśli się boisz, że cię zgwałcę, to niepotrzebnie. Nigdy w życiu nie spotkałem mniej interesującej kobiety.

Aria dalej drżała.

– Czy jeśli wyjdę na deszcz, to zdejmiesz z siebie ten żagiel, w który jesteś zawinięta, i przebierzesz się w suche ubranie?

– Nie wiem jak – odparła zaciskając zęby, żeby nie było słychać szczękania.

– Czego nie wiesz?

– Czy byłbyś łaskaw na mnie nie krzyczeć? – spytała. Usiadła i wyprostowała plecy. – Nigdy w życiu sama się nie rozbierałam. Guziki… nie wiem jak…

J.T. otworzył usta ze zdumienia. Ale czego właściwie miał się spodziewać? Jak niby wyobrażał sobie następczynię tronu? Czyżby myślał, że taka paniusia pucuje srebra i ceruje skarpetki? Dziewczyna usiadła jeszcze bardziej sztywno.

– Nigdy nie musiałam się sama ubierać. Na pewno mogłabym się nauczyć. Gdybyś wytłumaczył mi od początku…

– Obróć się – powiedział i okręcił ją za ramię, żeby ustawiła się plecami do niego. Zaczął rozpinać suknię.

– Mam wrażenie, że nie zniosę więcej dotykania… jak ty się właściwie nazywasz?

– J.T. Montgomery.

– Więc dobrze, Montgomery, sądzę…

Obrócił ją z powrotem twarzą do siebie.

– Porucznik marynarki Stanów Zjednoczonych Montgomery, a nie jakiśtam Montgomery! Nie twój pieprzony kamerdyner, tylko porucznik. Dotarło, księżniczko?

Czyżby ten człowiek musiał wywrzaskiwać każde słowo?

– Oczywiście. Rozumiem, że chcesz używać swojego tytułu. Czy ten tytuł jest dziedziczny?

– Lepiej, księżniczko. Jest zapracowany. Dostałem go za… za zapinanie własnej koszuli. Dobra, wyskakuj z tej sukni… a może chcesz, żebym osobiście cię rozebrał?

– Dam sobie radę.

– W porządku. – Odwrócił się od niej i z powrotem się położył.

Zdejmując suknię, Aria nie spuszczała z niego wzroku. Nie odważyła się ściągnąć kilku warstw przemoczonej bielizny, więc gdy jakoś wciągała przez głowę biały mundur, wciąż było jej nieprzyjemnie. A dopełnienie tej operacji kosztowało ją wiele wysiłku. W każdym razie minęło sporo czasu, nim i ona mogła się położyć.

Gumowa podłoga namiotu była wilgotna, bielizna kleiła się Arii do ciała, mokre i splątane włosy sprawiały okropne wrażenie. Po paru minutach znów zaczęły nią trząść dreszcze.

– Cholera jasna – powiedział porucznik Montgomery, przetoczył się na drugi bok, okrył Arię kocem i przyciągnął ją do siebie. Była odwrócona do niego plecami.

– Chyba nie mogę… – zaczęła.

– Zamknij się – burknął. – Zamknij się i śpij.

Jego potężne ciało dawało tyle ciepła, że przestała protestować. Przed zaśnięciem zdążyła się jeszcze pomodlić z nadzieją, że matka nie patrzy teraz na nią z nieba.

Загрузка...