ROZDZIAŁ X

– Idzie tu z nią. Nie rozumiem, po co? – powiedział poirytowany.

Sharon wróciła na swoje miejsce za biurkiem. Myśli jak szalone wirowały jej w głowie. Miała ochotę uciec na koniec świata, ale jednocześnie wiedziała, że nadejdzie taki dzień, kiedy będzie musiała stanąć oko w oko z Lindą.

Peter wszedł do biura, za nim kroczyła Linda. Ubrana na czarno, skromnie, stanęła pośrodku pokoju z miną skrzywdzonej dziewczynki.

Dygnęła przed Gordonem i zaczęła:

– Dzień dobry. Nazywam się Linda Moore. Zwierzchnik pana był tak miły i pozwolił mi tu przyjść. Obiecał także mi pomóc. Bo, widzi pan, ja jestem taka wrażliwa i nie mogę mieszkać pod jednym dachem z całą tą podejrzaną hołotą, więc może mogłabym zatrzymać się tutaj albo przy szpitaliku? Chętnie pomogę, gdyż zajmowałam się pielęgniarstwem…

Peter, trochę zmieszany, mrugnął porozumiewawczo do Gordona.

– Lindo, to nie ja jestem zwierzchnikiem pana Gordona Saint Johna, lecz on jest moim.

Niewinne oczy Lindy skierowały się ponownie na Gordona. Dziewczyna przypatrywała mu się badawczo, wyraźnie starała się wyczuć jego nastawienie.

– Och, najmocniej przepraszam! Czy zatem sądzi pan, że będzie to możliwe?

Po raz pierwszy Sharon miała się przekonać, jak oschły w stosunku do innych kobiet jest zwykle Gordon.

– Nie możemy robić wyjątków tylko dlatego, że uważasz się za wrażliwą. Jeśli przybyłaś na tę wyspę, o wrażliwości musisz zapomnieć. Poza tym czas, byś przywitała się z twoją dawną znajomą. To ona zajmuje jedyne w tej części budynku pomieszczenie.

Gordon wskazał na Sharon.

Zdumiona Linda odwróciła się z wahaniem. Dopiero teraz dostrzegła Sharon. Na ułamek sekundy z jej twarzy zniknął udawany wyraz niewinności, brwi ściągnęły się, a oczy zapłonęły nienawiścią. Ale już w chwilę potem uśmiechnęła się promiennie i wydała z siebie okrzyk radości, obejmując czule Sharon.

– Sharon, kochanie! Jak się cieszę z tego spotkania! Krążyły pogłoski, że nie żyjesz, i tak rozpaczałam po tobie…

– Co cię tu sprowadza? – zapytała sucho Sharon, wyzwalając się z nieoczekiwanych objęć.

Linda ponownie odwróciła się do obu panów, głównie zaś do Gordona, który przecież był tu najważniejszy, i powiedziała słodkim głosem:

– Sharon i ja byłyśmy jak siostry. Rozdzieliło nas bardzo przykre wydarzenie. Ale nie chcę o tym mówić. Tak się cieszę, że znów ją widzę, i nie noszę w sercu żadnej urazy. Nigdy zresztą tak nie było.

Gordon, którego wysoka sylwetka dominowała w pokoju, rzekł oschle:

– My jednak nie możemy tak po prostu przejść nad tym do porządku dziennego. Sharon przybyła na wyspę oskarżona o morderstwo. Ponieważ była jedynie podejrzana, a nie skazana, postanowiliśmy jej nie aresztować. Okazała się tu osobą niezastąpioną, pełną serdeczności i dobroci, mimo że mieszkańcy nie okazali jej przychylności. Teraz wszystko uległo zmianie. Jesteś drugą podejrzaną w tej sprawie osobą. Jedna z was jest winna i nie pozwolę, by przestępczyni uniknęła zasłużonej kary. Czas, abyśmy wreszcie rozwiązali tę ponurą zagadkę i doszli, która z was popełniła ten straszny czyn.

– Ja nie mam najmniejszych wątpliwości – odezwał się Peter chłodno.

– Ale ja mam – odparł Gordon. – Znam tylko Sharon i muszę mieć czas, by się przekonać, która z was kłamie.

– Jestem do pana dyspozycji, panie Saint John – uśmiechnęła się przymilnie Linda. – Gdybym tylko mogła się na coś panu przydać, z pewnością miałby pan możność poznać mnie bliżej. Proszę mnie pytać o wszystko.

– Później. Teraz nie mam na to czasu. Pamiętajcie tylko, że nie chcę tu żadnych awantur. Jedna z was odjedzie stąd za miesiąc, ale jeśli będziecie się źle sprawować, obie odprawię z powrotem. I to pod strażą!

Nakazał Lindzie powrót do baraku, co przyjęła bez szemrania, choć z miną skrzywdzonego niewiniątka.

– Sharon! – zawołał wzburzony Peter. – Jak mogłaś?!

– Jak mogłam co? – zapytała zdumiona.

Peter pobladł ze złości.

– Wodzić nas w taki sposób za nos! Nawet dziecko może zaświadczyć, że Linda jest czysta! Taka niewinna buzia!

Sharon pochyliła głowę.

– Gdy się tu zjawiłam, mówiłeś mi, zdaje się, to samo?

– Bo byłem głupi i zaślepiony! – zawołał ze złością. – Omamiłaś wszystkich swoją bezradnością i urodą. Ale z tym koniec! Teraz przejrzałem cię na wylot! Nie spocznę, dopóki nie wsadzę cię za kratki! Nie będziesz już więcej rzucała oszczerstw na Lindę! Szkoda, żeście tego nie słyszeli! – głos Petera niemal łamał się ze współczucia. – Aż mi się serce krajało, gdy opowiadała o swoim nieszczęśliwym dzieciństwie i młodości, o tym, jak nie miała z czego żyć. Nakłoniono ją do opuszczenia kraju, bo odmówiła wyjścia na ulicę. Biedna dziewczyna! A ty, Sharon, zawsze dajesz sobie radę! Przyjrzyj się jej uważnie, Gordon! Która z nich wygląda na dziewczynę lekkich obyczajów? Tylko Sharon. Te rude, wyzywające włosy, te śmiałe zielone oczy i kusząca reszta! Pomyśleć, że to biedne dziecko, Linda… Nie, to niesłychane!

Poderwał się i wypadł z pokoju, trzaskając drzwiami. Sharon, kompletnie zdruzgotana, opadła ciężko na krzesło.

– Gordon, wyjdź stąd, wyjdź, bardzo cię proszę! Nie chcę, żebyś był świadkiem mojej klęski.

Gordon stal chwilę bez ruchu, po czym powiedział sam do siebie:

– Dzisiaj wypłata i pijaństwo, w kopalni nowe przypadki kradzieży. A jeszcze do tego te babskie awantury. I wszystko na mojej głowie. Co za życie!

Po tych słowach zamknął za sobą drzwi.


Po kilku dniach Sharon zauważyła, że większość mieszkańców wyspy znów odnosi się do niej nieprzychylnie. Bez wątpienia było to „zasługą” Lindy, która na domiar złego zapałała wielką sympatią do Doris, szczególnie wrogo usposobionej do Sharon. Peter także nie zamienił z nią ani słowa. Przez pierwsze dni nie pojawiał się w ogóle na kawie, ale Gordon przemówił mu do rozumu. Sharon zrozumiała, że Peter spotyka się teraz z Lindą, a to bardziej ją raniło, niż gdyby zwyczajnie ją rzucił dla jakiejkolwiek innej dziewczyny. Sharon mogła teraz policzyć swoich przyjaciół na palcach jednej ręki: Andy, Anna, Margareth, pastor, no i doktor Adams. Gordona nie brała pod uwagę, bo oceniał Sharon wyłącznie po wynikach jej pracy. Nie odnosił się do niej ani przyjaźnie, ani też wrogo; był po prostu taki jak zwykle.

Po czterech dniach od przybycia Lindy do Sharon zapukała Margareth. W oczach miała łzy.

– Margareth, co się stało? – zawołała Sharon, podsuwając przyjaciółce krzesło.

Margareth westchnęła ciężko i odpowiedziała drżącym głosem:

– Straciłam pracę przy chorych. I do tego jestem już wpisana na listę powracających.

– Jak to, straciłaś pracę? Przecież wszyscy cię dotychczas chwalili? Czy zrobiłaś coś nie tak?

– Nic mi o tym nie wiadomo. Ale Peter chciał widzieć tam kogo innego, William zaś się nie sprzeciwiał. Ona jest dużo młodsza i ładniejsza.

Sharon zrobiła wielkie oczy.

– Linda?

Margareth przytaknęła.

– Ma lepsze przygotowanie, więc pewnie dlatego. Tylko że…

Sharon z trudem powstrzymała się, by nie powiedzieć czegoś brzydkiego.

– W tej sytuacji nic nie możemy zrobić. Z. Lindą trudno wygrać. Ale spróbuję porozmawiać z Gordonem. Jest niewątpliwie sprawiedliwy.

– Nie, Sharon, nie rób tego. Nie zniosę, jeśli przyjmą mnie z powrotem z litości, a tak naprawdę woleliby widzieć tam Lindę.

– Jak chcesz. Ale mówiłaś też o jakiejś liście?

– Jeszcze jej nie zauważyłaś? Zawsze wywieszana jest przed świetlicą na jakiś czas przed odprawieniem statku. Widnieją tam nazwiska wszystkich kobiet, które zostaną wysłane z powrotem do Anglii. Chodzi oczywiście o kobiety niezamężne.

– To potworne. Przypuszczam zatem, że i moje nazwisko tam się znajduje?

Margareth pokiwała twierdząco głową.

– Zatem Linda triumfuje. Zwłaszcza po tym, jak odebrała mi Petera. Margareth, powiedz mi, czy chciałabyś tu zostać?

– O niczym innym nie marzę. Jak dotąd bardzo się tu dobrze czułam. Ale od kiedy zjawiła się Linda, wszystko się zmieniło. Atmosfera stała się nie do zniesienia. Niezła z niej intrygantka, a do tego potrafi się doskonale maskować.

– To właśnie jej sposób na życie. Każdy się na to nabiera.

– Ale ja teraz już wiem, jak ona pracuje, jak odnosi się do innych! Nie mam już żadnych wątpliwości co do tego, że jesteś niewinna! Ty pewnie też nie masz ochoty wracać?

– A jak myślisz? Tam czeka mnie tylko śmierć. Poza tym przekonanie, że tu naprawdę do czegoś się przydaję. To cudowne uczucie. Jedyne, co mnie pociesza, to fakt, że Linda nie jest w stanie odebrać mi pracy w biurze. Stale coś knuje, ale tylko na to ją stać. Nie nadaje się do prowadzenia rachunków. Boję się, co jeszcze może wymyślić…


Nazajutrz była niedziela, więc Sharon wybrała się do kościoła. W ławkach po jednej stronie zasiedli mężczyźni, po drugiej kobiety, jak było w zwyczaju. Sharon zorientowała się, że znowu toczy się kolejna kampania przeciw niej: wrogie szepty, niemiłe zaczepki. Tym razem nikt nie chciał koło niej usiąść. Na nieszczęście Margareth miała ostatni dyżur, Anna była jeszcze zbyt słaba, by wychodzić na dwór. Tego dnia w kościele Sharon nie spotkała żadnej przyjaznej duszy.

Czuła, że wiele osób ją obserwuje. Wiedziała, że wśród nich jest Peter. Kiedy napotkała jego wzrok, aż zadrżała pod lodowatym, oskarżycielskim spojrzeniem. Inne wiele się nie różniły. Wszyscy traktowali ją jak zadżumioną.

William był chyba jedynym człowiekiem, który nadal podziwiał Sharon. Ale i w jego spojrzeniu dziewczyna dostrzegła wahanie i niedowierzanie. Poza tym William cenił raczej jej urodę. Widocznie miał słabość do ładnych kobiet, skoro pozbył się Margareth i zatrudnił Lindę, myślała z żalem Sharon.

Napotkała też wzrok Gordona, który pojawiał się w kościele bardziej dla świętego spokoju niż z potrzeby serca. Przyglądał jej się uważnie i długo, po czym skierował wzrok na Lindę. Obserwował zachowanie obu dziewcząt. Chłodno i bez emocji.

Ciekawe, co też on sobie myśli? zastanawiała się Sharon. Pocieszała ją świadomość, że Gordon zawsze był wyjątkowo sprawiedliwy w swoich ocenach. Nie daje się zwieść zewnętrznemu urokowi, niewinnej buzi czy zdolnościom. Może popełnić błąd, ale wydając wyrok zrobi wszystko, by był jak najbardziej obiektywny. Nie tak jak Peter, którego łatwo omamić.

Gdy po nabożeństwie wszyscy wierni opuścili kościół, Sharon podeszła do kapłana.

– Sharon, moje dziecko. Słyszę, że znowu popadłaś w niełaskę. Wczoraj była tu ta Linda Moore. Muszę przyznać, że miła z niej dziewczyna. Była u komunii i modliła się za ciebie.

A więc aż tak daleko się posunęła! Sharon poczuła, że wszystko się w niej burzy z nienawiści. Zatem wszyscy przeszli już na stronę Lindy, nawet pastor…

– Cóż, nie chciałabym podejmować tego tematu. Chodzi o Margareth. Musi wracać do Anglii najbliższym kursem.

Duchowny Warden zdumiał się niezmiernie.

– Jak to? Przecież Margareth zajmuje się chorymi?

– Nawet gdyby zatrzymała pracę, nic by to nie pomogło. Jej nazwisko wpisano już na listę, a to oznacza wyjazd. Żadna z nas nie może pozostać tu na dłużej, jeśli nie znajdzie towarzysza życia. A co do chorych, to właśnie opiekę nad nimi przejęła Linda.

Warden był tak poruszony, że aż przystanął.

– Ale dlaczego? Przecież nie było lepszej pielęgniarki od Margareth.

– Linda zdobędzie wszystko, co chce – odparła Sharon nie zważając na to, że jej głos brzmiał gorzko i wrogo.

– Margareth nie może stąd wyjechać! Myślałem, że… miałem nadzieję, że my…

– Że się pobierzecie? Ona też miała taką nadzieję, choć nigdy nie odważyłaby się o tym wspomnieć. Niech pastor poprosi ją o rękę, ona na to czeka,

– Ale tak nie można! Znamy się niecałe trzy miesiące! Muszę mieć więcej czasu…

Sharon zebrała się w sobie i rzekła:

– Pastorze, proszę pomyśleć chwilę: każdego dnia błogosławi pastor parom, które znają się jeszcze krócej! Czy wtedy nie ma pastor wyrzutów sumienia, czy wtedy można? Dlaczego pastor tak postępuje, jakby był lepszy od innych? Gdzie pastora skromność?

Warden zamrugał nerwowo.

– Sharon, co ty mówisz? Ja… A może ty rzeczywiście masz rację? Nie raz mówiłem, że to nie powinno odbywać się w ten sposób. Błogosławiłem parom, o których wiedziałem, że nie będą razem szczęśliwe. I przymykałem na to oko. Tylko dlatego, że nie chcieliśmy zgodzić się na rozwiązłość. Ale z Margareth byłbym chyba szczęśliwy…

– I ja tak myślę – dodała ciepło Sharon i w tej chwili już nie pamiętała o nienawiści, jaką żywiła do Lindy. – Tylko że trzeba się pośpieszyć. Niech ona nie cierpi dłużej.

Warden wstał i wyprostował się. W jego oczach pojawił się nowy blask.

– A kto nam udzieli ślubu?

– Może Gordon? To on zarządza całą wyspą.

– O, nie. Gordon się nie nadaje.

– Przecież uczęszcza na niedzielną mszę?

– Owszem, ale bez przekonania. Gordon nie ma dość wiary.

– To może kapitan statku?

– Kapitan, owszem. Zatem, Sharon, czy możesz być moim świadkiem?

Sharon nie spodziewała się takiej propozycji i szczerze się wzruszyła.

– Bardzo chętnie. Dziękuję za zaufanie. Ale potrzebujemy jeszcze jednego świadka.

– Peter?

– Nie – odparła Sharon bez wahania. – Wolę już niewrażliwego Gordona.

– Niech ci będzie. Dziękuję, Sharon. Tym samym zrobiłaś jeszcze jeden dobry uczynek dla twoich bliskich.


Uczuciowy chaos sprawił, że Sharon całkiem zapomniała o zamku i wiążących się z nim tajemnicach. Przedtem myślała o nim w każdej wolnej chwili. Gdy wychodziła na spacer i kierowała wzrok w tę stronę, drżała na widok masywnych, ponurych ruin.

W dniu, w którym Margareth po ślubie z pastorem Wardenem, radosna i szczęśliwa, przeprowadziła się do niego, Sharon udała się przed snem na krótki spacer. Nikt na szczęście nie dowiedział się o rozmowie, jaką kilka dni wcześniej przeprowadziła na osobności z duchownym. I pastor Warden, i Sharon byli zdania, że nie należy o niej nikomu wspominać.

Nieoczekiwanie wiatr przybrał na sile, wprawiając w drżenie okienne ramy i drewniane framugi. Mimo to powietrze było bardzo przejrzyste.

Sharon wracała pamięcią do poprzedniej niespokojnej nocy, kiedy to również silne podmuchy wiatru wywoływały na strychu skrzypienie i inne niemiłe szmery. Sharon leżała czujnie, nasłuchując, czy to tylko wiatr, czy może ktoś obcy skrada się na górze. Nigdy nie lubiła tego dużego pomieszczenia nad swoim pokojem, ale nie miała odwagi wstać i sprawdzić, co też ono kryje.

Rozejrzała się dookoła. Wyraźnie nadchodziła jesień, bo zmrok zapadał już dużo wcześniej, a drzewa powoli traciły liście.

Zatrzymała się na niewielkim wzgórzu, skąd roztaczał się widok na nowo wznoszone zabudowania. Tu chciałaby mieć własny dom. Tylko co jej po marzeniach, które i tak nigdy się nie spełnią? Niedługo będzie musiała wracać do Anglii, Peter już jest nie dla niej, wybrał inną.

Zamyślona odwróciła się, by wracać, i zamarła, a serce podskoczyło jej do gardła. Wprawdzie z oddali, lecz bardzo wyraźnie rysowała się sylwetka zamkowej wieży. Wyglądała teraz niczym złowróżbny cień padający na wyspę. Ale w tej chwili coś wyraźnie oświetlało ją od wewnątrz delikatnym, zielonkawym światłem. Światło żyło, unosząc się i opadając na przemian, potem znikało na moment i zaraz znowu się zapalało. Przypominało zorzę polarną, ale wydawało się bardziej mistyczne i złowieszcze.

Загрузка...