14

Wulfric już nie mógł cieszyć się w Lindsey Hall ciszą i spokojem. Dom był pełen rodzeństwa, ich żon, mężów, dzieci i innych bliskich im osób. Bedwynowie zawsze byli hałaśliwą gromadą, ale teraz, gdy znacznie ich przybyło i nie widzieli się od jakiegoś czasu, robili dwa razy tyle hałasu co zwykle.

Freyja i jej mąż Joshua, markiz Hallmere, przybyli z dwuletnim synem Danielem i trzymiesięczną córeczką Emily. Freyja szybko doszła do siebie po porodzie. Uwielbiała bawić się z Danielem na podłodze, niekoniecznie w pokoju dziecinnym. Poza tym Daniel spędzał większość czasu, galopując po domu na ramionach ojca.

Alleyne i jego żona Rachel oraz Morgan z Gervase'em, hrabią Rosthornem, zjawili się tego samego dnia. I również przywieźli ze sobą dzieci. Alleyne i Rachel półtoraroczne bliźniaczki Laurę i Beatrice, a Morgan i Gervase dwuletniego Jacques'a i dwumiesięcznego Jules'a. Rachel spodziewała się kolejnego potomka, ale nie było to jeszcze zbyt widoczne. Alleyne'owi i Rachel towarzyszył baron Weston, wuj Rachel, który wrócił do zdrowia po kłopotach z sercem.

Następnego dnia przyjechali Rannulf i Judith z trzyletnim Williamem i roczną Mirandą. William od razu zażądał, by ojciec woził go na ramionach po domu. Dobroduszna reakcja Rannulfa na to kategoryczne żądanie wymownie świadczyła o surowości ojcowskiej władzy w ich rodzinie. Jacques, nie chcąc być gorszy, również poprosił swego ojca o przyjęcie roli rumaka, tyle że grzeczniej. Tak długo ciągnął go za chwost przy bucie, aż został zauważony. Wtedy wyciągnął ręce do góry.

Głośno rżący ojcowie z piszczącymi chłopcami na ramionach stali się normalnym widokiem na korytarzach i schodach Lindsey Hall. Czasami Wulfric widział w roli jeźdźca jedną z bliźniaczek, ale nie potrafił powiedzieć którą.

Aidan i jego żona Eve przyjechali z panią Pritchard, ciotką Eve, i trójką dzieci, dziesięcioletnim Davym, ośmioletnią Becky i niemal roczną Hannah. Davy i Becky byli właściwie przybranymi dziećmi, lecz Aidan i Eve nie pozwalali, by tak o nich mówiono. Traktowali całą trójkę jednakowo. Davy zwracał się do nich: ciociu i wujku, a Becky: mamo i papo.

Davy stał się ulubieńcem chłopców. Bezlitośnie porzucili ojców na rzecz starszego kuzyna, który zjeżdżał po poręczach, gdy nikt z dorosłych nie widział. Natomiast dziewczynki zgromadziły się wokół Becky, niczym pisklęta wokół kwoki.

Wulfric, choć szczęśliwy, był też trochę zmęczony. A że gwar rozmów rósł z przyjazdem każdego kolejnego członka rodziny, wycofał się do swego sanktuarium – do biblioteki – tak jak wtedy, gdy jeszcze wszyscy mieszkali razem.

Jako ostatni przybyli ciotka i wuj, markizostwo Rochester. Ciotka była siostrą ojca i zasłużenie cieszyła się opinią groźnego smoka. Przywiozła ze sobą siostrzenicę męża, który chyba niewiele miał w tej sprawie do powiedzenia. Dziewczę owo więdło gdzieś na północy kraju, aż w wieku dwudziestu trzech łat zostało wysłane do krewnych w Londynie. Ciotka Rochester postanowiła wziąć pannę pod swoje skrzydła, przedstawić na dworze i w nadchodzącym sezonie wprowadzić do towarzystwa.

Nie kryła się też z zamiarem, by wydać Amy Hutchinson za swego najstarszego bratanka.

– Znajdziemy Amy męża, nim sezon dobiegnie końca – oznajmiła bez ogródek podczas kolacji w dniu przyjazdu. – A może nawet zanim się zacznie. Dwadzieścia trzy lata to dla kobiety najwyższy czas na małżeństwo.

– Ja wyszłam za mąż w wieku lat dwudziestu pięciu – przypomniała jej Freyja.

Ciotka Rochester podniosła wysadzane klejnotami lorgnon i pogroziła nim bratanicy.

– Ty czekałaś niebezpiecznie długo – powiedziała, zwracając lorgnon w kierunku Joshuy. – Gdyby ten chłopak nie zjawił się w porę, by cię oczarować i okiełznać, pewnie byś skończyła jako stara panna. To nieciekawy los dla kobiety, nawet jeśli jest siostrą księcia.

Joshua wymownie poruszył brwiami. Freyja spiorunowała go wzrokiem, jakby to nie ciotka, a on sam właśnie przypisał sobie niewymowny czar, a jej zarzucił dzikość i upór.

Parę minut później ciotka przerwała ogólną rozmowę kolejną uwagą.

– Bewcastle, czas już najwyższy, byś ty też się ożenił – oznajmiła. – Trzydzieści pięć lat to dla mężczyzny piękny wiek, ale i niebezpieczny. Piękny do ożenku, a niebezpieczny, jeśli będziesz nadal zwlekał. Mężczyzna nie powinien cierpieć na podagrę, gdy jego syn i dziedzic tytułu dopiero raczkuje.

Wszyscy spojrzeli na Wulfrica z rozbawieniem.

– Ciotka ma rację – powiedział Alleyne. – Masz już trzydzieści pięć lat. Nie wolno ci zwlekać ani chwili, bo to się może dla ciebie źle skończyć.

– Wulf, wierz mi, ojcowie z podagrą nie nadają się na wierzchowce, ich synowie mają o to do nich słuszne pretensje – dodał Rannulf.

– Dziękuję za dobre rady, ciociu – odparł Wulfric, świadom, że aluzje markizy dotyczące jego i panny Hutchinson były jasne dla wszystkich obecnych, nie tylko dla niego. – Ale nie widzę jeszcze u siebie żadnych symptomów podagry. A jeśli kiedykolwiek wybiorę odpowiednią kandydatkę na księżną, z pewnością poinformuję rodzinę o moim wyborze i intencjach.

Bedwynowie się roześmiali. Podobnie Joshua i Gervase. Nawet Eve i Rachel się uśmiechnęły.

– Czy planujesz na święta jakieś szczególne rozrywki? – spytała Judith z wyraźnym zamiarem zmiany tematu, który dla niego był tylko irytujący, ale dla panny Hutchinson zapewne wielce drażliwy. Dziewczyna, choć ładna i elegancko ubrana, była nieśmiała i najwyraźniej zalękniona towarzystwem, w którym się znalazła.

– Może sami coś zorganizujemy? Oczywiście najpierw idziemy do kościoła. Ale potem? Jakiś wieczorek? Koncert? Amatorskie przedstawienie? Albo piknik, jeśli pogoda dopisze? Może nawet bal?

– Kochanie, w której kwestii Wulf ma się wypowiedzieć najpierw? – spytał Rannulf.

– Oczywiście amatorskiego przedstawienia – roześmiała się.

– Możemy coś urządzić?

– Jeśli do tego dojdzie, to strasznie popsuje mi humor – ostrzegła Freyja, zerkając na bratową z ukosa. – Znów zagrasz o niebo lepiej od nas wszystkich, a my wyjdziemy na okropnych amatorów.

– Musimy więc zaplanować takie rozrywki, żeby Judith mogła odegrać jakąś rolę, a my zaśpiewać razem w duecie – rzekł Joshua. – Nikt z nas nie chce zepsuć ci humoru.

– Nie rozumiem, czemu mielibyśmy organizować jakieś rozrywki – wtrąciła się Morgan. – Zawsze doskonale się bawiliśmy i bez tego, prawda? Zabrałam ze sobą farby i sztalugi i już nie mogę się doczekać, żeby wyjść z nimi w plener. Nigdy nie miałam szansy namalować parku tak, jak chciałam. Panna Cowper ciągle wisiała nade mną, sugerując, jak powinnam to zrobić. Chyba obawiała się, że jeśli nie nauczy mnie należycie malować, Wulf każe ją przykuć łańcuchem w lochu. Jestem pewna, że do końca pobytu tutaj wierzyła, że pod Lindsey Hall rzeczywiście są lochy.

– A nie ma? – spytał Alleyne, szczerze zdumiony. – To znaczy, że ja i Ralf okłamaliśmy pannę Cowper, gdy opowiedzieliśmy jej o tajemnym przejściu, które do nich prowadzi? Coś takiego!

– Dzieci na pewno chętnie pobawią się w tym pięknym parku – wtrąciła pani Pritchard z silnym walijskim akcentem. – Zwłaszcza że jest ich spora gromadka.

– Ale przygotujemy coś specjalnego, prawda, Wulfric? – nalegała Judith.

– Spodziewam się jeszcze innych gości – rzucił.

Wszyscy natychmiast skupili na nim uwagę. Wprawdzie udzielał się towarzysko i przyjmował gości zgodnie z nakazami etykiety, ale nigdy nie zapraszał nikogo na dłuższy pobyt.

– Przyjedzie Mowbury wraz z wicehrabiną matką – oznajmił Wulfric. – A także jego brat i siostry. Justin Magnus, lady Renable z mężem i dziećmi, lady Wiseman i sir Lewis oraz Elrick, kuzyn Mowbury'ego, z żoną i ich owdowiałą szwagierką, panią Derrick.

– Mowbury? – zdziwił się Aidan. – Ten mól książkowy? I cała jego rodzina? Nie wiedziałem, że zawarłeś z nimi bliższą znajomość.

– Wszyscy się tu zjadą? – Rannulf był nie mniej zdumiony.

– A po co, do licha?

Wulfric odłożył łyżeczkę i zacisnął palce na monoklu.

– Nie wiedziałem, że muszę się tłumaczyć swoim braciom i siostrom z towarzystwa, które miałem ochotę zaprosić do mego domu – odparł.

– Nie mów o siostrach, bo ani ja, ani Morgan nie pisnęłyśmy nawet słowa – powiedziała Freyja. – Ale zaraz, zaraz, czy pani Derrick to nie ta kobieta, którą wyłowiłeś z rzeki w Hyde Parku i ociekającą wodą zawiozłeś do domu na swoim koniu?

– Wulf naprawdę to zrobił? – roześmiał się Alleyne. – Nie do wiary. Free, opowiedz coś więcej.

Chyba nie bardzo mi się udało niepostrzeżenie wymienić jej nazwisko w gronie spodziewanych gości, pomyślał Wulfric.

Tymczasem Freyja, z pomocą Joshuy i Gervase'a, zdała dokładną i stanowczo sensacyjną relację z tego, co wydarzyło się w Hyde Parku.

– Założę się, że nie było ci do śmiechu – orzekł Rannulf, gdy wszyscy przestali się śmiać. – A teraz musiałeś zaprosić tę damę wraz z resztą jej rodziny. Co za pech! Ale nie obawiaj się, stary, obronimy cię przed nią.

– Staniemy wokół ciebie murem najeżonym wrogością – obiecał Alleyne i zachichotał. – Zatrzymamy ją na tej linii. Będziesz mógł w spokoju odzyskać nadszarpniętą dumę.

Wulfric zatrzymał monokl w pół drogi do oka.

– Wszyscy moi goście będą traktowani z należytym szacunkiem – rzekł. – A odpowiadając na pytanie Judith, planuję urządzić bal. Mój sekretarz wysłał już zaproszenia i zajął się przygotowaniami. Pozostałe rozrywki zaimprowizujemy na bieżąco.

Opuścił monokl, ujął łyżeczkę i zajął się kremem waniliowym.

Do licha, co go opętało?

„Niech mi pani da szansę”, błagał. Po co? Szansę, by mógł jej udowodnić, że jest kimś, kim nie jest? Nigdy dotąd o nic nie błagał. Nie musiał.

„Nic się nie zmieni”, odparła. I miała rację. Jak mógłby zmienić swoją naturę? Czy w ogóle chciał? Miała rację. Nie było nic, co mogłoby ich połączyć i zapewnić im długie, szczęśliwe życie.

„Pan mnie zdławi – powiedziała. – Odbierze mi całą energię i radość. Zgasi we mnie ogień i werwę”.

Nie znał radości. Nie miał do czynienia z energią i werwą. A przynajmniej nie z tą rozświetlającą jej osobę wewnętrznym blaskiem, którego nie potrafił opisać słowami.

Czy mógł jej ofiarować coś, czego pragnęła? I czy w niej było coś, co predysponowało ją do roli księżnej? Nie jego kobiety, żony, ale właśnie księżnej?

Odłożył łyżeczkę i upewniwszy się, że wszyscy skończyli jeść, zerknął na ciotkę, lekko unosząc brwi. Zrozumiała w mgnieniu oka i wstała, by przejść z paniami do salonu.

Dzień był zimny i wietrzny, choć zbliżał się już kwiecień. Szare chmury wisiały nisko nad ziemią i od czasu do czasu mżyły deszczem na ponury krajobraz. Na szczęście niebo wstrzymało się z ulewą, dzięki czemu drogi pozostały przejezdne.

Christine niemal modliła się o potop, który zatrzymałby ich w jakiejś przydrożnej gospodzie na całe święta. Teraz jednak było już za późno. Zbliżali się do Lindsey Hall. W chwili gdy to pomyślała, powóz zwolnił i skręcił między wysokimi słupami bramy w prostą aleję wysadzaną wiązami.

– Dobry Boże! – krzyknęła Melanie, budząc się z drzemki. Wysunęła ręce z mufki, by poprawić kapturek. – Czy już dojechaliśmy? Bertie, obudź się. Dość już mam twojego chrapania. Jak to możliwe, żeby zasnąć w powozie? Okropnie mnie wytrzęsło. Jestem cała obolała. A ty nie, Christine?

Christine wyjrzała przez okno i zobaczyła wielką rezydencję łączącą style gotycki, elżbietański, georgiański i jeszcze parę innych. Budynek był imponujący.

Nigdy nie cierpiała na chorobę lokomocyjną, nagle jednak zrobiło się jej niedobrze. Całe szczęście, że ich podróż dobiega końca. Na tę myśl żołądek wręcz podszedł jej do gardła.

Powóz objechał okrągły klomb obsadzony tulipanami i żonkilami, z wielką kamienną fontanną pośrodku. Woda tryskała z niej na dziesięć metrów w górę. Na każdym gościu zbliżającym się do rezydencji widok musiał robić oszałamiające wrażenie.

Znaleźli się przy tarasie przed wielkimi podwójnymi drzwiami frontowymi, które zaczęły się otwierać.

Melanie od chwili przebudzenia cały czas paplała, ale Christine nie słyszała nawet jednego słowa. Żałowała, że nie może cofnąć czasu i zamiast przyjąć zaproszenie księcia, po prostu powiedzieć: nie. Siedziałaby sobie teraz spokojnie w domu i wraz z rodziną oczekiwała nadejścia Wielkanocy.

Zgodziła się jednak i oto zbliżała się do kresu podróży. Serce łomotało jej w piersi, gdy lokaj we wspaniałej liberii otworzył drzwi powozu i wystawił schodki.

Miała sobie za złe, że tak się denerwuje. Gardziła sobą za to. Powiedziała mu, że to wszystko nie ma sensu, że nic się nie zmieni, bo nie może się zmienić.

Nie ustąpił, więc przyjechała.

Ale dlaczego tak się denerwuje? Dlaczego spodziewa się najgorszego i kusi los? Dlaczego z góry zakłada, że nie będzie się dobrze bawić? Przecież zawsze może usiąść w kącie i śmiać się z ludzkich słabostek. Ta taktyka nie za bardzo przydała się w Schofield, ale to nie znaczy, że nie sprawdzi się tutaj.

Przed domem przywitała ich tylko służba. Główny lokaj, którego Christine pewnie uznałaby za księcia, gdyby nie poznała rzeczonego dżentelmena wcześniej, ukłonił się przepisowo i zaprosił do środka, gdzie oczekuje Jego Wysokość.

Melanie i Bertie weszli za nim.

Christine nie.

Gdy podjechał drugi powóz z dziećmi i ich nianią, od razu zorientowała się, że coś jest nie tak. Pewnie sześcioletnia Pamela znów źle się czuła, tak jak przez prawie całą drogę. Karcący głos opiekunki, którego ton sugerował, że niania jest u kresu sił, rozległ się, jak tylko otwarto drzwi powozu. Ośmioletni Phillip śmiał się w wyjątkowo irytujący sposób. Trzyletnia Pauline na przemian płakała i skarżyła się na brata piskliwym głosikiem. Christine zrozumiała, że niania nie poradzi sobie z sytuacją i należy jej pomóc.

Podeszła do powozu.

– Phillipie, stało się coś bardzo śmiesznego! – zawołała z promiennym uśmiechem, gotowa kłamać jak z nut. – Widzisz tego wspaniałego lokaja? – Wskazała plecy służącego kierującego się do drzwi. – Spytał mnie, cóż to za elegancki dżentelmen przyjechał tym powozem. Najwyraźniej wziął cię za dorosłego. Co ty na to?

Phillip aż spuchł z dumy. Wysiadłszy na taras, przyjął pozę zblazowanego dandysa. Christine zajrzała do powozu i wzięła Pauline na ręce.

– Dojechaliśmy, malutka – powiedziała i uśmiechnęła się do umęczonej niani tulącej Pamelę. – Za chwilę znajdziesz się we wspaniałym pokoju zabaw. Czy to nie cudowne? Jestem pewna, że będą tam też inne dzieci, z którymi się szybko zaprzyjaźnisz.

Melanie, Bertie i lokaj znikli już wewnątrz domu. Na tarasie pojawiła się energiczna kobieta w średnim wieku, najwyraźniej po to, by wprowadzić dzieci i ich nianię do środka innym wejściem. Phillip skinął jej głową i poinformował, że jego starsza siostra pochorowała się w podróży, a młodsza jest zmęczona, więc niania będzie jej bardzo wdzięczna za pomoc.

– Prawdziwy z ciebie dżentelmen – stwierdziła kobieta i uśmiechnęła się z aprobatą. – Taki zatroskany o swoje siostry.

Christine pomyślała, że lada moment zobaczy nad głową Phillipa aureolę.

– Wezmę ją od pani, madame. – Kobieta wyciągnęła ręce po Pauline.

Ta jednak zacisnęła ręce na szyi Christine, przekrzywiając jej przy okazji kapturek, wtuliła twarz w jej ramię i wyraźnie szykowała się do ataku histerii.

– Jest zmęczona i w obcym miejscu – powiedziała Christine. – Sama ją zaniosę do pokoju dziecinnego.

Pospiesznie ruszyła do drzwi wejściowych. Obawiała się, że zastanie je już zamknięte, ale nadal stały otworem. Ledwie weszła do holu, poczuła się straszliwie wymięta i potargana.

Wielki hol wejściowy z dębowym belkowaniem robił imponujące wrażenie. Naprzeciw drzwi znajdował się ogromny kominek, a przez całą długość korytarza ciągnął się dębowy stół obstawiony krzesłami. Na bielonych ścianach wisiały chorągwie, tarcze herbowe i broń. Z boku, za misternie rzeźbionym drewnianym ekranem, kryła się galeria dla minstreli. Z drugiej strony szerokie schody prowadziły na górę.

Zauważyła grupę ludzi ustawionych w szeregu ciągnącym się od drzwi. Ze zgrozą uświadomiła sobie, że chyba czekają na nią, jako że Melanie i Bertie już się przywitali i właśnie szli ku schodom.

Gdy oczy przyzwyczaiły się jej do półmroku, dostrzegła księcia Bewcastle'a, który postąpił ku niej i z nieodgadnionym wyrazem twarzy przywitał ją oficjalnym ukłonem. Otworzył usta, by coś powiedzieć, ale go uprzedziła.

– Przepraszam – wyjaśniła zdyszanym głosem. – Pamela się pochorowała, Phillip był nieznośny, a Pauline bliska histerii. Zostawiłam Pamelę z nianią, namówiłam Phillipa, żeby choć przez pięć minut zachowywał się jak dżentelmen, i przytuliłam Pauline, żeby ją pocieszyć. Jest bardzo zmęczona i przestraszona i nie chciała się ode mnie oderwać. Dlatego… – nagle język zaczął się jej plątać. Roześmiała się. – I oto jestem.

Pauline przywarła do niej jeszcze mocniej i przekręciwszy głowę, by spojrzeć na księcia, jeszcze bardziej przekrzywiła kapturek Christine.

– Witam w Lindsey Hall, pani Derrick – powiedział książę Bewcastle. Przez chwilę wydawało się jej, że w jego srebrzystych oczach zapłonęło dziwne światło. – Pozwoli pani, że jej przedstawię moją rodzinę.

Odwrócił się i wskazał starszą kobietę, w której Christine, choć nigdy nie została jej przedstawiona, rozpoznała jedną z dam uważanych za postrach towarzystwa.

– Markiza Rochester, moja ciotka – powiedział książę. – I markiz Rochester, jej mąż.

Christine dygnęła, na ile była w stanie z trzyletnią dziewczynką w ramionach. Markiza skinęła głową i omiotła ją od stóp do głów spojrzeniem, które jasno mówiło, że uznała ją za osobę bez żadnego znaczenia. Markiz, który był o głowę niższy od żony, ukłonił się i wymamrotał coś pod nosem.

– Lord Aidan Bedwyn z żoną – ciągnął Bewcastle, wskazując wysokiego bruneta, który wyglądał na wojskowego. Aidan był bardzo podobny do brata, tylko nieco szerszy w ramionach. Towarzysząca mu ładna ciemnowłosa dama uśmiechnęła się do Christine, gdy jej mąż się kłaniał.

– Ta mała chyba zaraz zaśnie – powiedziała.

– Lord Rannulf Bedwyn z żoną – kontynuował książę.

Lord Rannulf, olbrzym o długich jasnych włosach, przypominał saksońskiego wojownika. Jego żona była skończoną pięknością o ponętnych kształtach i płomiennie rudych włosach. Uśmiechnęła się do Christine, a lord Rannulf się ukłonił.

– Lady Renable już myślała, że pani uciekła – rzucił z wesołym błyskiem w oku.

– Ależ nie – zaśmiała się Christine. – Obawiam się jednak, że niania tych dzieci nie dożyłaby końca dnia, gdybym nie pospieszyła jej z pomocą. Trójka pociech zamknięta przez dwa dni w powozie to nie najlepsza kombinacja.

– Markiz i markiza Hallmere – oznajmił książę Bewcastle.

Ewidentnie to markiza pochodziła z rodziny Bedwynów. Niewysoka, podobna do lorda Rannulfa, odziedziczyła wydatny rodzinny nos i wyniosły sposób bycia.

– Pani Derrick – dygnęła formalnie.

Jej mąż, wysoki blondyn piękny jak młody bóg, ukłonił się i zapytał, jak minęła jej podróż.

– Dobrze, dziękuję, milordzie – odparła.

– Lord Alleyne Bedwyn z żoną – przedstawił książę.

Christine zauważyła, że lord Alleyne jest najprzystojniejszy z braci. Ciemnowłosy, szczupły i piękny mimo nieco wydatnego nosa, miał wesołe oczy, choć trudno było orzec, czy śmieją się szyderczo, czy po prostu promienieją radością życia. Ukłonił się szarmancko i spytał, jak się Christine miewa. Jego żona była złotowłosa i śliczna.

– Mój wuj znał pani zmarłego męża – powiedziała. – Pozwoli pani, że was sobie później przedstawię. Najpierw musi pani zanieść to biedactwo do pokoju dziecinnego i odpocząć po podróży.

– Hrabia i hrabina Rosthorn – rzucił książę, wskazując parę na końcu szeregu.

– Miło mi panią poznać, madame – powiedział hrabia z czarującym francuskim akcentem i się ukłonił.

– Pani Derrick, to miło z pani strony, że zajęła się tą małą – dodała hrabina.

Dotknęła buzi dziecka i uśmiechnęła się, gdy Pauline spojrzała na nią spod oka.

Lord Alleyne był najprzystojniejszy z braci, stwierdziła Christine, ale to hrabina Rosthorn, ciemnowłosa, gibka, o nieskazitelnych rysach, jest pięknością.

Książę Bewcastle dał jakiś niewidoczny sygnał – czyżby uniósł brwi? – i w holu pojawiła się służąca. Czekała w milczeniu o kilka kroków dalej.

– Madame, zostanie pani zaprowadzona do pokoju dziecinnego, a potem do przeznaczonych jej pokoi – oznajmił książę. – Za pół godziny ktoś się u pani pojawi, by wskazać jej drogę do salonu, gdzie będzie podany podwieczorek.

– Dziękuję – odparła Christine.

– A gdy Wulf mówi pół godziny, to ma na myśli dokładnie trzydzieści minut – rzucił lord Alleyne z uśmiechem.

Książę stał z obojętną miną. Czy to możliwe, że tak żarliwie nalegał, by tu przyjechała? Że zaprosił całą rodzinę Oscara tylko po to, by mieć pretekst, aby zaprosić także ją? W jego oczach widziała teraz tylko chłodną kurtuazję.

Gardziła sobą i nienawidziła się za to, że poczuła radość, gdy go zobaczyła. Prawdę mówiąc, stęskniła się za jego widokiem. Czyżby więc postanowiła skazać się na dożywotnią udrękę? Teraz, kiedy zobaczyła ten wspaniały główny hol jego domu, jego arystokratyczną do szpiku kości rodzinę i jego samego, zdała sobie sprawę, że nawet gdyby wiele ich łączyło jak kobietę i mężczyznę, ich związek i tak nie miałby szans powodzenia.

Pomysł, że miałaby zostać księżną, był po prostu idiotyczny.

Wyobrażała sobie, że zjawi się w Lindsey Hall elegancka, chłodna i dystyngowana. Odziana w nowe stroje, dama w każdym calu, przywita się z księciem Bewcastle'em i uśmiechnie zagadkowo, ani na chwilę nie tracąc kontroli nad sytuacją.

A w rzeczywistości…

Gdzieś w pół drogi między powozem Bertiego a drzwiami Lindsey Hall zgrzała się i spociła. Przekrzywił się jej kapturek. Zauważyła też, że suknia i płaszcz tak się jej zadarły, że widać było całą kostkę, na szczęście osłoniętą nowym trzewikiem.

I paplała bez opamiętania, gdy weszła do domu, zamiast poczekać, by się z nią przywitał, i dopiero wtedy zaszczycić go chłodnym, dystyngowanym uśmiechem.

Stanęła przed jego braćmi, siostrami i ich współmałżonkami oraz niesamowicie wyniosłą markizą Rochester w pomiętym ubraniu, przekrzywionym kapturku, z zarumienioną twarzą i dzieckiem w ramionach.

Na samą myśl o tym miała ochotę się rozpłakać.

To dość, by przekonać księcia Bewcastle'a, że żaden mężczyzna, a już na pewno nie on, nie chciałby spełniać jej oczekiwań.

Загрузка...