Wulfric nie zdziwił się, otrzymawszy zaproszenie na ślub panny Audrey Magnus z sir Lewisem Wisemanem pod koniec lutego. Ceremonia miała się odbyć w Londynie, w kościele Świętego Jerzego przy Hanover Square. O tej porze roku towarzystwo w mieście było jeszcze przerzedzone. Sezon rozpocznie się dopiero po Wielkanocy. Zrozumiałe więc, że lady Mowbury i jej syn zaprosili wszystkich członków wyższych sfer, którzy akurat byli w Londynie. Zresztą Wulfric przyjaźnił się z Mowburym, toteż zapewne i tak otrzymałby zaproszenie, bez względu na porę roku.
Z wyjątkiem dziesięciu dni w okresie Bożego Narodzenia, które spędził w Oxfordshire z Aidanem, Eve i ich rodziną, przebywał w stolicy od późnej jesieni, choć nie miał specjalnego powodu, by wracać do Londynu przed rozpoczęciem obrad parlamentu. Latem jeździł po kraju, odwiedzając swoje majątki. Naradzał się z rządcami, przyjmował petentów i składał wizyty sąsiadom. Potem wrócił do Lindsey Hall, gdzie zwykle zostawał do pierwszej sesji parlamentu.
Tym razem, kiedy tylko przyjechał, na nowo poczuł miłość do tego miejsca, a jednocześnie nieznośny niepokój, bo wydało mu się zatrważająco puste. Dziwne, ponieważ właśnie za tą pustką tęsknił, gdy przebywał z dala od domu. Teraz nawet Morgan, najmłodsza z rodzeństwa, nie mieszkała w Lindsey Hall od ponad dwóch lat. Wyszła za mąż i miała dwoje dzieci. Jej drugi syn urodził się na początku lutego. Gdy Wulfric odziedziczył tytuł, Morgan była małą dziewczynką. Zawsze traktował ją bardziej jak córkę niż siostrę, choć uświadomił to sobie, dopiero gdy jej zabrakło, a ściślej – w dniu jej ślubu.
Wrócił więc do miasta, bo tu przynajmniej miał swoje kluby i mógł liczyć na inne przednie rozrywki.
Poza tym musiał poszukać nowej kochanki. Nie żeby bardzo tego pragnął, ale miał potrzeby, które powinien zaspokoić, a był zbyt wybredny, by zadowolić się przygodnie poznaną prostytutką. Zawsze preferował stałość i monogamię.
Jednak luty dobiegał końca, a on wciąż nikogo nie znalazł. Cóż z tego, że któregoś wieczoru wybrał się do teatru i zwrócił uwagę na pewną rozchwytywaną aktorkę, a potem zjawił się w jej garderobie i zaprosił na kolację. Miał zamiar omówić z nią przy tej okazji warunki kontraktu, ona zaś dała wyraźnie do zrozumienia, że chętnie porozmawia na ten temat i może nawet skonsumuje ich układ, zanim ustalą wszystkie szczegóły. Gdy jednak przyszło co do czego, rozmawiał z nią tylko o grze aktorskiej i teatrze, a potem odwiózł do domu i hojnie wynagrodził za poświęcony mu czas. Z kolei piękna, światowa i znana z dyskrecji lady Falconbridge zasygnalizowała mu, że jest nim zainteresowana, i nawet spędził w jej towarzystwie trochę czasu, lecz nigdy nie poruszył sprawy, którą oboje mieli na myśli.
Zwlekał. Rzadko to robił.
Nie zdziwił się, otrzymawszy zaproszenie, ale zawahał się, zanim na nie odpowiedział. Wicehrabia Elrick i baron Renable z żonami należeli do rodziny Mowbury'ego. Było wielce prawdopodobne, że zjawią się na ślubie. Znał ich od lat i zwykle nie miałby oporów, by się z nimi spotkać. Jednak niedawno, a ściślej ponad sześć miesięcy temu, spędził z nimi dwa tygodnie w Schofield Park. Panna młoda, jej oblubieniec i reszta jej rodziny również byli tam obecni.
Stanowczo wolałby, żeby nikt i nic nie przypominało mu o nieszczęsnych wypadkach, do których wtedy dopuścił. Postanowił o nich zapomnieć i miał wrażenie, że mu się udało. Dlaczego miałoby się nie udać? Cała ta sprawa z panią Derrick była czystym szaleństwem. Cieszył się, że zdołał się od niego uwolnić i przy okazji nie zrujnował sobie życia. Nie chciał jednak, by cokolwiek mu o tym przypominało.
Niemniej zawsze przestrzegał wszelkich form towarzyskich i postępował zgodnie z zasadami dobrego wychowania. W krótkim liście przyjął więc zaproszenie i nakazał swemu sekretarzowi, by wysłał go do lady Mowbury.
Christine bardzo lubiła Melanie i Audrey, ale nie przyjęłaby zaproszenia na ślub Audrey, gdyby nie pewne nadzwyczajne wydarzenie. Ślub miał się odbyć w Londynie, jednak podróż nie była przeszkodą. Melanie i Bertie, którzy wybierali się na ceremonię, z pewnością zgodziliby się zabrać ją swoim powozem. Przypuszczalnie zaproponowaliby jej również, by się u nich zatrzymała, choć lady Mowbury w dopisku do zaproszenia zapewniała Christine, że z radością ugości ją u siebie.
Jakże jednak mogła pojechać, skoro nie miała żadnej porządnej sukni? Poza tym na pewno przyjadą Hermione i Basil, a jej wciąż serce się ściskało na wspomnienie tego, jak podle i okrutnie potraktowali ją latem w Schofield Park. Ich wrogość i nienawiść nie osłabły przez ostatnie dwa, a właściwie już prawie trzy lata. Nadal mieli jej za złe, że weszła do ich rodziny. Nie chciała znów mieć z nimi do czynienia.
Napisała więc serdeczny list i uprzejmie odmówiła. Położyła kopertę na kominku w salonie, by wysłać ją przy pierwszej okazji. A godzinę później stało się coś naprawdę dziwnego. Do Hyacinth Cottage przyszedł list od Basila. Do niego dołączony był czek na dużą sumę pieniędzy. Christine, której jedynym źródłem dochodów była skromna pensja nauczycielki, wydała się ona wręcz fortuną.
W krótkim, szorstkim w tonie liście Basil wyjaśnił, że pieniądze mają być przeznaczone na nowe stroje i osobiste drobiazgi. Christine zapewne będzie chciała być obecna na ślubie ich kuzynki i musi na nim porządnie wyglądać. A poza tym była jego bratową i ponosił za nią odpowiedzialność. Ubiegłego lata Hermione zwróciła mu uwagę, że garderoba Christine jest już mocno sfatygowana.
Nic więcej. Żadnych ciepłych słów, przeprosin, przebaczenia, pozdrowień, wieści o rodzinie czy pytań. Tylko krótka instrukcja i czek.
Christine w pierwszym odruchu chciała zwrócić czek z jeszcze krótszą, oschłą notką. Ale gdy jeszcze czytała list, do jej pokoju weszła Eleanor w poszukiwaniu nici do haftowania.
– Wyglądasz, jakbyś zobaczyła ducha – stwierdziła, spojrzawszy na siostrę.
– Spójrz na to. – Christine podała jej list i czek.
Eleanor przeczytała jedno, obejrzała drugie i uniosła pytająco brwi.
– Latem w Schofield traktowali mnie, jakbym była nędznym robakiem, którego najchętniej by rozdeptali – powiedziała Christine.
– I z powodu urażonej dumy zamierzasz odesłać im pieniądze – domyśliła się Eleanor. – Podczas tamtego balu byli bardzo mili dla mnie i dla mamy. Siedzieli z nami przy kolacji i zachowywali się bardzo uprzejmie.
Christine nawet o tym nie wiedziała.
– Nie mogę przyjąć od nich pieniędzy – oświadczyła.
– Dlaczego? – spytała Eleanor. – Jesteś wdową po jedynym bracie wicehrabiego Elricka. Potrzebujesz nowych strojów, zwłaszcza że nie pozwalasz mamie niczego ci sprawić.
To prawda. Oscar zostawił ją bez grosza, ale Christine uważała, że to nie w porządku, by matka ją utrzymywała, skoro dochód ze spadku po ojcu ledwo starczał na potrzeby jej i Eleanor.
– Tu jest dość pieniędzy, by sprawić piękne stroje nam trzem – powiedziała. – Ale nie mogę tego przyjąć. Przecież oni mnie wręcz nie znoszą.
– Pieniądze są dla ciebie. – Eleanor wskazała list. – Wicehrabia Elrick wyraził się jasno. A jeśli cię nie znoszą, to dlaczego przysłali ci czek? Moim zdaniem chcą wyciągnąć rękę do zgody.
– Oni nadal winią mnie za śmierć Oscara – odparła Christine. – Basil go uwielbiał, a ponieważ Hermione uwielbia Basila, cierpi ból razem z nim.
– Jakżeż mogą cię za to winić? – mruknęła Eleanor poirytowana. – Nigdy tego nie rozumiałam, Christine. Przecież Oscar był na polowaniu. Czy miałaś go powstrzymać przed wyjściem z domu?
Christine wzruszyła ramionami. Nigdy nie powiedziała prawdy o śmierci Oscara ani matce, ani swojej ukochanej siostrze. Świadomość tego kłamstwa bardzo jej ciążyła na sercu.
– Więc myślisz, że to ręka wyciągnięta do zgody? – Zmarszczyła brwi.
– W jakim innym celu by to przysyłał? – spytała Eleanor.
Właśnie. Może żałowali słów, które powiedzieli na jej temat podczas tamtych dwóch tygodni w Schofield i rzeczywiście chcieli wyciągnąć rękę do zgody? Jeśli odeśle czek, obrazi ich i podsyci wrogość, której przecież nigdy nie chciała. Nienawiść i chowanie urazy nie leżały w jej naturze. Nie chciała ich nienawidzić i więcej ranić. Może Basil wreszcie zrozumiał, że Christine jest jedynym ogniwem, które łączyło go jeszcze z bratem?
A może Hermione obawiała się, że Christine pojawi się na ślubie w łachmanach i narobi im wstydu? Może tylko o to im chodziło?
Po co przypisywać ludziom najgorsze intencje? Jeśli przyjmie takie nastawienie, wyrządzi krzywdę tylko sobie. Lepiej myśleć o innych to, co najlepsze i najwyżej czasem przeżyć zawód.
Westchnęła.
– Jeżeli zatrzymam czek, będę musiała pojechać na ślub Audrey – powiedziała. – Oczywiście jeśli Melanie i Bertie zgodzą się mnie zabrać swoim powozem.
– Jeśli! – parsknęła Eleanor i wzniosła oczy do nieba. – Wiesz doskonale, że za dzień czy dwa lady Renable wpadnie tutaj i zacznie cię przekonywać, byś przyjęła zaproszenie. Nawet gdybyś postanowiła nie jechać i wysłała odmowną odpowiedź, i tak w końcu pojedziesz.
– Czy naprawdę mam taką słabą wolę? – Christine zmarszczyła brwi.
– Nie, ale Melanie to najbardziej uparta kobieta, jaką miałam nieszczęście poznać – odparła Eleanor. – Nie mówiąc już o tym, że jest okropnie płytka i pretensjonalna – zachichotała. – Mimo to lubię ją, zwłaszcza że to ciebie wybrała na przyjaciółkę, a nie mnie. Christine, masz może nici do haftowania w tym odcieniu zieleni? Jeśli nie, będę musiała iść do sklepiku, a jeszcze pada.
Christine zdecydowała się zatrzymać czek i kupić sobie nowe stroje. Matka i Eleanor kategorycznie odmówiły przyjęcia nawet drobnej sumy. Doszła do wniosku, że będzie musiała pojechać na ślub, skoro pieniądze były przeznaczone na stroje na tę okazję. Postanowiła jednak, że przywiezie z Londynu podarki dla matki i sióstr.
Jak przyjemnie było pomyśleć, że będzie mogła kupić prezenty!
Podarła list z odmową i napisała do lady Mowbury jeszcze raz, przyjmując zaproszenie. Potem przez prawie godzinę męczyła się nad ułożeniem stosownej odpowiedzi dla Basila.
Jeszcze tego samego popołudnia stukot kopyt i skrzypienie kół obwieściły przybycie do Hyacinth Cottage Melanie gotowej stoczyć bitwę, która okazała się niepotrzebna. Christine powiedziała przyjaciółce, że przyjęła zaproszenie na ślub i właśnie szykowała się, by jak tylko przestanie padać, pójść do Schofield Park i prosić o zabranie jej z sobą do Londynu.
– Przyszłabyś? – Melanie przycisnęła dłoń do serca. – Tylko po to, by prosić o zabranie się z nami do Londynu? Mój najsilniejszy lokaj wsadziłby cię do powozu siłą, gdybyś nie chciała jechać z własnej woli. A ty miałaś zamiar taplać się w błocie, żeby mnie prosić?
Christine się roześmiała. Eleanor ukryła twarz w książce.
Pojedzie do Londynu. Na ślub Audrey w kościele Świętego Jerzego. Nie wiedziała, czy się cieszyć, czy denerwować. Ale przecież sezon jeszcze się nie zaczął, większość arystokracji będzie nieobecna w stolicy. Poza tym ślubem nie szykują się żadne inne imprezy towarzyskie, a lady Mowbury określiła go jako uroczystość rodzinną.
Sprawi sobie nowe stroje i to według ostatniej mody. Nie byłaby sobą, gdyby nie cieszyła się z tej perspektywy.
Wulfric zajął miejsce w ławce i starał się skupić uwagę na sir Lewisie Wisemanie, który czekał przy ołtarzu na przybycie oblubienicy. Biedak wyglądał, jakby miał za ciasno zawiązany halsztuk.
Dziwne, pomyślał. Naprawdę dziwne. Przecież spodziewał się, że przybędzie cała rodzina panny Magnus, i nawet się zawahał przed przyjęciem zaproszenia, bo nie chciał, by coś lub ktoś przypominał mu tamte dwa tygodnie w Schofield Park. Mimo to ani razu nie przyszło mu do głowy, że Christine Derrick, która przecież była z tą rodziną skoligacona przez małżeństwo, również może się zjawić.
Niemal jej nie poznał w modnej błękitnoszarej sukni. Zerknęła na niego, kiedy ją mijał, i na jedną okropną chwilę spotkali się spojrzeniem. Potem ona pospiesznie pochyliła się do przodu, a on odwrócił głowę.
Gdyby wiedział, na pewno by nie przyjechał.
Nie chciał już nigdy w życiu widzieć Christine Derrick. Nawet myśl o niej irytowała go. Z zażenowaniem przypominał sobie, że przebył długą drogę z Hampshire do Gloucestershire, by zaproponować małżeństwo owdowiałej córce wiejskiego nauczyciela, która często nie wiedziała, jak się zachować w towarzystwie i uważała swoje żenujące przygody za śmieszne. Nie mógł wybrać na swoją księżnę mniej odpowiedniej kobiety.
I jeszcze mu odmówiła!
Dopiero później przyszło mu do głowy, że tego ranka oboje zachowali się inaczej niż zwykle. On nigdy nie odwracał wzroku, gdy ktoś na niego spojrzał. A ona w Schofield niemal wyzywała go na pojedynek, kto dłużej wytrzyma spojrzenie, aby przypadkiem nie pomyślał, że opuszcza wzrok w jego prześwietnej obecności, potulnie spełniając niemy rozkaz.
Powróciła dawna irytacja, choć zdawało mu się, że w ciągu minionych miesięcy zdążył już zapomnieć o Christine Derrick.
Postanowił, że dotrwa do końca ceremonii, a potem pod byle pretekstem wymówi się od weselnego śniadania. Albo poczeka w swojej ławce, aż wszyscy wyjdą z kościoła, i później wymknie się niezauważony.
Zachowywał się jak tchórz, stanowczo niezgodnie ze swym charakterem. Ale w ten sposób wyświadczy grzeczność pani Derrick. Niewątpliwie była tak samo jak on skonsternowana ich spotkaniem. Pewnie nie spodziewała się, że zobaczy go wśród zaproszonych gości.
„Męża o miłym usposobieniu i dobrym sercu, z poczuciem humoru”.
Usłyszał jej słowa, jakby wypowiedziała je tu i teraz, w kościele Świętego Jerzego. Jej głos drżał z gniewu i pogardy.
Nie miał w sobie ciepła, współczucia, dobroci ani humoru. Właśnie to mu zarzuciła i częściowo z tego powodu go odtrąciła.
Nie miał w sobie ciepła.
Dobroci.
Humoru.
Dlaczego jej słowa tak bardzo zapadły mu w pamięć? Pamiętał nawet, jak wtedy wyglądała. Zakurzona i spocona po tej dziwnej lekcji geografii, którą urządziła wiejskim dzieciakom, potargana, zarumieniona, z błyszczącymi oczami.
Co takiego w niej było, że postanowił się z nią ożenić? Nawet po tym, co stało się nad jeziorem, mógł uznać, że wystarczy ofiarować jej carte blanche. Wszak nie spodziewała się więcej. Dowodziła tego jej reakcja na jego słowa, gdy nie pozwoliła mu dokończyć. Więc dlaczego zaproponował jej małżeństwo? I czemu był tak wytrącony z równowagi po jej niespodziewanej odmowie?
Zraniona duma?
Na szczęście doszedł już do siebie i teraz był bardzo wdzięczny losowi, że Christine Derrick go nie przyjęła.
„Kogoś kochającego ludzi, dzieci, zabawę i żarty”.
Oczywiście nie był takim człowiekiem. Dobre sobie, zabawa i żarty! Ale przecież kochał ludzi, kochał dzieci.
„Kogoś, kto nie jest obsesyjnie skupiony tylko na sobie i własnej pozycji. Kogoś, kto nie jest jedną wielką bryłą lodu. Kogoś, kto ma serce”.
Nie potrafił sobie poradzić z tym, co od niej usłyszał. Właśnie te ostatnie zdania sprawiły mu najwięcej bólu. Oczywiście zanim doszedł do siebie po całym tym szaleństwie.
Na szczęście panna Magnus zjawiła się w kościele spóźniona zaledwie minutę czy dwie, więc Wulfric mógł skupić uwagę na ceremonii ślubnej. Rozumiał niemądrą dumę, z jaką Mowbury odprowadzał siostrę do narzeczonego. Od ślubu Morgan minęło dwa i pół roku, od ślubu Frei ponad trzy. Przy obu okazjach ku swemu zdumieniu czuł ból, jakby kogoś stracił. Zwłaszcza wobec Morgan, najmłodszej z rodzeństwa, którą wszyscy uwielbiali. Nawet on…
„Kogoś, kto ma serce”.
Wyczuwał obecność Christine Derrick, siedzącej kilka ławek za nim. Jakby długim piórem muskała go wzdłuż kręgosłupa. Z trudem się powstrzymywał, by nie wzruszać nerwowo ramionami.
Patrzył w skupieniu na młodą parę i pastora. Słuchał uważnie tego, co mówią, ale nie rozumiał ani słowa.
Długo zwlekał po zakończeniu ceremonii. Gdy wyszedł z kościoła, państwo młodzi już odjechali. Podobnie jak Mowbury, jego matka i większość członków obu rodzin, łącznie z panią Derrick. Jej nieobecność sprawiła mu ogromną ulgę, ale teraz nie mógł już uniknąć pójścia na weselne śniadanie, gdyż nie zdążył się wymówić przed Mowburym. Zniknięcie bez słowa byłoby bardzo niegrzeczne, a zawsze starał się okazywać dobre maniery.
Poczuł na ramieniu czyjąś dłoń.
– Bewcastle, jeśli pan pozwoli, zabiorę się pana powozem, a swój zostawię młodzieży – powiedział hrabia Kitredge.
– Będzie mi bardzo miło – zapewnił Wulfric.
Pojedzie na śniadanie, złoży życzenia młodej parze, podziękuje lady Mowbury i wymknie się przy pierwszej okazji. Przez następne kilka dni będzie wychodził tylko do parlamentu albo do White'a, a przez resztę czasu pozostanie w Bedwyn House. Pomyślał, że tak postępuje tchórz, ale tłumaczył sobie, że to zupełnie naturalna decyzja. Wszak o tej porze roku niewiele było rozrywek towarzyskich, nie musiał ich więc unikać.
Większość gości w Magnus House na Berkeley Square nie zasiadła jeszcze w sali balowej, gdzie ustawiono stoły. Przechadzali się i przystawali w luźnych grupach, by się przywitać i porozmawiać. Wulfric trzymał się na uboczu. Miał w tym ogromne doświadczenie. Najchętniej usiadłby na przeznaczonym mu miejscu, ale przeszkodził mu Kitredge, z którym przybył.
– Ach, tam jest – powiedział hrabia, chwytając Wulfrica za rękaw. – Jedyna osoba, z którą mam ochotę porozmawiać. Pan też ją zna, Bewcastle. Chodźmy.
Zbyt późno Wulfric zorientował się, że hrabia ciągnie go w stronę Christine Derrick, stojącej z Elrickami, Renable'ami i Justinem Magnusem.
Chyba niedawno znów obcięła włosy. Krótkie lśniące loki otaczały jej ładną twarz o dużych oczach. Dobrze wyglądała w szarej sukni z błękitnymi dodatkami. Każda inna kobieta w stroju o tak spokojnych barwach wyglądałaby blado, ale energia i humor bijące od Christine sprawiały, że kolory niemal promieniały blaskiem. Śmiała się z czegoś, co powiedział Magnus. Ożywiona i zarumieniona, była wręcz niewiarygodnie piękna.
Gdy zauważyła, że nadchodzą, jej ożywienie znikło, choć uśmiech na ustach pozostał.
Kitredge przywitał się z całym towarzystwem. Potem ujął dłoń Christine, pochylił się nad nią, lekko skrzypiąc gorsetem, i uniósł do ust.
– Pani Derrick, wygląda pani jeszcze piękniej niż zwykle – powiedział. – Prawda, Bewcastle?
Wulfric zignorował tę uwagę i ukłonił się wszystkim po kolei. Jej także.
– Madame – odezwał się formalnie.
– Wasza Wysokość.
Spojrzała mu prosto w oczy. A spodziewał się, że utkwi spojrzenie w jego halsztuku albo podbródku. Jakiż z niego głupiec. Najwyraźniej doszła już do siebie po nieoczekiwanym spotkaniu w kościele i nie chciała dawać mu satysfakcji, że wprawił ją w zakłopotanie. Jeśli w ogóle je odczuwała.
– Mam nadzieję, że pani matka jest w dobrym zdrowiu? – spytał.
– Tak, dziękuję.
Nie odwróciła wzroku.
– A siostry?
– Również. Dziękuję.
– Miło mi to słyszeć.
Palce jego prawej dłoni zacisnęły się na monoklu.
Na chwilę opuściła spojrzenie na jego rękę i szkiełko i znów uniosła wzrok. Teraz w jej oczach zobaczył rozbawienie, choć na ustach nie było już uśmiechu.
– Jak pięknie przystrojono salę balową na wesele – zauważył Kitredge. – Pani Derrick, może zechciałaby pani przejść się ze mną i popodziwiać dekoracje z kwiatów?
Uśmiechnęła się promiennie i ujęła podane jej ramię.
– Z przyjemnością.
Podczas śniadania siedziała w gronie rodziny. Wulfric zajmował miejsce w pewnej odległości od niej i uprzejmie rozprawiał z lady Hemmings po swojej lewej stronie i panią Chesney z prawej. Po śniadaniu złożył młodej parze najlepsze życzenia, podziękował za zaproszenie, pożegnał się i odprawiwszy powóz czekający na niego na placu, ruszył do domu pieszo.
Czuł rozdrażnienie, a nieczęsto pozwalał sobie na takie emocje. I zawsze starał się jak najszybciej usunąć przyczynę, która je wywoływała.
Ale jak uwolnić się od irytacji na kobietę, która uporczywie zaprzątała jego myśli i burzyła krew, choć wydawało mu się, że wyrzucił ją z pamięci i wspomnień już dawno temu? Od kobiety, która śmiała się wesoło i rozmawiała z ożywieniem nawet z osobami siedzącymi po drugiej stronie stołu.
Zdecydowanie brakowało jej ogłady.
Jak poradzić sobie z kobietą, która odważnie patrzyła mu w oczy, ilekroć zauważyła, że ją obserwował? Unosiła pytająco brwi, czym wytrącała go z równowagi, a potem się z niego w duchu śmiała.
Skręcając w boczną ulicę i gromiąc wzrokiem dwóch stangretów stojących na rogu, Wulfric uświadomił sobie, że nadal jest w niej zadurzony.
Diabła tam, zadurzony. Był w niej szaleńczo zakochany. Nie cierpiał jej, drażniła go, niemal wszystko miał jej za złe, a jednak zakochał się w niej po uszy jak nieopierzony smarkacz.
Zastanawiał się, co ma z tym zrobić.
Wcale nic było mu do śmiechu.
Wcale.