ROZDZIAŁ XX

Tego dnia zmarł niespodziewanie jeden z mieszkańców wyspy. Ciało mężczyzny leżało na środku drogi między barakami a kopalnią. Natychmiast po znalezieniu zwłok wezwano Gordona, Sharon zaś podążyła za mężem.

Stali, przyglądając się, jak doktor Adams bada zmarłego. Wokół zebrała się spora grupka górników, dalej klęczał zatopiony w modlitwie pastor.

– Zmarł kilka dobrych godzin temu. Stało się to albo wieczorem, albo w nocy – oznajmił krótko doktor Adams.

– Bardzo dużo pracował. Wczoraj też został jeszcze po naszym wyjściu – rzekł jeden z górników.

– Co było powodem zgonu? – zapytał Gordon.

– Niewątpliwie atak serca – odparł William. – Ale po jego wyrazie twarzy widać, że musiał się czegoś lub kogoś śmiertelnie wystraszyć.

Sharon spojrzała w nieruchome, szeroko otwarte oczy zmarłego i zadrżała.

– Gordon, widziałam go całkiem niedawno.

– To prawda. Był jednym z trzech górników, których uratowałaś od pewnej śmierci.

– Nie za długo nacieszył się życiem – dodał smutno pastor. – Ale co mogło go aż tak bardzo przerazić?

– Wydaje mi się, że znamy odpowiedź – rzekł Gordon. – Do okna Sharon ktoś wczoraj wieczór zaglądał i panicznie ją przestraszył. Był to demon z zamku we własnej osobie.

– Co takiego? – krzyknął przestraszony duchowny, a zgromadzeni mężczyźni spojrzeli po sobie z niedowierzaniem. – Ale, ale… to by również wyjaśniało inne dziwne zjawisko…

– Jakie zjawisko?

– Kiedy wróciliśmy z Margareth do domu, położyłem na swoim biurku starą księgę. Nie zamknąłem drzwi wejściowych. Po jakimś czasie, gdy chciałem zamknąć drzwi na klucz, zauważyłem, że księga zniknęła. Wygląda więc na to, że to duch ją zabrał. Już później zdałem sobie sprawę, że tego wieczoru w pewnym momencie poczuliśmy przeciąg, który szybko ustał.

Po dokonaniu oględzin pastor Warden przyłączył się do Gordona i Sharon, powracających do domu. Gordon był bardzo zamyślony.

– Nad czym tak dumasz, przyjacielu? – zapytał łagodnie duchowny.

Gordon zmarszczył czoło.

– Czy w tej sprawie nie dostrzegacie zbieżności?

– Nie bardzo rozumiem – zdziwiła się Sharon.

– Wydaje mi się, że ów górnik nie zmarł śmiercią naturalną. Sądzę, że został nastraszony.

– Wciąż nie mogę pojąć, o co ci chodzi.

– Uratowałaś mu życie. Tego samego wieczoru znalazłaś w swojej torbie starą księgę. Nie mógł jej podrzucić nikt inny, tylko on. Wczoraj znowu zajęliśmy się księgą, próbując rozwikłać jej tajemnice, i zaraz potem demon złożył wizytę Sharon. Na koniec odzyskał księgę, zabierając ją pastorowi.

– Tak być mogło, ale nie rozumiem, czemu to miałoby służyć? – odparł Warden. – Poza tym ja przecież nie wierzę w duchy.

– Ani ja. Wydaje mi się, że ten górnik znał tajemnicę zamku. Jeśli wcześniej był w posiadaniu księgi, musiał być także na zamku. Gdy Sharon uratowała mu życie, chciał się jakoś odwdzięczyć i pomóc nam rozwiązać zagadkę. Dlatego podrzucił tu księgę. Tym samym zdradził i dlatego musiał umrzeć.

Teraz wtrąciła się Sharon:

– Ale skoro znał tajemnicę, z pewnością nie raz widział demona. Jak więc mógł się go przestraszyć?

– Może przyczyną zgonu wcale nie był atak serca? Górnicy są raczej dobrego zdrowia. Są jednak choroby, których objawy przypominają zawał serca. Niewykluczone, że William się pomylił, choć to nie znaczy, że jest złym lekarzem. Dopiero dokładniejsze badania mogą wykazać prawdziwą przyczynę zgonu.

Szli w milczeniu. Wiatr się nasilił i zanosiło się na deszcz. Sharon otuliła się szczelniej szalem.

– Ta księga ma pewnie sporą wartość – powiedział zawiedziony pastor Warden.

– To prawda. Wielka szkoda, że nie zdążyliśmy jej dokładniej przestudiować.

– Twoja teoria tłumaczyłaby nagłą śmierć górnika, jak i kradzież u pastora i Margareth – dodała w zamyśleniu Sharon. – Ale dlaczego pojawił się przy moim oknie? Czyżby u mnie szukał tajemniczej księgi?

– Jeśli to duch, z pewnością nie musiał skradać się do okna. A jeśli nim nie był, tym bardziej wiedział, gdzie się księga znajduje – rzekł Gordon.

Ale Sharon i pastor nadal mieli wątpliwości.

– Ja też niezupełnie pojmuję, dlaczego chciał i ciebie wystraszyć – dorzucił Gordon.


Na wieść o pojawieniu się złego czarownika w osadzie ludzi ogarnęło prawdziwe przerażenie, dlatego Peter postanowił zebrać wszystkich w świetlicy. Polecił, by mieszkańcy nie przebywali wieczorami poza domami i żeby dobrze zamykali wszystkie drzwi. Oświadczył także, że Gordon Saint John zamierza nazajutrz ponownie wybrać się na zamek i ostatecznie rozwiązać tę niezwykłą zagadkę.

– A jeśli to mu się nie uda? Jeśli czarownik zechce się na nas zemścić? – krzyknęła jedna z kobiet.

– Musimy dać sobie z nim radę – rzekł zdecydowanym głosem Peter. – Nawet gdybyśmy byli zmuszeni zburzyć zamek i podpalić las.

– Nie sądźcie, że puszczę na tę wyprawę swojego! – odezwała się ta sama kobieta.

– Ani ja! – zawołała inna. – Wystarczy, że rzuci na niego jedno spojrzenie, i stary padnie! A kto wtedy zapracuje na rodzinę?

– Nikogo nie będziemy zmuszać. Poza tym nie zabierzemy żadnego człowieka, do którego nie mielibyśmy zaufania. Właściwie ich wybraliśmy. Więc możecie już się rozejść.

Mieszkańcy wrócili poruszeni do swoich domostw i starannie zaryglowali drzwi. Chodziły słuchy, że w kominach pozawieszano wszelkie możliwe przedmioty, mające jakoby chronić ludzi przed złymi mocami.

Przestano już szukać Lindy. Nikt nie spodziewał się znaleźć jej żywej.

Dzień był bardzo zimny i ponury. Wiatr, i tak już silny, wzmagał się z godziny na godzinę. Nieliczni mieszkańcy, którzy wychodzili z domów, kulili się, by ich nie porwał. Żółtobrązowe liście opadały na ziemię, strącane z gałęzi gwałtownymi podmuchami.

Niespodziewanie w biurze pojawił się Gordon i nie dopuszczającym sprzeciwu tonem polecił:

– Zbierajcie się. Wyruszamy na zamek.

– Dzisiaj? – zdumiała się Sharon. – Przecież mówiliście, że…?

– To jasne, że musimy iść dziś. Z całym rozmysłem wprowadziliśmy ich w błąd, rozumiesz? Wszyscy myślą, że wybieramy się tam jutro, a my pojawimy się z zaskoczenia. Jutro mogłoby być za późno. Mam nadzieję, że nie zdążą się przygotować na nasze przybycie.

Po ostatniej mrożącej krew w żyłach przygodzie i wizycie „czarownika” Sharon powoli traciła przekonanie, że zjawy z zamku nie są wytworem wyobraźni. Ale za nic by się do tego nie przyznała ani Gordonowi, ani Peterowi.

– Rozumiem. Jestem gotowa.

Gordon przyjrzał się żonie uważnie.

– Czy jesteś całkiem pewna, że chcesz nam towarzyszyć? O tym, że się nie boisz, wiem, poza tym jesteś doskonałym kompanem, ale zaczynam się o ciebie trochę martwić.

Sharon ujęła taka troskliwość, ale rzekła zdecydowanie:

– Chyba nie myślicie, że ja tu usiedzę spokojnie, podczas gdy wam grozić będzie niebezpieczeństwo. A w dodatku czarownik nie waha się przed wizytami w miasteczku, więc i nawet w domu nie jestem bezpieczna.

Gordon namyślał się chwilę, ale w końcu się zgodził.

– Dobrze. Będę cię wciąż miał na oku. Ale nie zapomnij zabrać rękawic ochronnych. Pozostałym też o tym przypominam.

Na skraju lasu dołączyli do reszty uczestników wyprawy. Byli wśród nich naturalnie Andy i Percy, a także doktor Adams, pastor Warden i trzech górników, których Sharon znała tylko z widzenia.

Kiedy Sharon zauważyła, że kilku mężczyzn zabrało ze sobą broń, w pełni zdała sobie sprawę z powagi sytuacji.

Dłuższy czas szli w milczeniu dobrze im znaną leśną drogą.

– Jestem z wami po raz pierwszy – odezwał się wreszcie doktor Adams w chwili, gdy mijali tablicę informującą o zakazie wstępu na teren w pobliżu zamku. – Moim zadaniem będzie, jak sądzę, ratowanie was, szaleńców, których nic nie jest w stanie wystraszyć.

– Sam zaliczasz się dziś do naszego grona – skomentował ze złośliwym uśmiechem Gordon.

– Muszę osobiście się przekonać, jak to naprawdę jest z tym straszliwym wzrokiem czarownika, i raz na zawsze położyć kres jego zabójczemu działaniu.

Droga poprowadziła ich na niewielkie wzniesienie.

– Weź mnie za rękę, Sharon, będzie ci łatwiej iść – zaproponował Gordon.

Bez namysłu podała mu dłoń, lecz w tej samej chwili wiedziona jakimś trudnym do określenia odruchem wyrwała ją gwałtownie. Sharon dostrzegła w oczach Gordona żal.

– Przykro mi, Gordon – powiedziała cicho – Ale to na nic.

William szedł najbliżej i przypadkowo zauważył ten z pozoru nieistotny incydent. W pewnym momencie zbliżył się do Sharon i dyskretnie zapytał:

– Czy między wami wszystko układa się jak należy?

– Co? Aha, tak, wszystko będzie dobrze. Z czasem, to tylko przejściowe trudności.

– Powiedziałaś mi kiedyś, że się nie kochacie i że tak jest lepiej. Ale coś mi się tu nie zgadza, Sharon. Powiedz, co to za trudności?

Sharon skrzywiła się.

– Raczej nie chciałabym poruszać tego tematu. Lepiej nie pytaj.

– Muszę pytać! Przecież to dotyczy mnie samego! Jeśli mógłbym dać ci więcej szczęścia niż ten dziwak, to nie będę siedział z założonymi rękami i przyglądał się, jak cierpisz. Chyba potrafisz to zrozumieć? Sharon, jeśli kiedykolwiek…

– Nie, Williamie, nawet o tym nie myśl. Wierz mi, doceniam to, jesteś dla mnie taki miły. Lecz moje miejsce jest przy Gordonie niezależnie od tego, jak bardzo będzie mi trudno.

Williamowi z pewnością zrobiło się przykro, ale Sharon nie mogła inaczej mu odpowiedzieć.

Wichura nadal szalała nad ich głowami, targając bezlitośnie gałęziami drzew, ale zdążyli już zejść do dolinki, gdzie wiatr nie był aż tak dokuczliwy. Szli teraz gęsiego, aż wreszcie stanęli przy osławionych schodach prowadzących na podwórzec zamku.

– A więc jesteśmy na miejscu – zauważył Andy. – Kto pierwszy na ochotnika?

– Ja – odrzekł zdecydowanie Percy.

Pierwszych kilka stopni pokonali bez trudu. Ale gdy zbliżyli się do miejsca, gdzie schody zakręcały pod kątem prostym, bardzo silny podmuch wiatru zmusił ich do wycofania się.

– Chyba musimy spróbować na czworaka – zaproponował Peter. – Tylko nie zapomnijcie o rękawicach.

Sharon podniosła ostrożnie głowę. Tym razem na szczycie nie dostrzegła tajemniczej postaci, a jedynie fragment zniszczonego zamkowego muru. Czuła się dziwnie, czołgając się tuż za Andym, ale chyba rzeczywiście tylko w ten sposób uda się im pokonać trudny odcinek.

Posuwała się ostrożnie po nierównych omszałych stopniach, starannie omijała skalne zapadliska. Od czasu do czasu natrafiała na odciski ogromnych stóp.

– Spójrzcie tutaj! – krzyknął w pewnej chwili Andy. – Czy to możliwe? Przecież to chyba są ślady damskich pantofli!

Zatrzymali się jednocześnie, zdumieni. Wszystkim na myśl przyszła Linda.

Po chwili znów mozolnie wspinali się pod wiatr.

Percy, przytrzymując się pnia pokrzywionej, starej brzozy, pierwszy dotarł na górę.

Sharon starała się posuwać jak najbliżej muru. Rozejrzała się wokoło i dopiero teraz tak naprawdę przeraził ją widok zamku, który znajdował się zaledwie kilkadziesiąt metrów od nich. Od ruin dzieliła ich tylko niewielka polana porośnięta dzikimi, rozłożystymi krzakami. Ponure resztki zrujnowanej budowli górowały nad okolicą. Wysoko ku niebu wznosiły się zamkowe wieże, z których jedna pozostała niemal nienaruszona. Druga była w opłakanym stanie. Na dziedzińcu leżały bezładnie porozrzucane cegły i większe fragmenty murów. Wjazd o łukowatym sklepieniu przypominał rozwarte w krzyku usta.

Z tyłu za zamkiem Sharon dostrzegła ciemnogranatową powierzchnię wzburzonego morza, którego spienione fale z białymi grzywami z niewiarygodną siłą uderzały o strome skały. Grzmot fal mieszał się z wyjącym w starych ruinach wiatrem.

– Gdzież to się dziś podział nasz duch? – zażartował Andy.

Jeden z mężczyzn otarł dłonią pot z czoła.

– Robi mi się niedobrze – oświadczył.

– Masz mdłości? – spytał Gordon.

Mężczyzna przytaknął

– W takim razie zawracaj. Na nic się nam nie przydasz, a tu możesz się jeszcze bardziej rozchorować. Poczekaj na nas na dole, przy schodach. Zaraz ci przejdzie.

Mężczyzna zszedł, podtrzymywany przez doktora Adamsa, ale mimo to lekko się zataczał.

– Czy ktoś jeszcze nie czuje się dobrze? Jeśli nie, ruszamy dalej – rozkazał Peter.

Znaleźli się teraz na otwartej przestrzeni. Uszli jednak zaledwie kilka metrów, gdy na ziemię osunął się pastor. Percy i William pomogli mu wstać i również podprowadzili do schodów.

– Dwóch mamy z głowy – podsumował Gordon. – Nie podoba mi się to, ale musimy iść dalej. Jak twoje samopoczucie, Sharon?

– Tylko lekki zawrót głowy, ale na razie dam sobie radę.

– Patrzcie! – krzyknął Andy – To on! Na dziedzińcu!

Sharon w jednej chwili oblał zimny pot. Stali teraz zaledwie kilka metrów od bramy wjazdowej, za którą rozbłysła para ognistych oczu.

Niemal jednocześnie wypaliła się doszczętnie pochodnia, którą zabrali ze sobą. Dwaj górnicy cofnęli się i chcieli uciekać, lecz jeden z nich padł półprzytomny na ziemię, a drugi starał się go podnieść. Zataczać zaczął się również Peter, zaś Gordon krzyknął:

– Nie poradzimy sobie! Zawracamy! Już i mnie robi się niedobrze!

Ale Sharon nie zdążyła zawrócić. W przeciągu kilku sekund poczuła dobrze znane zawroty głowy i mdłości, po czym osunęła się na ziemię zemdlona.

– Rany boskie! – krzyknął załamany Gordon. – Jak my się stąd wydostaniemy?

Загрузка...