ROZDZIAŁ VII

Miało to miejsce pewnego pogodnego popołudnia, gdy Sharon powędrowała w stronę kopalni. Dotarła do najdalej wysuniętej części ogrodzenia i przez dłuższą chwilę przyglądała się magazynom, stalowym konstrukcjom szybów, dźwigom. Wznoszono tu również halę do przetapiania i oczyszczania rudy. Duma Gordona – huta miedzi, była prawie na ukończeniu. Z czasem na pewno wszystko się wokół zmieni, myślała Sharon.

Pracujący tu górnicy, mieszkańcy wyspy, nie stanowili już dla Sharon jednolitej grupy, dziewczyna powoli zaczynała ich rozpoznawać. Jednych lubiła, innych starała się unikać. To wśród nich większość swojego czasu spędzał Gordon, niekiedy pojawiał się tu także Peter. Był to świat dla niej, dziewczyny, zupełnie nieznany.

Sharon ruszyła wzdłuż ogrodzenia i w końcu dotarła na skraj lasu. Spacerowała między drzewami, zbierała kwiaty, przyglądała się nieznanym roślinom i rozmyślała o najróżniejszych sprawach.

Myśląc o Peterze mimowolnie uśmiechała się do siebie. Wprawdzie on właściwie nie rozmawiał z nią po pracy, ale czasem zatrzymywał na niej rozmarzony wzrok i wtedy jego twarz od razu się ożywiała. Sharon zawsze się w takich chwilach rumieniła i zaczynała mówić o czymś zupełnie nieistotnym. Gdyby kiedykolwiek udało jej się uwolnić od oskarżenia, jakie na niej ciążyło, z pewnością mogłaby okazać Peterowi przychylność, rozbudzić uczucie, które w sobie nosiła.

Gordon Saint John w przeciwieństwie do Petera wciąż budził niepokój dziewczyny. Ilekroć pojawiał się w biurze, Sharon odczuwała narastające napięcie. On zawsze traktował ją jak bezbłędnie działającą maszynę, która nie ma prawa się pomylić. W najmniejszym stopniu nie interesowało go, czy Sharon była winna zabójstwa, czy też nie. Nigdy nie wykazywał zainteresowania nią samą i Sharon czuła się tym dotknięta.

Z Peterem rzecz się miała zupełnie inaczej: był sympatyczny i życzliwy…

Tak rozmyślając, wędrowała dalej i dalej, aż wreszcie natknęła się na dużą ostrzegawczą tablicę:

„UWAGA! NIEBEZPIECZEŃSTWO! WSTĘP WZBRONIONY!”

Podniosła wzrok: na wprost niej, po drugiej stronie niewielkiej, z rzadka porośniętej krzakami łąki, wznosiły się ruiny zamku. W zapadającym zmroku wyglądały ponuro i groźnie. Wysokie wieże wyciągały się ku niebu niby pokiereszowane dłonie. Gdy Sharon wyobraziła sobie je w blasku księżyca, otulone wieczorną mgłą, ciarki przeszły jej po plecach. Prawdziwe królestwo złych mocy!

Nie, to przecież dziecinada. To tylko fantazje i legendy! Poza tym Sharon nigdy nie ośmieliłaby się zlekceważyć zakazu zabraniającego zbliżania się do zamku. Nie wierzyła w niesamowite opowieści o czarowniku, ale z drugiej strony rany na skórze Andy’ego nie pojawiły się bez przyczyny. Sharon każdego dnia z daleka rzucała okiem na zamkowe wieże i zawsze widok ten budził w niej bliżej nieokreślony strach. Tymczasem teraz była w lesie zupełnie sama, a ruiny ponurego zamku znajdowały się właściwie niedaleko. Uznała, że najlepiej oddalić się z tego miejsca, ale nie poszła do domu, tylko w kierunku północno-zachodnim, pozostawiając stare zamczysko po swojej prawej stronie.

Sharon korciło, by dotrzeć do tej części wyspy, której jeszcze nie znała. Nie chciała się jednak zbytnio oddalać od ruin, gdyż mimo wszystko stanowiły dla niej punkt orientacyjny. Starała się nie tracić z oczu murów, które teraz spowijała delikatna mgiełka.

Tutejszy las nie należał do wymarzonych na samotne spacery. Rosło w nim mnóstwo dzikich, nieznanych roślin, a wyboiste kamienne podłoże sprawiało, że dziewczyna co chwila się potykała. Zmęczona, z trudem pokonywała niewysokie, lecz strome wzniesienia. Stopniowo krajobraz się zmieniał, aż w końcu Sharon znalazła się na gołych, niczym nie porośniętych skałkach. Stąd znowu poczuła zapach morza.

Nagle zatrzymała się w pół drogi. Skałka kończyła się urwiskiem, które opadało raptownie prosto we wzburzoną toń. Las za plecami Sharon powoli pogrążał się w ciemnościach, ale tu, blisko otwartego morza, było dużo jaśniej. Dziewczyna zdumiała się, widząc w oddali nieliczne wysepki, ale przypomniała sobie, że właśnie od tej strony leży wybrzeże Kanady. Wydawało jej się nawet, że na horyzoncie dostrzega cieniutki paseczek lądu.

Odwróciła się i ponownie ujrzała ruiny zamku, tym razem już z zupełnie innej perspektywy: budowla górowała teraz na jednym z najwyższych wzniesień. Choć znajdowała się dość daleko, ponura aura nawet stamtąd oddziaływała na Sharon. Dziewczyna zauważyła, że od zachodniej strony mury zamku schodziły prawie do samego morza. Ostatni ich fragment został prawdopodobnie podmyty przez fale i teraz przypominał otwartą ranę.

Więc to miejsce wybrał sobie ów osławiony francuski możnowładca, o którym mówiono, że zaprzedał duszę diabłu! Ile było w tej legendzie prawdy, nie wiedziała. Czy on nadal panuje nad swoimi włościami, czy nadal nikogo do swej siedziby nie dopuszcza? Żaden z mieszkańców wyspy, nawet Peter, nie miał odwagi zbliżać się do zamku. Gordon wprawdzie nigdy nie wspominał słowem o tej historii, ale skąd brałyby się te okropne rany, których nabawili się ciekawscy, gdyby choć w części nie była ona prawdziwa?

Sharon otrząsnęła się z dręczących ją myśli i ruszyła w drogę powrotną. Nie chciała pamiętać o bogatym Francuzie, którego wygnano z własnej ojczyzny. Nie chciała myśleć o jego samotnym życiu na zamku, gdzie w braku innych zajęć poświęcał się czarom i zgłębiał tajniki magii, aż wreszcie zmarł w zapomnieniu, a nikt nie zadbał o jego pochówek. Nikt nie wie, kiedy i dlaczego zmarł. A może nigdy nie miało to miejsca?

Nie, znowu te bajki. To wszystko wina niezwykłej atmosfery, jaką wywołują ruiny. Teraz trzeba skupić się na drodze do domu.

Odszukanie ścieżki, którą tu przyszła, wcale nie okazało się łatwe. Wszystkie wzniesienia i doliny wydawały się Sharon niemal jednakowe. Po jakimś czasie dziewczyna przestraszyła się nie na żarty, zupełnie nie wiedziała, gdzie się znajduje, gdyż w pewnej chwili straciła zamek z oczu. Odetchnęła jednak z ulgą, gdy po wyjściu z lasu na otwartą przestrzeń dostrzegła znowu ruiny, tym razem w znacznej odległości.

Udało się, udało! pomyślała uradowana.

Ponownie weszła do lasu. Było już prawie ciemno, więc przyśpieszyła kroku. Z minuty na minutę czuła coraz większe zmęczenie i wciąż narastający strach. Szła teraz szybko, mijając kolejne dolinki i wzniesienia. Gdy była już pewna, że za moment wydostanie się spomiędzy drzew i ujrzy znaną ścieżkę do domu, przystanęła na chwilę zdyszana.

Poczuła, że serce wali jej niczym młot i że zaraz zemdleje.

Co to jest, czemu jestem taka zmęczona? Przecież powinnam iść dalej!

Ale chwilę później Sharon musiała ponownie przystanąć i oprzeć się o drzewo. Było jej niedobrze, w głowie dudniło i pulsowało z niezwykłą siłą. W końcu zachwiała się i upadła.

Boże, jestem chora! Serce mi pęka! pomyślała przerażona. Wszystko wokół wirowało. Sharon nie wiedziała, kiedy się podniosła, w jakim kierunku szła, a raczej zataczała się, kalecząc stopy. Pchana instynktem samozachowawczym, uparcie podążała naprzód.

A Gordon posądzał mnie o brak siły woli! Gdyby mnie teraz widział! pomyślała.

W pewnej chwili zorientowała się, że znowu upadła. Resztką sił dźwignęła się na kolana. Wydawało się jej, że za chwilę całkiem straci przytomność. Przecież nie mogę tu zostać, muszę wracać do domu! powtarzała sobie w duchu. Zrobiło się całkiem ciemno i nawet gdyby ktoś mnie szukał, nigdy mnie tu nie odnajdzie!

Nie rozumiała, co się z nią dzieje. Nigdy przedtem nie chorowała. Czyżby tak silne przemęczenie? Nie, było to coś gorszego: duszności, które nie pozwalały oddychać. Musi pokonać to uczucie!

Byle tylko nie poddać się i nie zasnąć. W pewnej chwili zamroczenie i ucisk w płucach jakby zelżały. Sharon dokuczał przejmujący ból głowy, ale powoli wracała do siebie. Cały czas znajdowała się w lesie, ale teraz pod stopami wyczuła dróżkę i już z niej nie zbaczała. Nie była pewna kierunku, ale miała nadzieję, że posuwa się we właściwą stronę.

Niespodziewany atak słabości jeszcze nie do końca minął, Sharon musiała co chwila przystawać, aż w końcu przysiadła na kępce mchu. Oddychała głęboko, a przed oczami migały jej tysiące maleńkich ogników.

Nagle…

Najpierw sądziła, że to przywidzenie. Ujrzała przed sobą jakąś postać, wynurzającą się z ciemności pośród kępy drzew po drugiej stronie dolinki, w której odpoczywała.

Sharon szeroko otworzyła oczy, żeby lepiej widzieć. Nabrała powietrza do płuc. Tam ktoś był!

Ktoś lub coś, co zlewało się z okalającymi ową postać drzewami. Gdy tak siedziała, sparaliżowana strachem, wyraźniej dostrzegła kontury na tle gałęzi i krzaków.

Była to istota przypominająca wyjątkowo zdeformowanego człowieka. Rysy twarzy przeraziły dziewczynę w sposób nieopisany, nikogo o tak okropnej powierzchowności nigdy przedtem nie widziała. Ujrzała też błysk w ogromnych ślepiach, a poza tym wydawało się jej, że postać w ogromnych dłoniach trzyma coś, co do złudzenia przypomina węża!

Dziewczyna krzyknęła przeraźliwie, skoczyła na równe nogi i pognała na oślep przed siebie. Odnosiła wrażenie, że cały czas za plecami słyszy ciężkie, powolne stąpanie.

Niewiele widziała w ciemnościach, ale uciekała, potykając się i upadając. Była przekonana, że ktoś ją ściga, ale stopniowo kroki stawały się coraz wolniejsze, aż w końcu ucichły.

Teraz nogi niosły ją same. Z głośnym łkaniem Sharon biegła dalej, nie zważając na to, że zaczepia suknią o gałęzie drzew i krzaki.


W końcu las się przerzedził i pojaśniało. Dziewczyna zorientowała się, że jest na dróżce, która bez wątpienia prowadziła od zamku ku portowi. Miała pewność, iż nie zbłądzi. Dostrzegła nawet dalekie światła baraków w osadzie.

Rynek był pusty. Sharon dotarła do targowiska i skierowała się do biura, ale nie do swojego pokoju. Ledwo żywa, bez wahania ruszyła korytarzem łączącym biuro z tą częścią budynku, w której mieszkali Peter i Gordon. Była tu po raz pierwszy.

W jednym z pomieszczeń paliło się światło. Sharon podeszła bliżej. Wchodząc do pokoju, w którym obaj pracodawcy grali w szachy, potknęła się o próg.

– Sharon, na miłość boską! Jak ty wyglądasz! – zawołali jednocześnie.

Peter doskoczył do dziewczyny i posadził ją na kanapie.

– Co się stało? – zapytał przerażony.

– Mów wreszcie, co się wydarzyło? – krzyknął zniecierpliwiony Gordon.

– Poczekaj, nie widzisz, że ona nie może wydobyć z siebie głosu? – przerwał mu Peter. – No, już dobrze. Uspokój się i oddychaj głęboko. Spokojnie! Jesteś bezpieczna.

– Peter, przynieś szklankę wina! – polecił Gordon, siadając na brzegu kanapy.

Nagle schwycił dziewczynę za przeguby rąk i zawołał:

– Sharon, chyba nie byłaś w pobliżu zaniku?

Dziewczyna pokręciła głową.

– Bogu dzięki – powiedział z wyraźną ulgą w głosie. Po raz pierwszy Sharon usłyszała, że Gordon mówi coś na temat zamku. Przekonała się, że i on wierzy, iż ponura budowla kryje jakąś tajemnicę.

Tymczasem w drzwiach pojawił się Peter ze szklanką wina, nakłonił Sharon, by je wypiła, a potem zapytał cicho:

– Czy ktoś wyrządził ci krzywdę… wiesz, co mam na myśli?

Sharon znowu pokręciła przecząco głową.

– Może nie miałaby nic… – zaczął Gordon, ale ugryzł się w język. – Sharon, przepraszam, naprawdę nie chciałem.

A więc w ten sposób o niej myślał! Tak ją to zabolało, że się rozpłakała. Opanowała się jednak szybko. Nie chciała, by Gordon widział ją w takim stanie.

– Czy inne kobiety znowu ci dokuczały? – dopytywał się Peter.

Wreszcie Sharon udało się zebrać trochę sił i wyjaśniła:

– Nie, nic takiego. Ale widziałam coś przerażającego.

Dopiła wina, po czym zaczęła opowiadać. Najpierw w jej głosie wyczuwało się wyraźne zdenerwowanie, potem jednak mówiła już dużo spokojniej. Nie przerywali jej, patrzyli tylko na nią z coraz większym zdumieniem.

– Co to wszystko ma znaczyć? – zapytał oszołomiony Peter.

– Czy jesteś pewna, że to wszystko naprawdę się wydarzyło? – dodał Gordon.

Peter obruszył się:

– Widzisz przecież, że dziewczyna jest w szoku. Czy na pewno nie byłaś w pobliżu zamku?

– Daję słowo. Znajdowałam się raczej z drugiej strony, niedaleko ogrodzenia kopalni. W każdym razie zamek znajdował się daleko na północny zachód.

– Rzadko kto pojawia się w tamtych rejonach. Czyżby i tam zawitał?

– W opowieści Sharon nic nie wskazuje na to, że widziała czarownika – skonstatował Gordon. – On powinien być ubrany w luźny płaszcz z kimonowymi rękawami, tak by trochę przypominał nietoperza. Poza tym musiałby mieć żółte oczy. Kogo mogła zatem widzieć Sharon?

– A to dziwne zamroczenie? – pytał w zadumie Peter. – Zgadza się co do joty z opowieściami robotników, którzy znaleźli się w pobliżu zamku.

– Przysięgam, że nie byłam koło zamku! – upierała się Sharon. – Zawróciłam przy tablicy i dalej już nie podchodziłam.

– W każdym razie proszę cię, żebyś nigdy więcej nie wybierała się na takie samotne wędrówki – rzekł kategorycznym tonem Gordon.

– Z pewnością nie! – zapewniała Sharon.

– Wygląda na to, że warto byłoby kiedyś udać się w tę stronę. Mogłabyś nam wtedy towarzyszyć – ciągnął Gordon. – Oczywiście tylko za dnia. Może zdołalibyśmy cokolwiek wyjaśnić. Sam żałuję, że nigdy nie mam dość czasu, by skupić się na tajemnicy tych ruin. Jestem tu od niedawna i zawsze byłem zdania, że to brednie. Nie wierzę w żadne demony. Ale wygląda na to, że muszę zmienić zdanie. Któregoś dnia wybierzemy się do owej doliny, Sharon.

– To może nie być łatwe – powiedziała i bezwiednie podrapała się po nodze. – Jest tam tyle małych podobnych do siebie dolinek. Nie wiem, czy potrafię odnaleźć tę właściwą.

– Ale wiesz chyba, w którym miejscu wyszłaś na drogę? – Przenikliwy wzrok Gordona wciąż wprawiał dziewczynę w zakłopotanie.

– Wydaje mi się, że wiem – zmieszana spuściła oczy. – Ale nie mam pewności. Och, tak mnie swędzi skóra, co za okropne komary!

– Nie drap się, bo będzie jeszcze gorzej. A poza tym jak się teraz czujesz? – zapytał Peter.

– Strasznie boli mnie głowa. Chyba jeszcze nigdy tak mnie nie bolała, ale poza tym wszystko dobrze. Przepraszam, że tak się drapię w waszej obecności, ale naprawdę strasznie mnie swędzi i piecze.

– Trzeba przyłożyć octu, powinien pomóc – poradził Peter.

– Nie mam octu u siebie.

– Myślę, że uda nam się jeszcze kupić w sklepie. Sklepikarz często ma dłużej otwarte, a jeśli nie, to najwyżej przerwiemy mu kolację.

– Tak, tak, on sprzedałby towar nawet w środku nocy. Zdaje się, że ceni pieniądze – dodał Gordon.

Sharon nie uczestniczyła już w dalszej rozmowie. Ból i pieczenie w nodze tak dotkliwie dawały jej się we znaki, że aż jęknęła:

– Nie wytrzymam tego dłużej.

– Czy mogę zobaczyć? – spytał Peter, nachylając się nad nią.

Sharon zawahała się.

– Najbardziej boli mnie pod kolanem.

– No, dość tej fałszywej skromności. Chcemy ci pomóc, a nie wysłuchiwać pojękiwań – powiedział ze złością Gordon.

Sharon podciągnęła ostrożnie porwaną spódnicę.

W tej chwili usłyszała dwa wyrażające niepokój okrzyki, tak że aż zaniemówiła przestraszona.

– Na miłość boską! – jęknął Peter. – Więc jednak czarownik!

Загрузка...