ROZDZIAŁ XXIV

Chciała krzyknąć, ale nie była w stanie wydobyć z siebie głosu. Jak zaklęta wpatrywała się w tę okropną, szarą, zniszczoną twarz o wydatnych wargach wykrzywionych w pogardliwym uśmiechu. Taki sam uśmiech posłał jej czarownik tego dnia, gdy pojawił się w osadzie.

Gordonie, Gordonie, gdzie jesteś? myślała przerażona, ale wiedziała, że nie ma go po co wołać. A jeśli przytrafiło mu się coś złego? Nie, tak nie można myśleć!

Stała bez ruchu. Czarownik natomiast zaczął powoli schodzić ze schodków i zbliżać się w jej kierunku. Wielką dłonią sięgnął ku lampie i po chwili salę ogarnęły ciemności.

Sharon oddychała płytko, a serce biło jej jak szalone. Czy on mnie widzi po ciemku? zastanawiała się. Ja przynajmniej widzę te jego ślepia! Wiem, gdzie się znajduje, więc może uda mi się go wyminąć i wydostać stąd? Żebym tylko nie dotknęła któregoś z tych obrzydliwych przedmiotów! Dlaczego nie uciekałam, gdy było tu jeszcze jasno?

W tej samej chwili z przerażeniem zobaczyła, że blask w żółtych ślepiach czarownika także powoli przygasa. Wkrótce wokół niej zapadła całkowita ciemność. Gdzieś, w samym środku tej ciemności znajdował się on…

Serce Sharon waliło teraz tak, że czuła bolesne pulsowanie w skroniach.

Zrobiła ostrożnie kilka kroków w kierunku schodów, gdy zorientowała się, że straszliwa postać jest w pobliżu. Zupełnie jak nietoperz, który czuje czyjąś obecność na swojej drodze. Usłyszała jakieś skrzypnięcie, ale nie była pewna, z której strony dochodziło. Po chwili dobiegł ją chlupot przelewanej cieczy, który równie szybko ucichł. Wciąż posuwała się w stronę drzwi. Była wdzięczna, gdy w korytarzu rozległ się silny odgłos strzału, który zagłuszył jej kroki.

Nagle coś dziwnego pojawiło się na jej drodze. Była to jakaś chmura dymu albo pary o nieprzyjemnym, zgniławym i dławiącym zapachu, która wiała Sharon prosto w twarz. Dziewczyna zaczęła się krztusić, na oślep rzuciła się w kierunku drzwi, ale jej krzyk szybko się urwał. Poczuła, że plącze się w poły płaszcza. Czyjeś ręce pochwyciły ją za kark, a usta i nos zatkano czymś potwornie śmierdzącym.

Sharon walczyła z niewidzialnym napastnikiem, usiłując złapać powietrze, ale na darmo. Gordon, Gordon, gdzie jesteś… myślała zrozpaczona. Szybko opadła z sił i straciła przytomność.


Sharon ocknęła się, czując zimny powiew świeżego morskiego powietrza i przejmujący ból głowy. Wiał silny wiatr, a morze uderzało ciężkimi falami o skały.

Ktoś ją wlókł, z wyraźnym trudem pokonując skaliste nierówności. Ten ktoś nie był tak silny jak Gordon; ciągnąc bezwładną dziewczynę napastnik ciężko dyszał i sapał. Po chwili pojawił się jeszcze ktoś inny, po czym Sharon poczuła, że uniesiono ją wysoko i położono na rozbujanej podłodze.

Teraz Sharon zrozumiała, co się stało. Zaciągnięto ją na statek, który wcześniej zauważyli z zamku.

W dalszym ciągu panowała wokół ciemność. Wciąż też bolała ją głowa. Teraz ktoś wniósł ją do niewielkiej kajuty i ułożył na posłaniu. Pod sufitem huśtała się lampa naftowa, która przypominała dziewczynie migającą na niebie gwiazdę.


Pochylił się nad nią jakiś mężczyzna, ale zamiast twarzy Sharon widziała tylko jaśniejszą plamę. Po chwili ten ktoś odezwał się:

– Sharon…

To nie był Gordon, ale głos wydał się Sharon znajomy.

– Nareszcie udało mi się ciebie zdobyć, wreszcie mam cię tylko dla siebie, moja mała różyczko. A myślałem, że wszystko stracone.

Sharon wciąż nie mogła odgadnąć, kto to tak do niej przemawia.

– Niedługo odbijamy – ciągnął. – Odtąd będziemy tylko my dwoje, nic poza tym mnie nie obchodzi. Zresztą tamci na pewno już nie żyją. Gordon miał ze sobą tylu ludzi. My wkrótce dotrzemy do Ameryki Środkowej, a tam, Sharon, będę bogaty, bardzo bogaty! Zabrałem tylko te najcenniejsze minerały i zdobyłem także najpiękniejszą kobietę.

Doktor Adams! uświadomiła sobie nagle Sharon. Mój wierny adorator!

– Nigdy więcej nie zaznasz biedy ani takiej samotności, jaką cierpiałaś na tej przeklętej wyspie. Dam ci wszystko czego tylko zapragniesz, maleńka.

– Nie, Williamie. To niemożliwe -słabym głosem, ale stanowczo powiedziała Sharon. – Nie dasz mi Gordona.

– Gordona! – wykrzyknął doktor Adams. – A na cóż ci Gordon, skoro i tak go nie kochasz! To prostak, który nie rozumie kobiet. Jak on cię potraktował? Co ty w nim takiego widzisz?

Sharon milczała, kompletnie załamana. Dla niej już nie ma ratunku. Właściwie było jej wszystko jedno…

– Pomyśl tylko, Sharon – rzekł z dumą doktor Adams. – To wszystko moje dzieło! To ja przed laty odważyłem się wejść na zamek. To ja znalazłem księgę pełną tajemniczych formuł. Muszę przyznać, że czarownik był nadzwyczaj bystrym człowiekiem. Ja sam odkryłem opis trującej rośliny i zrozumiałem, czym jest zaznaczona na mapie droga. Piwnica zamkowa doprowadziła mnie do zawaliska w kopalni. Podejrzewam, że francuski magnat wykorzystywał to miejsce na więzienie lub celę śmierci dla nieposłusznych podwładnych.

– To prawda! – potwierdziła Sharon. – My też znaleźliśmy ukryty chodnik, prowadzący do zamkowych lochów.

Twarz Williama wykrzywiła się złością, ale zaraz się opanował i mówił dalej:

– Zszedłem na dół, ruszyłem chodnikiem i odkryłem zawalisko. Namówiłem kilku posłusznych górników…

– Posłusznych, dobre sobie! – rzuciła pogardliwie Sharon.

– Mnie byli posłuszni. Dzisiaj dokończymy dzieła. Zrozumiałem, że wpadliście na nasz trop, i dlatego znikam.

– Ale o nich już się nie troszczysz? Wykonali dla ciebie czarną robotę, a ty porzucasz ich na pastwę losu?

– A kto to wszystko wymyślił? – zapytał ostro doktor Adams. – Beze mnie nic by nie osiągnęli

– Więc ty cały czas wiedziałeś, na jaką chorobę cierpi Andy i jego towarzysze?

Doktor Adams zaśmiał się pogardliwie.

– Jasne, że wiedziałem. To ja zasadziłem sumak w pobliżu zamku i odtąd nikt nie miał odwagi się tam pojawiać. Oparzone miejsca mogłem wyleczyć dużo wcześniej, ale po co? Specjalnie nacierałem je odrobiną jadowitego soku za każdym razem, gdy ci głupcy przychodzili do mnie z kolejną wizytą. W ten sposób podtrzymywałem w nich przekonanie, że na zamku wciąż mieszka zły duch. Dopiero gdy ty się pojawiłaś, nie potrafiłem wyrządzić ci krzywdy…

Gdyby Andy się o tym dowiedział, nie chciałabym być w skórze Williama, pomyślała Sharon.

Nagle drzwi się otworzyły i stanęła w nich Linda.

– Czemu jeszcze nie wyruszamy? – zapytała i w tym samym momencie oniemiała. Jej twarz wykrzywiła się złością. – Sharon? A co ona tu robi?

William wstał.

– Ona należy do mnie i mam zamiar ją ze sobą zabrać – rzekł kategorycznym tonem. – A ty nie masz tu nic do gadania! Wciąż nie mogę sobie darować, że w ogóle przyjąłem cię do pracy. Twoje wścibstwo mnie zgubiło. Odkryłaś, w jaki sposób zdobywamy rudę i dokąd ją wywozimy. Skoro tak się to wszystko potoczyło, musisz robić to, co ci każę. Nie będziesz mnie już więcej szantażować! – ciągnął rozzłoszczony William. – O mały włos wszystkiego nie zepsułaś! Wczoraj musiałem sam unieszkodliwić tego drania, który mi ukradł księgę i podrzucił Sharon. Nie mogłem tego tak zostawić.

– Za żadne skarby nie pozwolę, żebyś zabrał ją do Ameryki! Nie dopuszczę, żeby to ona pławiła się w twoim bogactwie!

Nagle umilkła, bo z pokładu doszły ich odgłosy walki. William zaklął.

– Są tu! Odnaleźli nas! – krzyknął przerażony. – Właściwie dlaczego my do tej pory jeszcze nie odbiliśmy?

I wypadł z kajuty.

Sharon uniosła się na posłaniu, ale zabrakło jej sił, by wstać. Linda natychmiast znalazła się przy jej łóżku.

– To wszystko przez ciebie! Zawsze stajesz mi na drodze! – krzyczała rozwścieczona. – Ty piekielny małpiszonie! Niewiniątko z anielską buzią! Ale ja jestem silniejsza i ładniejsza! Tym razem to koniec! Już nigdy mi w niczym nie przeszkodzisz!

Sharon próbowała wyzwolić się z żelaznego uścisku Lindy, ale była zbyt słaba. Nagle drzwi otworzyły się z hałasem i do kajuty wpadł Gordon. W okamgnieniu odciągnął Lindę od Sharon i odepchnął z całych sił. Linda wpadła prosto w ramiona Andy’ego, który właśnie pojawił się w drzwiach. Wspólnie z Percym związali ją sznurami tak, by nie mogła się ruszyć.

Gordon wziął Sharon na ręce i ostrożnie wyniósł na pokład. Leżała w jego ramionach bezwładnie. Na dworze już szarzało, nad spienionym morzem wciąż hulał wiatr.

Sharon powoli wracała do siebie. Zdołała się zorientować, że na statku zapanował już spokój. Ludzie Gordona w pełni kontrolowali sytuację. Margareth opatrywała rannych, a pastor klęczał nad ciałem leżącym nieruchomo na pokładzie.

– Nie żyje – powiedział i przykrył zmarłego swoim płaszczem.

– Peter, poprowadzisz statek wzdłuż wybrzeża i zawiniesz do portu – polecił Gordon. – Pilnuj wszystkich, a szczególnie Lindy.

– Nie musisz się obawiać – rzekł Peter zduszonym głosem. – I pomyśleć, że ta kobieta przez kilka dni była moją żoną! Postaram się, żeby wróciła do Anglii. Sharon będzie wreszcie wolna od ciążącego na niej oskarżenia. A co z pozostałymi?

– Załogę odeślemy do Kanady, bo stamtąd przybyli. Reszta popłynie do Anglii. A my musimy jeszcze się dowiedzieć, gdzie znajduje się ruda, którą wywieziono wcześniej. Może uda nam się uzyskać jakieś zadośćuczynienie za nasze straty? Na razie zabieram Sharon na ląd. Jak tylko lepiej się poczuje, pójdziemy na zamek, bo chciałbym przyjrzeć mu się z bliska za dnia. Mam nadzieję, że tym razem nic nam nie przeszkodzi. Przypomniało mi się, że związaliśmy tam jednego z ludzi Williama…

– Jest tutaj, zabraliśmy go razem z innymi – powiedział Peter.

– Świetnie. Dziękuję wam, spisaliście się wybornie!

Gdy statek odbił od brzegu, Gordon ułożył Sharon w szczelinie skalnej na pierzynce z miękkiego mchu, podkładając jej pod głowę swoją kurtkę. Tu nie dokuczał im już wiatr.

– Jak się teraz czujesz?

– Trochę lepiej. Ból głowy powoli ustępuje. Dobrze mi robi świeże powietrze.

– Pomyślałem, że może męczy cię ciągłe bujanie statku.

– Dziękuję. Cieszę się, że mnie zabrałeś.

Gordon podparł się na łokciu. Na jego twarzy pojawił się nieśmiały, jakby przepraszający uśmiech.

Sharon ze wszystkich sił starała się odpowiedzieć tym samym. Gorąco pragnęła, by wszystko między nimi układało się jak najlepiej. Ale tak nie było. Z rezygnacją odwróciła głowę.

– Sharon! – rzekł błagalnym tonem. Przyciągnął ją gwałtownie do siebie, objął czule i przytulił. – Sharon! Nie odtrącaj mnie dłużej! Tak bardzo tęsknię, tak bardzo cię potrzebuję!

Sharon czuła, jak drży każdy mięsień i każdy nerw jej ciała. W pierwszym odruchu omal nie odepchnęła Gordona. Jej dłonie leżały nieruchomo na jego plecach, z wielkim wysiłkiem zmusiła się, by ich nie cofnąć, ale nie stać jej było na nic więcej. Gordon zauważył jej reakcję. Bardzo pragnął odzyskać zaufanie i miłość żony. Przytulił swoją twarz do jej policzka.

– Błagam cię – szeptał skruszony. – Błagam cię, kochanie, wróć do mnie! Tęsknię za twoim uśmiechem, za ciepłem twoich rąk i blaskiem w twoich oczach! Wybacz mi! Choć tak bardzo cię skrzywdziłem, nie odchodź ode mnie!

Jeśli go teraz odtrącę, sprawię mu tyle samo bólu, co on mnie tamtego wieczoru, myślała z rozpaczą. Nie chcę, żeby tak się stało, ale tak bardzo się boję. Ale jeśli on kłamie? Nie mogę mu pokazać, że wciąż go kocham, nie mogę! Znowu wyśmieje mnie i odwróci się ode mnie z pogardą. Nie mogę się poddać! Och, Boże, co ja mam czynić? Nie chciałabym go zranić, ale… Jak mam z tego wybrnąć?

Gordon uniósł się i usiadł z rezygnacją, opierając głowę na kolanach. Wokół panowała głęboka cisza. Nagle Sharon poczuła, że po policzku spływa jej kilka słonych jak morska woda łez…

Przecież nie płakałam? Leżałam jak martwa w jego ramionach. Zimna i niewrażliwa…

Sharon wzięła głęboki oddech.

Gordon? Ten sam surowy, nieprzejednany Gordon Saint John?

Teraz dopiero zrozumiała. Obok niej siedział zupełnie inny człowiek. Nie był to już zamknięty w sobie zarządca kopalni. Tym razem trzymała w ramionach mężczyznę, którego przedtem nigdy nie spotkała. Mężczyznę, który całe życie przeżył w samotności.

Zacięty, hardy chłopak z domu dziecka po raz pierwszy w życiu prosił o ciepło, miłość i zrozumienie.

A ona, choć przecież wciąż go kochała, właśnie tego chciała mu odmówić!

Odetchnęła z ulgą i przyklękła przy mężu. Ujęła jego głowę, przytuliła do swojej piersi i wyszeptała do ucha:

– Nieważne, co sobie o mnie pomyślisz, co powiesz, ale już dłużej nie zniosę tej udręki. Bardzo cię kocham i kochałam cały czas. Wierz mi, Gordonie…

Z oczu Sharon popłynęły łzy. Gordon spojrzał na żonę i nagle zaczął się śmiać. Ale był to śmiech tak szczery, tak spontaniczny, że udzielił się także Sharon. Opadła na mech, a Gordon, wciąż ją przytulając, śmiał się coraz serdeczniej. W pewnej chwili Sharon wykrztusiła:

– A, śmiej się, śmiej, jest mi już wszystko jedno…

– Sharon, dziecinko! Przecież nie śmieję się z ciebie! Jestem po prostu bezgranicznie szczęśliwy i wciąż nie mogę w to szczęście uwierzyć! Po raz pierwszy od tamtego okropnego wieczoru ujrzałem w twoich oczach radość! Och, Sharon…

Pocałunek, jakim Gordon obdarzył żonę, był tym razem słony. Wyrażał tyle tęsknoty, tyle miłości, że Sharon wciąż nie mogła uwierzyć, że to nie sen. Gordon raz jeszcze przytulił swój policzek do twarzy Sharon i rzekł łagodnie:

– Przeszliśmy bardzo długą drogę, by się odnaleźć, ale w końcu się udało. Chodź, jest chłodno, wracajmy do domu.

– Do domu? Do naszego domu, prawda? – powtórzyła z uśmiechem. – Chodźmy, Gordonie.

Nie śpieszyli się. Dzień zagościł już na dobre, zrobiło się całkiem jasno. Morze szumiało, mieniąc się różnymi odcieniami granatu, a drzewa kołyszące się nad zamkowymi murami śpiewały poranne ballady. Gordon i Sharon dotarli do komnaty pod wieżą i weszli do środka.

– Co zrobisz z tym wszystkim, co się tu znajduje? – zapytała Sharon.

– Jeszcze nie wiem. Muszę to najpierw przejrzeć. To, co warto zatrzymać, prześlemy do muzeum. Pozostałe przedmioty spalimy.

Pochylił się nad ciemną tkaniną leżącą na schodach i uniósł ją w palcach, jakby go parzyła. Był to płaszcz czarownika. Do jego kołnierza przyczepiona była głowa, wykonana z gipsu lub czegoś podobnego.

– Popatrz – powiedział. – W środku umieścił maleńką lampkę. A cały płaszcz zawieszono na kawałku stalowego drutu, tak by figura mogła sama stać. Wtedy, gdy któryś z nas strzelił do niej, po prostu spadła na dół. Podejrzewam, że znajdziemy w płaszczu dziurę po kuli.

– A wówczas gdy widzieliśmy go stojącego w bramie wjazdowej, też nikogo pod tym płaszczem nie było? – spytała Sharon, zerkając na nieprzyjemną maskę o pogardliwym uśmiechu.

– Na pewno – odparł Gordon. – William przecież szedł z nami. Ale spójrz, w całej tej konstrukcji nie zmieściłby się nikt wyższy niż on.

Sharon zaśmiała się.

– Wiesz co? A ja byłam przekonana, że to prawdziwy duch.

Gordon odpowiedział ciepłym uśmiechem.

– Zabiorę to przebranie, by pokazać je wszystkim mieszkańcom wyspy, bo jeszcze gotowi nie uwierzyć, że pokonaliśmy czarownika. Wciąż jednak nie wiem, w jaki sposób mógł zajrzeć w twoje okno.

– Najpewniej tego wieczoru Linda pożyczyła płaszcz – powiedziała Sharon. – Chciała mnie wystraszyć. William był na nią za to okropnie zły, bo niewiele brakowało, a cała sprawa by się wydała.

– Szczerze mówiąc, trochę jestem jej wdzięczny. Dzięki niej przybiegłaś do mnie po pomoc – zaśmiał się Gordon. – No, chodźmy już.

Objął Sharon czule, co tym razem nie wywołało sprzeciwu dziewczyny. Popatrzyli sobie w oczy.

Gdy doszli do murów, Gordon zatrzymał się na chwilę, by zmierzyć odległość między najwyższym punktem a ziemią tuż pod galerią.

– Widzisz ten drut? Jeśli pójdziemy za nim…

Zrobił kilka kroków w kierunku ciasnego przejścia między ścianami.

– Tak myślałem. Tu wisi druga taka sama postać, tylko bez twarzy i płonących oczu. Zobacz! Mały gwizdek wydaje z siebie świszczący dźwięk przy słabym nawet podmuchu wiatru. To właśnie słyszeliśmy.

– William nie był pozbawiony wyobraźni – stwierdziła Sharon.

– Rzeczywiście. Stary czarownik także znał się na rzeczy, ale on zajmował się głównie czarną magią. William na pewno wykorzystał niejeden jego pomysł.

– Nic dziwnego, Gordonie, że tak długo wodził nas za nos. Jako lekarz doskonale wiedział, jakie są skutki działania trującego sumaka, znał też przyczynę śmierci górnika. Tak się cieszę, że będę mogła przynieść Andy’emu i innym dobrą wiadomość ich dolegliwości wkrótce miną!

Opuścili ponure ruiny. Gordon dokładnie osłonił usta i nos Sharon szalem, sam uczynił to samo. Potem wziął żonę za rękę i bardzo szybkim krokiem przeszli przez porośniętą sumakiem polanę. Płaszcz „ducha”, który zabrał ze sobą Gordon, zaczepił się o krzaki, i Gordon nie miał odwagi zatrzymać się na dłużej, by go uwolnić. Gdy dotarli już na szczyt schodów, Sharon odwróciła się i powiedziała:

– Och, to było okropne. A co się stanie z trującymi roślinami?

– Musimy je wszystkie powyrywać razem z korzeniami i spalić. Znajdziemy też dolinę, o której mówiłaś, by i tam zlikwidować każde jej kłącze. Na wyspie nie może zostać po niej najmniejszy ślad. Sumak jadowity to jeden z najbardziej trujących gatunków tej rośliny.

Stali jeszcze przez chwilę, wpatrując się w ruiny starego zamczyska. Wiatr świszczał pomiędzy wiekowymi murami. Silniejszy podmuch pochwycił szary płaszcz doktora Adamsa i uniósł go daleko, w kierunku morza.

Gordon i Sharon wrócili do osady. Teraz nie musieli się już nigdzie spieszyć. Gdy mijali nowe budynki, Gordon przystanął.

– Dotychczas nie udało się nam naszkicować planu naszego domu – powiedział. – Może pomyślelibyśmy nad tym dziś wieczorem?

– Dobrze – odparła Sharon z zapałem. – Obmyśliłam już, co i gdzie powinno się znajdować.

– Ja także – odpowiedział. – Żebyśmy się tylko nie pokłócili! – zażartował.

– No nie, jakoś się przecież dogadamy – uśmiechnęła się Sharon.

Gordon odwrócił się do żony, położył dłonie na jej ramionach i rzekł z powagą.

– Sharon, jest coś, co chciałbym ci powiedzieć.

– Co takiego?

– Zmieniłem pogląd na pewną sprawę. Chodzi mi o… no wiesz, o to, czego pragnęłaś, a ja nie chciałem ci dać. Ja… bardzo chciałbym mieć z tobą dziecko.

Uradowana Sharon rzuciła się mężowi na szyję i zawołała:

– Och, Gordon, jakże ty mało wiesz o kobietach!

– Być może, ale jestem gotów do zdobycia tej wiedzy.

Sharon uśmiechnęła się pod nosem.

– To ci się nie uda. Ale obiecuję, że będę dzielić się z tobą swoimi myślami, kłopotami i uczuciami. Liczę też na wzajemność. To jest przecież takie ważne w miłości!

– Chyba właśnie tego mi całe życie brakowało – westchnął. – Nie masz pojęcia, jak się cieszę, że cię spotkałem.

Wtuliła nos w jego policzek i rozkoszowała się ciepłem otaczających ją silnych ramion.

– Ty też nie jesteś taki najgorszy – mruknęła ledwie słyszalnie.

Uśmiechnął się do niej.

– Moje ty słonko – szeptał.

Sharon położyła głowę na ramieniu Gordona i stała tak długo, spokojna i pełna szczęścia. Na wschodzie wstawało leniwe słońce, rzucając na zamkowe ruiny łagodne, ciepłe promienie. Noc, która trwała na Wyspie Nieszczęść ponad trzysta lat, wreszcie dobiegła końca.

Загрузка...