22

Na bal w Lindsey Hall przybyło wielu gości z bliska i daleka. Większość okolicznych rodzin jeszcze nie wróciła do Londynu po Wielkanocy. A bale urządzane przez księcia Bewcastle'a należały do rzadkich i cenionych imprez.

Wulfric zlecił wszystkie przygotowania swemu sekretarzowi. Jego siostry i bratowe zajęły się drobiazgami, takimi jak udekorowanie domu, wybór menu na kolację i napojów. Służba zadbała o każdy szczegół. Nie zostało nic do zrobienia. A jednak w dniu balu Wulfric nie mógł się na niczym skupić, tylko raz po raz krążył między biblioteką a głównym holem i salą balową.

Goście mieli wyjechać pojutrze. Tak samo jego rodzina. Część udawała się do Londynu, część z powrotem do domów na wsi. Niech jadą. Jej też pozwoli odjechać. Tak postanowił.

Pragnął jednak, by ten wieczór był wyjątkowo piękny.

Snuł się więc niespokojnie po domu, trzymał z dala od salonu i nie chciał brać udziału w żadnych rozrywkach.

Gdy nadszedł wreszcie wieczór, zszedł na dół ubrany jak zwykle w czarno – biały strój i stanął w szeregu wraz z ciotką i wujem, by witać gości. Musiał przyznać, że sala balowa przedstawiała wspaniały widok. Ściany udekorowano koszami wiosennych kwiatów. Trzy kolumny w środku otoczono donicami z paprociami i liliami.

Christine Derrick wyglądała prześlicznie. Uśmiechnięta i promieniejąca radością minęła szereg witających i stanęła w drzwiach sali balowej. Miała na sobie białą suknię, której rąbek i krótkie bufiaste rękawki wyhaftowano w jaskry, stokrotki i trawy. Wyglądała jak wcielenie wiosny.

Wulfricowi na jej widok mocniej zabiło serce.

Gdy wychodzili z jadalni po drugim śniadaniu, poprosił ją, by zarezerwowała dla niego walca. To były niemal pierwsze słowa, które do niej wypowiedział od przedwczoraj, od chwili, gdy zanurkował w jeziorze.

Czuł się absurdalnie onieśmielony.

A może przerażony. Chciał wierzyć, że teraz wszystko między nimi się ułożyło. Ona czuje to samo co on i co ważniejsze, widzi dla nich nadzieję na wspólną przyszłość. Ale nie był tego do końca pewien. A ponieważ już od dawna nie czuł niepewności, nie bardzo wiedział, jak sobie z nią poradzić.

Pierwszą turę zatańczył z wicehrabiną Ravensberg, ubraną w fiołkową suknię w odcieniu idealnie pasującym do jej oczu. Potem tańczył ze śliczną jasnowłosą lady Muir, siostrą hrabiego Kilbourne'a. Po raz nie wiadomo który zastanawiał się, czemu nie wyszła powtórnie za mąż, skoro owdowiała kilka lat temu i stanowiła wyjątkowo dobrą partię. Dziwne, że sam nigdy nie pomyślał, by starać się o jej względy. Trzecią turę wskutek machinacji ciotki zatańczył z Amy Hutchinson. Poprzedniego dnia markiza Rochester wpadła jak burza do biblioteki i wygłosiła tyradę na temat pierwszeństwa obowiązku i powinności wobec własnej rodziny. A nie wobec roześmianej od ucha do ucha córki nauczyciela, której brakuje ogłady. Wysłuchał jej bez słowa, uniósł monokl do oka i podziękował za troskę. Ciotka nie miała innego wyjścia, jak tylko podkulić ogon i zabrać się z biblioteki, zostawiając go w spokoju w jego prywatnym królestwie. Lecz najwyraźniej nie porzuciła jeszcze nadziei, że uda się jej go skojarzyć z siostrzenicą męża.

W czwartej turze miał być walc.

Christine Derrick zatańczyła wcześniejsze tury z markizem Attingsborough, Kitem i Aidanem. Zarumieniona i roześmiana nawet nie próbowała pozować na prawdziwą damę z towarzystwa, chłodną i trochę znudzoną zabawą. Wyglądała cudownie. Stała teraz po przeciwnej stronie sali z lady Elrick i księżną Portfrey.

Spotkali się wzrokiem.

Nie mógł się oprzeć pokusie. Chwycił monokl i uniósł go, po czym nieco opuścił. Nawet przez całą długość sali zobaczył, jak jej oczy zaiskrzyły się śmiechem.

Christine sięgnęła do torebki zwisającej jej z nadgarstka, wyciągnęła jakiś przedmiot owinięty czarną wstążką i uniosła go do oka. Zorientował się, że to jego monokl.

Wulfric Bedwyn, wyniosły i chłodny książę Bewcastle, na tyle się zapomniał, że wybuchnął śmiechem.

Ruszył ku niej przez środek sali. Nawet nie przyszło mu do głowy, by niepostrzeżenie obejść salę dookoła. Christine już się nie uśmiechała. Wpatrywała się w niego szeroko otwartymi oczami, na których dnie płonęło światło. Gdy znalazł się przy niej, zagryzła dolną wargę.

– Pani Derrick, zdaje się, że ten taniec należy do mnie – powiedział i się ukłonił.

– Tak, Wasza Wysokość – odparła.

Dopiero gdy wyciągnął do niej rękę, zdał sobie sprawę, że na sali zapadła cisza. Odwrócił głowę, uniósł brwi i rozejrzał się zdumiony, by zobaczyć, co się stało. Niemal natychmiast rozległ się na powrót gwar głosów.

– Czy czegoś nie zauważyłem? – spytał.

Christine schowała monokl do torebki i podała mu rękę.

– Tak – odparła. – Nie ma tu lustra, więc nie mógł pan zobaczyć uśmiechu na swojej twarzy.

Co do diabła? Zmarszczył brwi.

– Domyślam się, że jest to zjawisko równie rzadkie jak róża w zimie – dodała ze śmiechem.

To idiotyzm, pomyślał. Kompletny idiotyzm. Ale się nie odezwał.

Przez pół godziny tańczyli razem walca i zapomnieli o świecie wokół nich. Tym razem nie było Hectora, który tańczyłby w niewłaściwym kierunku i mógłby na nich wpaść. Na długo przed pierwszą turą tańców został zaprowadzony do pokoju karcianego. Nic nie mogło zakłócić ich wspólnych chwil i odwrócić jego uwagi. Christine promieniała wewnętrznym światłem. Czuł, jakby trzymał w ramionach wcieloną radość. Nie odrywał od niej oczu i zachwycał się jej pięknem. Chłonął jej zapach i nawet nie próbował ukryć swego podziwu.

– Dziękuję – powiedział, gdy tura dobiegła końca i musiał wrócić do rzeczywistości. – Dziękuję, Christine – dodał ciszej.

Wzywały go obowiązki. Był gospodarzem balu. W domu pełno było gości. Pół godziny osobistej przyjemności właśnie się skończyło.

Christine nigdy w życiu nie czuła się tak przybita. Oczywiście w chwilach przygnębienia zawsze ma się takie wrażenie. A jednak nie potrafiła się od niego uwolnić.

Chciał jej coś udowodnić. Po to ją tutaj zaprosił. I udało mu się. Na tym koniec.

W zeszłym roku miała swoją szansę. Odrzuciła ją stanowczo i z pogardą. On nie poprosi jej jeszcze raz o rękę. Oczywiście, że nie. Jest przecież księciem Bewcastle'em.

A jeszcze na dodatek padał deszcz. Nie na tyle rzęsisty, by uniemożliwić podróż i zatrzymać wszystkich dzień dłużej w Lindsey Hall. Dzięki Bogu, że nie padało aż tak. Ale świat wydawał się szary i ponury, a krajobraz za oknami zamazywał się w kroplach deszczu.

Christine po raz ostatni rozejrzała się po ślicznym pokoju, w którym gościła. Jej sakwojaż został już zniesiony na dół i zapakowany do powozu.

Zaledwie dwa wieczory temu była najszczęśliwszą kobietą na ziemi. Uśmiechnął się do niej, gdy spojrzała na niego przez jego własny monokl. Trzymała teraz to szkiełko w kieszeni pelisy, zawinięte dla bezpieczeństwa w chusteczkę księcia. Uśmiechnął się i miała wrażenie, że serce za chwilę wyskoczy jej z piersi. A potem tańczył z nią walca i przez cały czas pożerał ją wzrokiem. Była pewna, że na dnie jego oczu widzi uśmiech. Ich srebro nagle wydało się jej ciepłe i pełne światła. Gdy tańczyli, miała wrażenie, jakby unosiła się nad ziemią.

Znikły wszystkie wątpliwości, wszelkie bariery przestały istnieć.

A potem walc się skończył. On od tamtej pory prawie się do niej nie odzywał.

Christine przez cały wczorajszy dzień bawiła się z resztą gości. Książę pozostał w bibliotece i tylko Bertie, Basil, Hector i lord Weston dostąpili zaszczytu przekroczenia progów tego świętego przybytku.

A teraz odjeżdżała. Oba powozy Bertiego stały już na tarasie. Dzieci i ich niania właśnie wsiadały do drugiego. Melanie i Bertie pewnie czekali na nią w holu.

Odetchnęła głęboko, przykleiła uśmiech do twarzy i wyszła z pokoju, nie oglądając się za siebie.

W holu na dole zebrał się spory tłum.

– O jesteś, Christine – powiedziała Melanie.

Zaczęły się uściski i pożegnania. Wyjeżdżali pierwsi, reszta dopiero pójdzie za ich przykładem. Hermione płakała, a Christine też była bliska łez. Z determinacją uśmiechnęła się jeszcze promienniej.

Melanie i Bertie wybiegli do powozu.

– Pani Derrick – usłyszała głos księcia. – Pozwoli pani, że przytrzymam nad nią parasol, żeby pani nie przemokła.

Z wysiłkiem wykrzesała wesoły błysk w oku.

– Dziękuję – odparła.

Gdy przekroczyli próg, rozpiął nad nimi wielki czarny parasol. Pochyliła głowę i próbowała przyspieszyć kroku, ale przytrzymał ją mocno za łokieć.

Odwróciła się do niego i uśmiechnęła.

– Ten deszcz sprawił, że zapomniałam o dobrych manierach – powiedziała. – Wasza Wysokość, nie podziękowałam panu za gościnę. To było naprawdę wspaniałe przyjęcie.

– Pani Derrick – szepnął książę – chciałbym zadać pani pewne pytanie, jednak grzeczność nakazuje, bym najpierw zamienił słowo z pani matką. Nie zrobiłem tego zeszłego lata. Czy mogę z nią pomówić? I dopiero potem spotkać się z panią? Jeśli wolałaby pani, żebym tego nie robił, nie będę pań kłopotał.

Parasol dawał namiastkę odosobnienia i prywatności. Deszcz bębnił w materiał i zagłuszał ich rozmowę. Spojrzała mu w oczy i nagle jej przygnębienie znikło. Ogarnęło ją promienne szczęście.

– Tak – odparła bez tchu. – Proszę odwiedzić moją matkę. Poczuje się zaszczycona. Proszę do mnie przyjechać. Będę…

– Tak, Christine? – ponaglił cicho.

– Będę na pana czekała – rzuciła i wbiegła po schodkach do powozu, nie czekając, by pomógł jej wsiąść.

Dopiero wtedy łzy napłynęły jej do oczu i rozmazały kontury osób i przedmiotów. Ze wszystkich sił starała się je powstrzymać, by nie spłynęły na policzki.

Drzwiczki zamknęły się z cichym trzaskiem. Powóz szarpnął i ruszył. Melanie poklepała ją po ręce.

– Tak mi przykro, Christine – powiedziała. – Miałam nadzieję, że na balu coś się rozstrzygnie. Wszyscy spodziewali się jakiejś deklaracji. To zarozumiały, niemiły człowiek, prawda? Znajdziemy ci kogoś innego. To nie będzie trudne. Zdumiewające, jak podobasz się mężczyznom.

Nic się nie rozstrzygnęło, niczego nie ogłoszono na balu. Bo jej matka, Eleanor, Hazel i Charles byli nieobecni. A on czuł, że powinien przestrzegać zasad etykiety i najpierw pomówić z jej matką i resztą rodziny.

Nie była w nim zakochana. Wcale nie.

Kochała go całym sercem.

Wulfric domyślał się, że Christine nie uprzedziła swojej rodziny, iż mają się go spodziewać. Siedział w salonie w Hyacinth Cottage i z mozołem prowadził konwersację. Widział wyraźnie, że pani Thompson i pani Lofter są przerażone. Ta ostatnia przyszła z wizytą chwilę po nim i na jego widok omal nie zawróciła w drzwiach. Nie zdołała jednak w porę znaleźć odpowiednio grzecznej wymówki. Panna Thompson przyglądała mu się sponad okularów, których nie zdjęła ani na chwilę, choć po jego wejściu zamknęła czytaną książkę. Miała rozbawioną minę, w czym przypominała nieco swoją najmłodszą siostrę.

Od chwili, gdy Christine wyjechała z Lindsey Hall, minęło osiem dni. Oczywiście musiał przyjechać akurat tego popołudnia, gdy nie było jej w domu. Lada moment miała się jednak pojawić na podwieczorku. Pani Thompson nieustannie zerkała na okno, jakby chciała w ten sposób przyspieszyć powrót córki.

Właściwie to dobrze, że Christine nie ma w domu. Wulfric doszedł do wniosku, że pora przerwać tę zdawkową konwersację.

– Madame, chciałbym z panią omówić pewną kwestię, jeszcze zanim wróci pani córka – zwrócił się do pani Thompson. – Bardzo dobrze, że są tu obecne również pani pozostałe córki. Zastanawiam się, czy miałyby panie coś przeciwko temu, żeby pani Derrick została księżną Bewcastle.

Pani Thompson spojrzała na niego z otwartymi ustami. Pani Lofter przycisnęła obie dłonie do ust. Po krótkiej ciszy odezwała się panna Thompson.

– Wasza Wysokość, czy Christine spodziewa się pana wizyty? – spytała.

– Mniemam, że tak – odparł.

– W takim razie, Wasza Wysokość, jeśli to perspektywa pana przyjazdu sprawiła, że od powrotu z Hampshire Christine jest pełna energii i jeszcze chętniej się uśmiecha, będziemy zachwycone – powiedziała. – Nie dlatego, że Christine zostanie księżną Bewcastle, ale dlatego, że znów będzie szczęśliwa.

– Ależ Eleanor, przecież Christine zawsze jest szczęśliwa – zaoponowała pani Lofter.

– Doprawdy? – spytała panna Thompson, ale nie rozwinęła tematu.

– Wielki Boże – westchnęła pani Thompson. – Christine księżną. Wasza Wysokość, to bardzo uprzejme z pana strony, że nas zapytał. Choć wcale nie musiał, skoro jest księciem. Zresztą Christine ma już dość lat, by samej decydować o swoim życiu. Jaka szkoda, że jej ojciec nie dożył dzisiejszego dnia.

W holu rozległ się gwar głosów.

– Przepraszam, że spóźniłam się na podwieczorek, pani Skinner – mówiła Christine. – Czytałam panu Pottsowi. Biedaczek jak zwykle zasnął już przy trzecim akapicie. Jednak gdy tylko wstałam, żeby wyjść cichutko i wrócić do domu, obudził się i przez bite pół godziny zabawiał mnie starymi dykteryjkami. Gdybym dostawała tylko szylinga za każdym razem, gdy ich słucham, byłabym bogata. Nie miałam serca mu przerywać. Sprawia mu tyle radości, gdy dziwię się i śmieję we właściwych momentach.

Śmiała się jeszcze na samo wspomnienie, kiedy weszła do salonu ubrana w stary słomkowy kapelusz i popelinową suknię w białe i zielone paski, którą Wulfric pamiętał z zeszłego roku. Wyglądała równie pięknie jak w Londynie i Lindsey Hall w swojej nowej, szykownej garderobie.

– Ojej! – Zamarła z uśmiechem na twarzy. Wulfric wstał i się ukłonił.

– Pani Derrick.

– Wasza Wysokość. – Dygnęła.

Pani Thompson również wstała.

– Christine, Jego Wysokość chciałby z tobą pomówić na osobności – powiedziała. – Eleanor, Hazel, chodźcie, zostawimy ich samych.

– Madame, wolałbym wyjść z panią Derrick do ogródka przy domu – oznajmił Wulfric. To właśnie tam wszystko zepsuł w ubiegłym roku. Pragnął w tym samym miejscu spróbować to naprawić.

Wyszli na zewnątrz i wspięli się po niskich schodkach do zacisznego ogródka, który po poprzedniej wizycie widział przez długie tygodnie w najgorszych koszmarach.

– Pani Skinner powinna była mnie uprzedzić – odezwała się Christine. – Mogłabym chociaż zadbać o swój wygląd.

– Po pierwsze, chyba nie dałaś jej dojść do słowa – odparł. – A po drugie, i tak wyglądasz cudownie.

– Och! – Tak jak poprzednim razem stanęła za ławeczką i zacisnęła dłonie na jej oparciu.

– Przede wszystkim muszę cię uprzedzić, że nigdy nie będę mężczyzną, o jakim marzysz – powiedział, zakładając ręce na plecy.

– Ależ owszem – wtrąciła szybko. – Już jesteś. Nie pamiętam, co było na tamtej liście, którą podałam w zeszłym roku, ale to nie ma znaczenia. Jesteś spełnieniem wszystkich moich marzeń, a nawet je przerastasz.

Całą starannie przygotowaną mowę diabli wzięli.

– Więc mnie przyjmiesz? – spytał.

– Nie. – Pokręciła głową i zobaczyła, że zamknął oczy. – Nie nadaję się na księżnę dla ciebie.

Otworzył oczy.

– Chyba nie zamierzasz wygadywać głupstw? – spytał. – Wiem z najlepszego źródła, a mianowicie od Freyi, że nikt z mojego rodzeństwa, ich współmałżonków, a nawet dzieci nie odezwie się do mnie do końca życia, jeśli nie złożę ci tej propozycji i nie skłonię do jej przyjęcia. A przecież nikt nie ma tak wysokich wymagań jak Bedwynowie.

– Markiza Rochester ma – powiedziała.

– Moja ciotka, jak my wszyscy, lubi stawiać na swoim – odparł. – Powzięła niedorzeczny zamiar, by skojarzyć mnie z siostrzenicą swego męża. Ale jakoś zniesie to rozczarowanie. Ona mnie uwielbia, jestem jej oczkiem w głowie. Akurat tego nikt z rodzeństwa nigdy mi nie zazdrościł.

Roześmiała się, co zresztą było jego intencją. Obeszła ławeczkę i usiadła.

– Wasza Wysokość, ja… – zaczęła.

– Dlaczego zwracasz się do mnie Wasza Wysokość? – przerwał jej. – Dlaczego, Christine?

– Bo mi się wydaje zbyt poufałe zwracać się do ciebie po imieniu – odparła.

– Nie myślałaś tak, gdy leżałaś koło mnie w gołębniku – rzucił.

Zarumieniła się, ale wytrzymała jego spojrzenie. Niewiarygodne, że właśnie z tego powodu zwrócił na nią uwagę w Schofield Park.

– Wulfricu, mam trzydzieści lat – powiedziała. – Trzy dni temu obchodziłam trzydzieste urodziny.

– Zatem przez kilka tygodni mogę udawać, że jestem tylko pięć lat starszy od ciebie – rzekł. – Ja nie skończyłem jeszcze trzydziestu sześciu.

– Och, wiesz, o co mi chodzi. Nawet gdybym nie była bezpłodna, w tym wieku miałabym już niewielkie szanse zostać matką. Ale ja jestem bezpłodna. Nie powinnam była się zgodzić, gdy pytałeś, czy możesz przyjechać. Nie myślałam jednak rozsądnie. Byłam pod wrażeniem tych cudownych dni w Lindsey Hall i…

– Christine, przestań wygadywać głupstwa. Mówiłem ci już, że mam trzech braci, którym z radością przekażę prawo do sukcesji. Poznałaś ich wszystkich. Jeśli Aidan nie doczeka się synów, tytuł może przejść na Williama. Nie planowałem, że się ożenię. W wieku dwudziestu czterech lat próbowałem zawrzeć małżeństwo z myślą o sukcesji i się nie udało. Od tamtej pory wiedziałem, że się nie ożenię, dopóki nie spotkam kobiety, którą pokocham całym sercem. Szczerze mówiąc, nie spodziewałem się, że to kiedykolwiek nastąpi. Ja nie wzbudzam w ludziach miłości.

– Twoi bracia i siostry bardzo cię kochają – zaprotestowała.

– Christine, jesteś światłem, radością i ucieleśnieniem miłości – ciągnął. – Jeśli zgodzisz się zostać moją żoną, nie będę oczekiwał, byś stała się księżną według wyobrażeń swoich czy kogokolwiek innego. Ciotka Rochester może oczywiście próbować cię zmienić. Ja jedynie będę oczekiwał, a nawet żądał, byś pozostała sobą. Jeśli komuś się nie spodoba, jaką jesteś księżną, to do diabła z nim. Ale nie obawiam się o to. Masz dar wzbudzania miłości i radości nawet w ludziach, którzy nie chcą cię kochać i dzielić z tobą radości.

Spojrzała na swoje dłonie, skrywając twarz pod rondem kapelusza.

– Zawsze będę surowym i powściągliwym arystokratą, którym tak gardzisz – rzucił. – Nie mogę być inny. Ja…

– Wiem – wtrąciła i spojrzała na niego. – Nie oczekuję, że się zmienisz. I nawet tego nie chcę. Kocham księcia Bewcastle'a takiego, jaki jest. Jest potężny, wspaniały i groźny. Zwłaszcza gdy jedną ręką chwyta łotra za gardło i napełnia go lękiem, wypowiadając zaledwie kilka słów.

W jej oczach czaił się dobrze mu znany śmiech.

– Ale zawsze będę też Wulfrikiem Bedwynem – dodał. – Który potrafi odkryć, jak wspaniale jest nurkować w jeziorze, skacząc z drzew.

Uśmiechnęła się do niego promiennie.

– Kocham Wulfrica Bedwyna – oznajmiła z rozkoszną radością w głosie.

– Naprawdę? – Podszedł do niej, ujął jej dłonie i podniósł po kolei do ust. – Naprawdę, kochanie? Na tyle, by zaryzykować? Muszę cię ostrzec. Zgodnie z tradycją Bedwynowie często dosyć późno zakładają rodziny, jednak gdy już biorą ślub, to są bezgranicznie oddani i wierni swym współmałżonkom. Jeśli wyjdziesz za mnie, musisz się przygotować na to, że będę cię uwielbiał do końca życia.

Westchnęła.

– Chyba jakoś to zniosę, jeśli bardzo się postaram – odparła. – Pod warunkiem że mogę ci się odwzajemnić tym samym.

Roześmiała się czarująco. Odpowiedział uśmiechem.

– Dobrze. – Mocniej ścisnął jej ręce. – Dobrze. Ukląkł przed nią na trawie i znów pocałował jej dłonie.

– Christine, wyjdziesz za mnie? Pochyliła się nad nim.

– Tak – odparła. – Och, tak, tak, Wulfricu, z radością. Uniósł głowę i pocałował ją w usta.

Kościół Świętego Jerzego przy Hanover Square był tylko w połowie zapełniony, gdy pod koniec lutego odbywał się w nim ślub Audrey i sir Lewisa Wisemana. Już wtedy siedzącą w ławce Christine przepełniał lęk.

Teraz, w środku lipca, patrzyła na kościół wypełniony po brzegi niemal wszystkimi członkami arystokracji. To był jej własny ślub.

Czuła straszną tremę. Obawiała się, że nogi odmówią jej posłuszeństwa i padnie na posadzkę w żałosnej pozie, gdy tylko zabrzmią organy. Basil musiałby ją wtedy zaciągnąć po podłodze do ołtarza, żeby nie straciła szansy zostania księżną.

Charles asystował pastorowi, który miał udzielić ślubu. Obyło się więc bez dyskusji, który szwagier poprowadzi ją do ołtarza.

– O Boże! – westchnęła.

– Spokojnie. – Basil poklepał jej dłoń. – Wszyscy na ciebie czekają, Christine.

Właśnie, pomyślała.

Wulfric pozostawił jej wybór, gdzie ma się odbyć ich ślub. Christine wolałaby kościół w swojej wsi z Charlesem u ołtarza albo kaplicę w Lindsey Hall. Wulfric nie miał nic przeciwko temu. Tak powiedział. Ale nie, musiała w tej kwestii zachować się wspaniałomyślnie. Był przecież księciem Bewcastle'em, jednym z najpotężniejszych i najbogatszych ludzi w kraju. Na pewno miało dla niego ogromne znaczenie, by wziąć ślub z całą pompą należną jego pozycji. Zdecydowała się więc na kościół Świętego Jerzego, gdzie w sezonie odbywały się wszystkie śluby arystokracji.

Mogła zatem mieć pretensje o te przerażające chwile tylko do siebie.

Basil jeszcze raz poklepał jej dłoń i ruszyli do ołtarza. Mogła jednak poruszać nogami.

Popatrzyła wzdłuż głównej nawy aż do ołtarza.

Stał tam, ubrany w złocisto – beżowy strój i wyglądał wprost cudownie. Przez chwilę czuła się oderwana od rzeczywistości, nie dowierzając, że to dzieje się naprawdę. To niemożliwe, by on czekał na nią. Chyba tylko śni i lada moment obudzi się w szkolnej sali albo w Hyacinth Cottage.

Potem zobaczyła jego twarz. Surową, przystojną, z mocną szczęką, wąskimi wargami, wyraźnymi kośćmi policzkowymi i wydatnym, arystokratycznym nosem. Twarz księcia Bewcastle'a.

Twarz mężczyzny, którego kochała całym sercem.

Wulfrica.

Uśmiechnęła się do niego przez welon okrywający jej zielony kapturek.

Gdy podeszła bliżej, widziała już tylko jego oczy. Srebrzyste, pełne światła. Wpatrywał się w nią, nie zwracając uwagi na stojącego obok lorda Aidana i wszystkich obecnych w kościele.

Uśmiechnął się ciepło i w tym momencie przeobraził się w najpiękniejszego mężczyznę na ziemi.

Wreszcie znalazła się u jego boku i całe zdenerwowanie pierzchło. Istniał już tylko Wulfric i ona. I kapłan, który miał ich połączyć węzłem małżeńskim na resztę życia.

– Drodzy bracia i siostry – odezwał się pastor uroczystym, donośnym głosem.

Ceremonia dobiegła końca. Oboje złożyli podpisy w księdze parafialnej. Organy zagrały uroczystą pieśń, stosowną na procesję. Ruszyli do wyjścia środkową nawą, pośród rzeszy gości siedzących w ławkach.

Christine kurczowo trzymała się ramienia męża. Spojrzał na nią z miłością i współczuciem. Wiedział, że wybrała kościół Świętego Jerzego i ślub z wielką pompą ze względu na niego. Wyczuwał, że bardzo się denerwuje, po raz pierwszy stając twarzą w twarz z całym eleganckim towarzystwem.

Nie musiał się jednak o nią bać. Szła u jego boku i uśmiechała się radośnie na prawo i lewo, do swojej i jego rodziny, do znajomych, których rozpoznała w tłumie.

Gdy znaleźli się w połowie nawy, a organy zagrały szczególnie podniosłe crescendo, Christine wyciągnęła rękę i wskazała najbardziej odległy kąt kościoła. Dopiero wtedy Wulfric poczuł, na co musi być przygotowany w ich małżeństwie.

– Och, Wulfricu, popatrz – powiedziała. – Dzieci też tu są.

Rzeczywiście. Wszystkie, nawet maluchy, stały pod czujnym okiem niań, gotowych wyprowadzić je z kościoła, gdyby zaczęły hałasować.

– To ciocia Christine! – zawołał William.

– I wujek Wulf – dodał Jacques.

Christine uniosła rękę i pomachała do nich radośnie.

Wulfric zatrzymał się i czekał, aż jego żona będzie gotowa ruszyć dostojnym krokiem dalej. A ponieważ nie miał innego zajęcia, sam również pomachał do dzieci. I uśmiechnął się od ucha do ucha.

Pomyślał, że dopiero teraz, gdy skończył trzydzieści sześć lat, życie stanie się wielką przygodą. To był dzień jego urodzin.

– Chyba powinienem cię ostrzec – szepnął, gdy dotarli do drzwi. – Nie wiem, czy zauważyłaś puste pierwsze ławki. Ci, którzy tam siedzieli, czekają na nas na zewnątrz.

I rzeczywiście, stali tam wszyscy Bedwynowie wraz z małżonkami i starszymi dziećmi, uzbrojeni w płatki róż.

Dalej kłębił się tłum ciekawskich, którzy przyszli się pogapić na ślub w wyższych sferach. Rozległy się wiwaty.

– Och, Wulfricu, jakie to ekscytujące – zawołała Christine.

Roześmiał się, chwycił ją za rękę i pobiegł do powozu. Spadł na nich deszcz różanych płatków. Christine zatrzymała się, schyliła, by zgarnąć z ziemi garść płatków, i z radosnym śmiechem rzuciła je w stronę Rannulfa, Rachel i Gervase'a.

Wsiedli do odkrytego powozu. Wulfric sięgnął po leżące na siedzeniu sakiewki z monetami i rozrzucił ich zawartość nad głowami zebranego tłumu. Lokaj w liberii wskoczył na kozioł obok stangreta, dwóch forysiów stanęło z tyłu i powóz ruszył wśród furkotu dekorujących go kolorowych wstążek i łoskotu przyczepionych doń dziurawych garnków i starych butów.

Wulfric spojrzał na żonę i ujął jej dłoń.

– Nareszcie – westchnął. – Aż do tej chwili nie wierzyłem, że czeka nas długie i szczęśliwe życie razem.

– Och, Wulfricu, nie myśl o długim i szczęśliwym życiu – powiedziała. – To takie nudne. Nie chcę, byśmy żyli jak w bajce. Chcę szczęścia, życia, kłótni i pojednań, przygody i…

Pochylił się i pocałował ją.

– Tak, tego też – dodała ze śmiechem.

Tłum przy kościele wzniósł kolejny okrzyk na cześć młodej pary.

Загрузка...