8

Przez kilka następnych poranków Wulfric chodził wędkować z baronem Renable'em i paroma innymi panami. Przesiadywał też w bibliotece, dyskutując w męskim gronie o polityce i o książkach. Raz czy drugi zagrał w bilard, gdy znalazł chętnych do rozgrywki. Wieczorami siadał do kart ze starszymi dżentelmenami, bo tylko oni mieli na to ochotę. Unikał co weselszych rozrywek, starając się jednak nie obrazić pani domu. Nie chciał, by uznano go za grubianina. Jak najwięcej czasu spędzał sam. Liczył godziny do chwili, kiedy wreszcie wyjedzie z Schofield.

Niestety nie mógł odmówić udziału w balu urządzonym jako zwieńczenie wszystkich rozrywek. Wielki bal – o ile bal na prowincji można nazwać wielkim – wydano z okazji zaręczyn panny Magnus z sir Lewisem Wisemanem. Zaproszono starannie dobrane grono sąsiadów, jako że dwadzieścioro czworo gości oraz gospodarze nie byli w stanie wypełnić sali balowej.

– Większość to drobna szlachta – wyjaśniła lady Renable Wulfricowi na parę dni przed balem. – Cieszą się, gdy ich zapraszamy, a my czujemy się w obowiązku robić to raz czy dwa razy w roku. Mam nadzieję, że ich towarzystwo nie wyda się panu nudne.

– Sądzę, że tak jak we wszystkich innych kwestiach, również i w tej mogę zaufać pani dobremu smakowi – odparł, unosząc brwi i monokl.

Po co przepraszać za coś, czego nie można uniknąć? I dlaczego przepraszać tylko jego? Po co w ogóle przepraszać? Dziękował Bogu, że w jego rodzinie nie było ciągłego wzajemnego przepraszania.

Nigdy nie przepadał za balami, lecz czasami musiał się na nich pojawiać. Tak jak tym razem. Nie mógł przecież zamknąć się w sypialni z książką. Ubrał się więc z największą starannością i pozwolił, by lokaj więcej czasu niż zwykle poświęcił na zawiązanie mu halsztuka. O wyznaczonej godzinie zszedł do sali balowej. Pierwszą turę zarezerwował u lady Elrick, drugą u lady Renable. Miał nadzieję, że potem będzie mógł się wycofać i zasiąść do gry w karty.

Podszedł do Mowbury'ego i rozejrzał się po sali. Młode damy ubrały się w najpiękniejsze suknie, obficie ozdobiły biżuterią i wpięły we włosy najwspanialsze pióra, zapewne z zamiarem przyćmienia elegancją pań z okolicy.

– Tłumaczyłem Melanie, że mam dwie lewe nogi, ona jednak uparła się, żebym choć raz z kimś zatańczył – powiedział Mowbury. – Więc poprosiłem Christine. Panią Derrick. Wie pan, była żoną mojego kuzyna. Zawsze uważałem, że to porządna kobieta, choć Hermione i Elrick chyba za nią nie przepadają. Powiem coś panu, Bewcastle, bale są strasznie męczące.

Pani Derrick stała po przeciwnej stronie sali, pogrążona w rozmowie z trzema damami i dżentelmenem. Wulfric rozpoznał pastora i jego żonę. Domyślił się, że pozostałe damy to matka i najstarsza siostra. W całej rodzinie tylko ona została obdarzona urodą. Ani żona pastora, ani najstarsza siostra nie były ładne.

Pani Derrick miała na sobie kremową suknię z falbankami przy spódnicy i krótkimi bufiastymi rękawkami. Dekolt, choć dosyć głęboki, mieścił się w normach przyzwoitości. W lśniące krótkie loki wplotła różową wstążkę, pasującą odcieniem do szarfy przewiązanej pod stanikiem sukni. Poza trzymanym w ręce wachlarzem była to jej jedyna ozdoba. Nie miała biżuterii ani piór we włosach. A suknia stanowczo nie była ostatnim krzykiem mody.

Jednak przy niej stroje reszty dam wydawały się przeładowane ozdobami.

– Więc pani Derrick zgodziła się zatańczyć z panem pierwszą turę – powiedział Wulfric.

– Tak – Mowbury się skrzywił. – Obiecałem, że nie podepczę jej palców. Ale nawet jeśli mi się to przytrafi, ona pewnie się roześmieje i powie, że i tak trzeba je było trochę odchudzić. Cudowna kobieta.

Kitredge, który wcisnął się w gorset i niemal skrzypiał przy każdym ruchu, podszedł do pani Derrick i oparł upierścienioną dłoń na jej plecach. Wulfric zacisnął palce na monoklu. Ręka hrabiego opadła, gdy pani Derrick przesunęła się nieco, uśmiechnęła i skinęła głową. Kitredge ukłonił się i odszedł. Wulfric domyślił się, że właśnie została obiecana druga tura tańców.

Wypuścił monokl z palców.

Christine uwielbiała tańczyć, ale przez kilka ostatnich lat swego małżeństwa nie lubiła balów. Oscar miał jej za złe, że tańczy z obcymi mężczyznami. Starała się go przekonać, że na bale chodzi się właśnie po to, by tańczyć z wieloma partnerami. Nie mogła przecież tańczyć tylko z nim. To było wbrew zasadom etykiety, a on i tak najchętniej spędzał czas w pokoju do gry w karty albo dowcipkując w towarzystwie swoich kompanów.

Małżeństwo okazało się o wiele trudniejsze, niż sobie wyobrażała. Mimo posągowej urody Oscar był niepewny i siebie, i jej. Z upływem czasu stawał się coraz bardziej zaborczy i nieobliczalny. Krzywdził ją, a nawet obrażał swoimi oskarżeniami. Doprowadził do tego, że zaczęła się zastanawiać, czy nadal go kocha.

Jednak te trudne, bolesne czasy minęły. Była wolna. Może przetańczyć cały wieczór, jeśli tylko będzie miała na to ochotę i dość partnerów, którzy poproszą ją do tańca. Śmiała się przez całą pierwszą turę, prowadząc Hectora przez skomplikowane kroki tańca ludowego. Wiele razy ratowała go z opresji, gdy ruszał w przeciwnym kierunku, niż należało i omal się nie zderzył z którymś panem. Podziękował jej potem wylewnie i nawet na tyle się zapomniał, że pocałował ją w rękę.

Drugą turę przetańczyła ze spoconym z wysiłku hrabią Kitredge'em. Nie odpowiadała na jego dwuznaczne żarty, a gdy próbował pociągnąć ją przez drzwi balkonowe do ogrodu, by mogli przez kilka minut odetchnąć chłodnym wieczornym powietrzem, stwierdziła, że pęknie jej serce, jeśli straci choć jeden taniec podczas tego cudownego balu.

Zatańczyła z Ronaldem Culverem, którego nauczyła się odróżniać od jego brata bliźniaka. Potem z panem Cobleyem, jednym z dzierżawców Bertiego, który często się śmiał i mówił prawie bez przerwy, a w ciągu ostatniego półtora roku trzykrotnie proponował jej małżeństwo.

Z radością zauważyła, że Hazel tańczy cały czas i nawet Eleanor, która nie znosiła tańców, dała się wyciągnąć na parkiet na dwie tury.

Ilekroć spojrzała na Audrey i sir Lewisa Wisemana, uśmiechała się ciepło. Nie okazywali sobie otwarcie uczuć, ale wyglądali na dobraną parę. Byli razem bardzo szczęśliwi. Szczęście jest takie ulotne. Miała nadzieję, że ich nie przeminie szybko. Zawsze lubiła Audrey, która była jeszcze dzieckiem, gdy ona wychodziła za Oscara.

Przypomniała sobie, że jutro wraca do domu. Co za cudowna świadomość, choć oczywiście pod wieloma względami pobyt w Schofield okazał się przyjemny. Goście byli mili, z wyjątkiem trzech osób, których obecność przesądziła o jej pragnieniu powrotu do domu. Od incydentu na pikniku między nią a Hermione i Basilem utrzymywało się silne napięcie. Unikali się, jak mogli, chociaż Christine codziennie obiecywała sobie, że poprosi ich o chwilę rozmowy, by wreszcie wyjaśnić wszystko, co należało wyjaśnić. Ale podczas imprezy towarzyskiej w dużym gronie trudno było znaleźć na to trochę czasu. A może nie dość się starała? Z kolei książę Bewcastle zaproponował jej, żeby została jego kochanką, potem był świadkiem upokorzenia jej przez Basila i Hermione, a wreszcie jej wybuchu złości.

W rezultacie nie mogła się doczekać powrotu do domu.

Nigdy, przenigdy nie da się namówić na jakąkolwiek imprezę z udziałem wyższych sfer w ogólności, a Basila i Hermione w szczególności. Księcia Bewcastle'a nie uwzględniła w swoim postanowieniu, bo nie istniał nawet cień prawdopodobieństwa, że jeszcze kiedykolwiek się spotkają.

Za co była losowi niezmiernie wdzięczna.

A jednak przez cały bal zwracała uwagę na księcia. Ubrany w czarny frak, pantalony, srebrną kamizelkę i śnieżnobiałą koszulę z koronkowymi mankietami, wydawał się surowy i zimny, niemal diaboliczny. Sprawiał wrażenie, jakby gardził ludźmi, z którymi musiał spędzić ten ostatni wieczór, i nie czerpał z niego żadnej przyjemności. Zapewne oburzało go, że musi przebywać w tej samej sali co przedstawiciele drobnej szlachty, znajdujący się tak nisko w hierarchii towarzyskiej. Na przykład tacy jak jej matka i Eleanor.

Zatańczył z Hermione, a potem z Melanie i ruszył w kierunku pokoju do gry w karty. Christine przyglądała mu się, stając z Ronaldem Culverem do trzeciej tury, i nagle ze zdumieniem zauważyła, jak cofnął się w progu, zawahał, po czym z wyniosłą miną podszedł do Mavis Page, szczupłej, nieładnej córki nieżyjącego już kapitana marynarki, która przez cały wieczór siedziała z matką. Nikt nigdy nie tańczył z Mavis, bo była zbyt nieśmiała, żeby przy swoim braku urody zwrócić na siebie uwagę.

Christine ogarnęły mieszane uczucia. Bardzo się cieszyła ze względu na Mavis. Pani Page będzie miała czym się chwalić przez następny rok, a może nawet przez resztę życia. Zirytowało ją jednak i zaniepokoiło, że książę zachował się tak nietypowo jak na niego. Nie chciała w nim widzieć żadnych pozytywnych cech, a wyglądało na to, że zauważywszy dziewczynę, która przez cały bal podpierała ściany, przyszedł jej na ratunek.

Pan Fontain, kolejny dzierżawca Bertiego, poprosił Mavis do następnej tury. Dziewczyna zarumieniona ze szczęścia wydawała się niemal ładna.

Po trzeciej turze książę Bewcastle zniknął w pokoju do gry w karty. Christine mogła odetchnąć i wreszcie dobrze się bawić. Gdy minie jutrzejszy dzień, już nigdy nie będzie musiała o nim myśleć. Nie spojrzy już na jego zimną, arogancką twarz i nie będzie sobie ciągle przypominać, że złożył jej haniebną propozycję, a ona przez jedną haniebną chwilę czuła rozczarowanie, że nie poprosił jej o rękę.

Sama myśl o małżeństwie z nim…

Ulga z powodu jego nieobecności nie trwała długo. Kiedy po czwartej turze wracała do matki i Eleanor, George Buchan i Anthony Culver zatrzymali ją na chwilę, by zamienić parę słów. Miała nadzieję, że któryś z nich poprosi ją do tańca. W następnej turze miał być walc. Uwielbiała walca, choć dotąd tańczyła go tylko z Oscarem.

Miała nadzieję, że teraz będzie miała okazję zatańczyć go z innym partnerem.

Poczuła na ramieniu czyjś dotyk. Odwróciła się i spojrzała prosto w srebrzyste oczy księcia Bewcastle'a.

– Pani Derrick, jeśli nie obiecała pani następnej tury komuś innemu, chciałbym, żeby zatańczyła ją pani ze mną – powiedział.

Kompletnie ją zaskoczył. Przemknęło jej przez myśl, żeby po prostu odmówić. Ale wtedy w ogóle nie będzie mogła zatańczyć walca. A to miał być jedyny walc tego wieczoru.

Do diabła, pomyślała. Do stu tysięcy diabłów!

Serce zaczęło jej mocno bić. Ugięły się pod nią kolana. Zabrakło jej powietrza jak po długim biegu. Przecież pominąwszy wszystkie inne względy, książę był naprawdę pięknym mężczyzną.

To ostatni wieczór w Schofield. Jej ostatnie z nim spotkanie.

– Umie pani tańczyć walca? – spytał.

Wpatrywała się w niego, dysząc niczym ryba wyrzucona na piasek.

– Umiem, choć upłynęło sporo czasu, kiedy robiłam to po raz ostatni – odparła i rozwinęła wachlarz, żeby ochłodzić zarumienione policzki. – Dziękuję panu, Wasza Wysokość.

Podał jej ramię. Złożyła wachlarz, ujęła księcia pod rękę i pozwoliła poprowadzić się na parkiet. Przypomniała sobie, że zatańczył z Mavis, i spojrzała na niego z zaciekawieniem.

Ma oczy wilka, pomyślała. Parę dni temu ktoś wspomniał, że książę ma na imię Wulfric. To imię idealnie do niego pasowało!

– Myślałam, że dzisiejszego wieczoru będzie mnie pan unikał – rzuciła.

– Doprawdy? – odparł wyniosłym tonem i uniósł brwi.

Cóż, niewiele można było na to odpowiedzieć. Nawet nie próbowała. Czekała w milczeniu, aż zacznie grać muzyka. Co ona przed chwilą pomyślała? Ze książę jest pięknym mężczyzną? Pięknym? Chyba oszalała. Spojrzała na niego. Miał za duży nos. Nie, nieprawda. Wydatny, lekko orli nos dodawał jego twarzy charakteru i sprawiał, że wydawał się jeszcze przystojniejszy. Jaką śmieszną rzeczą jest nos.

– Czyżbym znów czymś panią rozbawił? – spytał.

– Niezupełnie – roześmiała się. – Śmiałam się z myśli, która przyszła mi do głowy, że nos jest nader zabawną rzeczą.

– W rzeczy samej – odparł z dziwnym błyskiem w oku.

Zaczęła grać muzyka. Ujął jej prawą dłoń i drugą ręką objął ją w talii. Znów zabrakło jej tchu, choć przecież trzymał ją w przepisowej odległości od siebie. W tym momencie nagle zrozumiała, dlaczego wielu ludzi uważa walca za nie do końca przyzwoity taniec. Nie doświadczyła takiej bliskości, gdy tańczyła walca z Oscarem. Nie mogła sobie przypomnieć, żeby czuła ciepło jego ciała i zapach wody kolońskiej. Serce biło jej mocno, choć nie zrobili jeszcze ani kroku.

Gdy w końcu zaczęli się kołysać w tańcu, już po kilku chwilach zdała sobie sprawę, że nigdy dotąd naprawdę nie tańczyła walca. Prowadził ją pewnie i szybko wirował, aż światło świec zlało się w jedną połyskliwą smugę. Do dzisiejszego wieczoru nie wiedziała, czym naprawdę jest walc. A był czystą zmysłową rozkoszą. Światła, kolory, zapachy, ciepło ciała, piżmo i woda kolońska, muzyka, gładka podłoga pod stopami, ramię obejmujące ją w talii, ręka trzymająca jej dłoń, zachwyt nad lekkością i ruchem własnego ciała. Oczarowanie.

Spojrzała mu w oczy, uśmiechnęła się i przez chwilę czuła się niewymownie, szaleńczo szczęśliwa.

Odwzajemnił spojrzenie i w blasku świec płonących w żyrandolu nad ich głowami wydało się jej, że jego oczy promieniują ciepłem.

Czarowny taniec został nagle przerwany.

Książę zdążył obrócić Christine w rogu sali, gdy z przeciwnego kierunku wytoczył się Hector walcujący z Melanie. Książę Bewcastle szybko przyciągnął Christine do siebie, bohatersko próbując uchronić ją przed kolizją, ale było już za późno. Hector z całej siły nadepnął jej na lewą stopę, boleśnie miażdżąc palce.

Christine stanęła na drugiej nodze i zaczęła głęboko oddychać, powstrzymując się od krzyku. Zrobiło jej się ciemno przed oczami. Książę podtrzymał ją, mocno obejmując w pasie. Melanie krzyknęła z przerażenia i wytknęła Hectorowi, że od początku mu mówiła, iż tańczy w niewłaściwym kierunku. Ten zaczął gorąco i pokornie przepraszać.

– Ostrzegałem Mel, że nie umiem tańczyć walca – usprawiedliwił się. – Ona przecież wie, że ja nie tańczę, ale uparła się, bym poprosił ją do walca. Christine, jest mi niewymownie przykro. Bardzo cię boli?

– Hectorze, w życiu nie słyszałam głupszego pytania – stwierdziła cierpko Melanie. – Oczywiście, że ją boli, ty stary cymbale.

– Zdaje się, że już za chwilę przejdzie mi ochota, żeby krzyczeć – powiedziała Christine. – Tymczasem będę powoli liczyć… czterdzieści siedem… czterdzieści osiem… Nie przejmuj się, Hectorze, moje palce należało trochę odchudzić.

– Christine, moje biedactwo – westchnęła Melanie. – Może zaprowadzę cię do pokoju i wezwę pokojówkę?

Christine odprawiła ich machnięciem ręki i zacisnęła zęby. Starała się nie zwracać na siebie uwagi. Dlaczego takie rzeczy zawsze zdarzają się właśnie jej, nawet gdy akurat w nic się nie wtrącała?

Hector ruszył z Melanie, tym razem we właściwym kierunku. Christine nagle zdała sobie sprawę, że nadal stoi przytulona do boku księcia Bewcastle'a. Ból nie ustępował. Nabrała głęboko powietrza.

Schylił się, wziął ją na ręce i przez drzwi balkonowe wyniósł na zewnątrz. Otworzyła szeroko oczy ze zdumienia, ale musiała przyznać, że zgrabnie to zrobił. Chyba niewielu gości zauważyło kolizję i jej skutki, a także zniknięcie Christine w ramionach księcia Bewcastle'a. Chociaż jeśli ktoś zauważył akurat to ostatnie…

– Ojej, to już zaczyna wchodzić nam w nawyk – westchnęła. – Którą normalną kobietę przez dwa tygodnie trzeba ciągle nosić na rękach?

Oddalił się trochę od domu i posadził ją na drewnianej ławeczce pod wielkim starym dębem.

– Tym razem, pani Derrick, wina leży całkowicie po mojej stronie – odparł. – Powinienem był go wcześniej zauważyć. Czy coś się pani stało?

– Proszę mi dać jeszcze parę minut, żebym przestała krzyczeć w duchu i doliczyła do stu – powiedziała. – Potem zacznę poruszać palcami. Przypuszczam, że gdy Hector był chłopcem, przed każdą lekcją tańca chował się gdzieś z książką o filozofii greckiej, i to w oryginale. Stanowczo powinno się go trzymać z dala od sali balowej. Biedaczek, wyglądał na bardzo nieszczęśliwego, prawda? Dziewięćdziesiąt dwa… dziewięćdziesiąt trzy… Au!

Książę Bewcastle ukląkł na jedno kolano, rozwiązał wstążki i zsunął jej pantofel.

Wyglądał bardzo malowniczo, jakby zaraz miał się jej oświadczyć.

Dziwne, że można jednocześnie czuć rozbawienie i nieznośny ból. Christine zagryzła dolną wargę.

Wulfric nie był lekarzem, jednak wydawało mu się, że żadna kość nie została złamana. Stopa nawet zbytnio nie spuchła. Christine nie mogła nią jednak poruszać, a z jej urywanego oddechu wnosił, że nadal bardzo ją boli. Oparł jej stopę na swej dłoni, podparł piętę drugą ręką i ostrożnie poruszał, zginając palce.

Zacisnęła mu dłoń na ramieniu i pochyliła głowę. Z początku krzywiła się, zagryzając dolną wargę, potem jednak stopniowo się rozluźniła.

– Zdaje się, że jednak przeżyję – powiedziała po minucie czy dwóch. – Może nawet jeszcze kiedyś zatańczę.

Roześmiała się cicho, gardłowo.

Stopę miała wąską i delikatną, obciągniętą jedwabną pończochą. Oparła ją na różowym pantofelku i już sama poruszała palcami. Po chwili zdjęła dłoń z jego ramienia. Wstał, założył ręce na plecy i spojrzał na nią z góry.

– Nie mogę tylko pojąć, jak to się stało, że Hector w ogóle tu przyjechał – powiedziała. – To mól książkowy, którego nie ciągnie do towarzystwa, a zwłaszcza do towarzystwa dam.

– Chyba sądził, że to będzie spotkanie intelektualistów.

– Biedaczek – westchnęła Christine. Wsunęła stopę w pantofel, zawiązała wstążki wokół kostki i ostrożnie poruszyła parę razy palcami. – Pewnie Melanie uznała, że takie spotkanie dobrze mu zrobi. Podejrzewam, że celowo wprowadziła go w błąd, nie mówiąc całej prawdy. Hector chyba nawet nie zauważył albo zapomniał, że jego siostra niedawno się zaręczyła, w związku z czym Melanie urządzi na jej cześć jedną ze swoich słynnych imprez towarzyskich.

Wulfric się nie odezwał. Na dworze zapalono kilka lampionów z myślą o gościach, którzy zechcą wyjść z dusznej sali balowej, by zaczerpnąć świeżego powietrza. Światło jednego z nich padało na twarz Christine i lśniło w jej włosach. Spojrzała na księcia roześmianymi oczami, jakby uderzona nagłą myślą.

– Ojej, przecież to Hector pana tu zaprosił – powiedziała. – Czy pan też myślał, że to będzie spotkanie intelektualistów? Zastanawiałam się, dlaczego pan przyjechał, skoro Melanie twierdziła, że nie bywa pan nigdzie poza Londynem i swoimi majątkami. Jakże musiał pan być przerażony, gdy zorientował się, że wprowadzono go w błąd.

– Zakładam, że pani pytania są czysto retoryczne – rzucił, sięgając po monokl.

Nie przywykł, by ktoś się z niego naśmiewał. I nie przypominał sobie, by ktoś kiedykolwiek mu współczuł.

– Panu jednak nie brakuje obycia w towarzystwie – powiedziała. Splotła ręce na kolanach i lekko przechyliła głowę na bok. – Doskonale tańczy pan walca.

– Można być, jak pani to nazwała, molem książkowym, a jednocześnie umieć się obracać w towarzystwie – odparł. – Ja nie unikałem lekcji tańca. Nauka tańca to istotna część edukacji dżentelmena.

No i wcale nie był molem książkowym. Uważał się za oczytanego, ale nie zwykł tkwić z nosem w książce. Było tyle ważniejszych spraw, które wypełniały mu czas. Jako chłopiec wręcz nie lubił czytać.

– Zawsze uwielbiałam walca, choć nieczęsto go tańczyłam, gdy mieszkałam w Londynie – westchnęła z żalem. – A teraz Hec – tor pozbawił mnie możliwości tańca na resztę wieczoru.

– Tura jeszcze się nie skończyła – zauważył. – Jeśli pani jest w stanie, możemy tańczyć dalej.

– Noga już prawie mnie nie boli – powiedziała, poruszywszy jeszcze raz palcami. – Dzięki Bogu, Hector waży tylko sto kilo, a nie całą tonę.

– Zatem dokończmy walca. – Wyciągnął do niej rękę.

Podała mu dłoń i wstała.

– Pewnie pan żałuje, że poprosił mnie do tańca – powiedziała. – Ściągam na siebie nieszczęścia, nawet jeśli niczym nie zawinię.

– Nie żałuję – odparł.

Lampion zakołysał się na wietrze, rzucając na nią raz smugi światła, raz cienia.

Nagle powietrze między nimi niemal zaczęło iskrzyć.

– Tańczmy tutaj – zasugerował.

– Tutaj? – Uniosła brwi i się roześmiała. – W świetle lampionów, pod gwiazdami? Jak rom… Jak cudownie! Tak, zatańczmy.

Miała zamiar powiedzieć: romantycznie. Skrzywił się w duchu. Nigdy nie był romantyczny. Nie wierzył w te sentymentalne bzdury.

Objął ją w talii, ujął jej dłoń i poprowadził do walca. Po chwili jednak uznał, że jego pomysł nie był rozsądny. Trawnik, zwłaszcza tak nierówny jak ten, okazał się nie najlepszym parkietem, a tańczenie tylko we dwoje na osobności było sprzeczne z zasadami etykiety. Znajdowali się wprawdzie w pobliżu domu, a otwarte drzwi sali balowej i zapalone lampiony zachęcały gości do wyjścia na zewnątrz, nie powinien jednak być z nią sam na sam.

Niemal natychmiast zrozumiał absurdalność swoich obiekcji. Przecież pani Derrick jest wdową i dobiega trzydziestki. W tym, co robili, nie było nic niestosownego.

Tyle że przebywanie z nią sam na sam wcale nie było bezpieczne.

Wirowali w rytm muzyki dobiegającej z sali. Po kilku minutach uderzyło go, że trawa pod stopami i rozgwieżdżone niebo nad głową to idealna sceneria do tańca. Zapach trawy i drzew był piękniejszy niż mieszanka perfum w sali balowej.

Trzymał w ramionach idealną partnerkę. Rozluźniła się w jego uścisku, pozwoliła się prowadzić i razem z nim poddała urokowi tańca.

Przyciągnął ją bliżej, żeby móc ją lepiej prowadzić po nierównym gruncie. Potem oparł jej dłoń na swoim sercu i przykrył swoją ręką. Nie wiadomo kiedy wtuliła twarz w fałdy jego halsztuka. Jej włosy łaskotały go pod brodą. Ciepła, delikatna i kobieca, przytulona do niego całym ciałem, udami dotykała jego nóg. Poruszali się w idealnej harmonii.

Pomyślał, że walc to niesamowicie zmysłowy taniec.

Poczuł wyraźny przypływ pożądania.

Minęło już tyle czasu…

Muzyka jeszcze brzmiała, ale oni się zatrzymali. Przez nieskończenie długą chwilę stali bez ruchu, aż w końcu ona uniosła głowę i spojrzała na niego.

Tym razem zobaczył jej twarz w świetle księżyca. Pomyślał, że jest wręcz nieziemsko piękna. Ujął jej twarz w dłonie i wsunął palce w jej miękkie włosy. Obrysował kciukami jej brwi, kości policzkowe i podbródek. Przesunął palcem wzdłuż ust, odchylił dolną wargę i dotknął jej wilgotnego wnętrza. Musnęła językiem koniuszek jego kciuka, possała lekko i zaprosiła go głębiej. Gorąca, miękka i wilgotna.

Cofnął palec i zastąpił go ustami.

Ale tylko na chwilę.

Odchylił głowę i spojrzał w jej pełne księżycowego blasku oczy.

– Pragnę cię – szepnął.

Mówiąc to, zdał sobie sprawę, że mogła jednym słowem przerwać czar tej nocy. Drobną cząstką siebie chciał, by tak się stało.

– Tak – odparła szeptem.

Patrzyła na niego pięknymi oczami spod wpółprzymkniętych powiek.

– Chodź ze mną nad jezioro.

– Dobrze.

Melodia walca rozbrzmiewała nadal. Z sali balowej dobiegał śmiech i gwar rozmów. Lampiony kołysały się na wietrze. Księżyc był niemal w pełni. W jego świetle i blasku tysięcy gwiazd na niebie książę ujął Christine Derrick za rękę i poprowadził ku linii drzew na porośnięty trawą brzeg jeziora.

Загрузка...