ROZDZIAŁ XXI

I znowu Percy przyszedł im z pomocą. Po raz drugi uratował przyjaciół, wyprowadzając ich poza teren oddziaływania zabójczej mocy czarownika. Gordon o własnych siłach dowlókł się do schodów, ale w pojedynkę nie byłby w stanie pomóc pozostałym.

Na koniec Andy wsparł Percy’ego ramieniem, ale w połowie drogi dzielącej bramę od schodów obaj upadli. Percy ze strachem patrzył w kierunku przerażającego demona, który jednak stał bez ruchu i wydawał się jedynie obserwować bezradność intruzów. Pozostałym zemdlonym starał się pomagać William, on jednak za żadne skarby nie chciał zbliżyć się do bramy.

Zatrzymali się dopiero, gdy dotarli w miarę bezpiecznie do doliny. Tu nie zagrażał już im ani demon, ani też przejmujący wiatr. Sharon i Peter wciąż nie odzyskiwali przytomności, choć doktor Adams robił, co w jego mocy.

– Wariaci! Szaleńcy! – wykrzyknął zdenerwowany. – Gordon, jak możesz do tego stopnia ryzykować jej życie?

– Daj mi spokój, William! – odburknął wyprowadzony z równowagi Gordon. – I bez twojego gadania mam dość kłopotów.

Gordon otarł pot z czoła. Był bardzo słaby i bolała go głowa. Dręczyły go też wyrzuty sumienia. Cóż, nie zdawał sobie w pełni sprawy, jak wielkie ta wyprawa niosła ze sobą ryzyko. Gdyby utracił Sharon…

Nareszcie odzyskał świadomość Peter, lecz dokuczały mu straszliwe nudności. Pozostali siedzieli lub leżeli na ziemi. Nawet najsilniejszy z nich, Percy, był blady jak ściana. Zdrowy pozostał jedynie William, lecz on nawet na moment nie oddalił się od schodów.

– To było koszmarne przeżycie! Obyśmy tylko nie nabawili się tych strasznych pęcherzy – rzekł z westchnieniem pastor Warden.

Sharon powoli odzyskiwała przytomność, ale odczuwała dotkliwy ból w całym ciele. Gdy Gordon zauważył, że żona dochodzi do siebie, oparł się o pobliskie drzewo i odetchnął z ulgą. Teraz przyglądał się jej, jak leży bezwładnie na mchu. Mogła poruszać tylko głową, reszta ciała wydawała się jakby sparaliżowana. Gordon nie mógł na to patrzeć spokojnie, serce ściskało mu się z bólu.

Przypomniał sobie dzień, kiedy po raz pierwszy ujrzał Sharon w swoim biurze, niepewną, z lękiem w oczach. Była śliczna, ale wyglądała na osamotnioną i całkowicie opuszczoną. Tego dnia, jak również wiele razy później, nie był dla niej miły. Obrazy przemykały jeden po drugim. Skupiona Sharon przy pracy, starająca się jak najlepiej wywiązać ze swoich obowiązków. Nagle uzmysłowił sobie, jak wiele wzięła na siebie. Zrobiła to dla niego. Zależało jej przede wszystkim na tym, by nie miał jej nic do zarzucenia. A jak on się jej odwdzięczył? Nigdy nie okazał jej nic poza chłodem i wrogością. Pamiętał jej niepewność, gdy pierwszy raz zaproponowała jemu i Peterowi kawę ze świeżymi bułeczkami, i radość w jej oczach, gdy przyjęli ten poczęstunek. Przypominał sobie Sharon siedzącą samotnie w kościele pod oskarżycielskimi spojrzeniami większości mieszkańców wyspy. Chciał wtedy nawet wesprzeć ją i zaproponować krótki spacer, ale szybko odrzucił tę myśl, gdyż wydała się mu niemęska. Pamiętał jej szczęście i dumę, kiedy powierzała mu nowo narodzone, zdrowe dziecko Anny. Oczy Sharon mówiły wówczas: wspólnie sprostaliśmy takiemu trudnemu zadaniu!

Pamiętał także jej ramiona oplatające jego szyję i spazmatyczny płacz, gdy uchronił ją przed kamienowaniem, radość, kiedy podarował jej minerał, i niezrozumiały gniew w stosunku do Lindy. Wreszcie przerażenie, jakie wywołała w niej groźba śmierci Gordona w kopalni, a potem blask w oczach, kiedy on, Gordon, wziął ją w ramiona…

Wciąż tylko oddanie, dobroć i miłość.

Gordon nie chciał już dłużej o tym myśleć. Wolał nie pamiętać, jak okrutnymi, pełnymi pogardy słowami zgasił w niej wszelką radość życia i odebrał nadzieję na miłość.

Otworzyła oczy i spojrzała na niego jakby nieobecnym wzrokiem.

Sprawiło mu to wielki ból. Co się ze mną dzieje? myślał zdziwiony i niemal przestraszony. Nie miał odwagi patrzeć Sharon prosto w oczy. Odnosił wrażenie, że ona na coś czeka, lecz nie potrafił powiedzieć, na co.

Nie mogę tego wytrzymać, duszę się! myślał. Czuję w sobie tak wielką tęsknotę, że chce mi się krzyczeć, lecz właściwie sam nie wiem, czego pragnę. Wiem tylko, że ta drobna dziewczyna przyciąga mój wzrok, ale nie powinienem na nią patrzeć. Nie mogę! To zupełnie nowe, nieznane uczucie, głębokie i przejmujące. Czy to możliwe, bym w jednej chwili cierpiał i zarazem odczuwał dziwną rozkosz?

I nagle Gordon zrozumiał, co się z nim dzieje. Pochylił nisko głowę, by nikt nie mógł zobaczyć jego twarzy.

A więc o tym mówiła Sharon. Tak właśnie wygląda miłość, której nigdy przedtem nie rozumiał i jeszcze nigdy nie zaznał.

Sharon, najmilsza! Jak wielką wyrządziłem ci krzywdę, jak wielką krzywdę wyrządziłem nam obojgu! Mądry pastor Warden miał słuszność: inny mężczyzna być może odzyskałby serce Sharon, ale nie ja! Ona nigdy nie zdoła zapomnieć pogardy, jaką jej okazałem, i nigdy nie przestanie się mnie bać.

W końcu udało mu się wrócić do rzeczywistości.

– To co, wracamy? – spytał. – Czy któryś z was mógłby pomóc Sharon? Ja muszę zabrać narzędzia.

Nie było to do końca prawdą. Gordon po prostu nie chciał, by ktoś zauważył, iż Sharon nie może znieść dotyku własnego męża.

Gdy dotarli do osady na dworze było jeszcze jasno. Gordon poprosił Sharon, by poszła do łóżka, ale odmówiła. Bardzo chciała zostać w biurze.

– Wiem, że nie przydam się wam na wiele – rzekła. – Ale wolę wszystko od rozmyślania nad przykrymi sprawami.

I tak się stało. Peter i Sharon pracowali przez resztę popołudnia w biurze, Gordon natomiast poszedł do kopalni. Dzień dłużył się wszystkim trojgu niemiłosiernie, dokuczał im silny ból głowy i z trudem koncentrowali się na pracy. Nawet Gordon pojawił się w domu wcześniej niż zwykle. Podszedł do biurka Sharon, mówiąc:

– Miałaś rację. Właśnie po raz drugi zważyliśmy wydobytą dzisiaj rudę. Brakowało około jednej setnej najwartościowszego chalkopirytu, w którym często spotyka się pewne ilości złota.

– Co ty mówisz? – krzyknął zdumiony Peter, podrywając się na równe nogi. – To znaczy, że skradziona ruda znajduje się jednak na dole?

– Na to wygląda. W każdym razie tam była. Dziś wieczór musimy jeszcze raz przeszukać cały teren kopalni. Chociaż nie udało się nam wyjaśnić tajemnicy zamku, może przynajmniej znajdziemy rozwiązanie drugiej tajemnicy. Sharon, zrobiłabyś nam coś do zjedzenia?

– Teraz? To zajmie mi trochę czasu. Nie spodziewałam się ciebie tak wcześnie.

– Daj spokój, Gordon, niech Sharon dziś odpocznie – rzekł Peter. – Pójdziemy razem do świetlicy i tam coś zjemy.

Tym razem w jadalni było dość przyjemnie. Gordon podsunął Sharon krzesło, w ogóle obaj panowie prześcigali się, by jej usługiwać.

Sharon obserwowała Gordona z rosnącym zdumieniem. Trudno było nie zauważyć, że się zmienił. Odnosiła wrażenie, że chce jej coś powiedzieć, lecz powstrzymuje go obecność Petera. Przeważnie jednak patrzył nieobecnym wzrokiem gdzieś w przestrzeń. Wydawał się jakiś smutny.

Sharon drgnęła, słysząc, że ktoś do niej mówi:

– Pani Saint John…

Początkowo nie zorientowała się, że kelnerka zwraca się do niej. Po raz pierwszy ktoś użył jej nowego nazwiska. Poczuła ogromne wzruszenie. Uniosła głowę i spojrzała na zawstydzoną dziewczyną, która, oblewając się rumieńcem, powiedziała:

– Chciałam przekazać, jak bardzo wszystkie jesteśmy szczęśliwe, że została pani uniewinniona.

– Serdecznie dziękuję – uśmiechnęła się Sharon.

– Wielu mieszkańców wyspy także jest z tego powodu uradowanych – ciągnęła dziewczyna. – Tylko że teraz się wstydzą, bo jeszcze tak niedawno sami panią prześladowali.

– Jestem naprawdę rada, że tak myślicie. A poza tym mów mi po prostu Sharon.

– Tak nie można. Jest pani przecież żoną dyrektora kopalni! – zdumiała się dziewczyna.

– To prawda – przyznała Sharon. – Jakoś o tym nie pomyślałam. W każdym razie dziękuję za wasze dobre słowa. Proszę, pozdrów wszystkich ode mnie.

– Dlaczego dzisiaj tu tak pusto? – spytał Peter kelnerkę.

Dziewczyna rozejrzała się dookoła.

– Ludzie boją się opuszczać domy. Ale jesteśmy państwu ogromnie wdzięczni, że jutro wreszcie uwolnicie nas od złego demona! – zawołała spontanicznie.

Wszyscy troje spuścili oczy. Żadne z nich nie odważyło się powiedzieć tej miłej dziewczynie, że już byli na zamku, że musieli się poddać i naprawdę nie wiedzą, jak uwolnić mieszkańców od koszmaru.

Gdy kelnerka odeszła, Gordon ze zdumieniem popatrzył na rozradowaną twarz żony.

– To niesamowite! – wykrzyknęła. – Oni mnie naprawdę lubią!

Ciepłe spojrzenie Gordona sprawiło, że serce Sharon zaczęło szybciej bić.

Kończyli już obiad, gdy Gordon z troską w głosie zapytał:

– Sharon, a co my zrobimy z tobą? Wygląda na to, że zły demon ma na ciebie oko. Może lepiej posiedziałabyś u kogoś?

– Nie chcę do nikogo iść. Pozwól mi zostać przy tobie – poprosiła.

Odetchnął z ulgą i wyciągnął rękę, by położyć ją na dłoni Sharon, lecz w ostatniej chwili zrezygnował. Na jego twarzy pojawił się uśmiech.

– Bardzo mnie to cieszy. No, a co ty o tym sądzisz, Peter?

– Hm. Skoro Sharon nie ma nic przeciwko kolejnej wyprawie, tym razem pod ziemię, niech idzie z nami.

Także Peter ostatnio się zmienił. W największym stopniu przyczyniło się do tego zniknięcie Lindy. Sharon uważała go teraz za swojego przyjaciela; zamiast niedomówień i podejrzeń, zapanowały wreszcie między nimi zrozumienie i szacunek. Ogromnie to Sharon cieszyło.

Wstali od stołu. Peter odszedł na chwilę, by porozmawiać z jednym z górników. Gordon, korzystając z tego, że jest z żoną sam, powiedział:

– Kochanie, tak niewiele ofiarowałem ci dotychczas. Może masz jakieś szczególne życzenie, które mógłbym spełnić? Czego sobie życzysz? Dam ci nawet gwiazdkę z nieba.

Jej twarz od razu posmutniała.

– Tego, czego pragnę najgoręcej, nie jesteś mi w stanie dać. Zresztą i tak nie mogłabym tego przyjąć.

Powoli zbliżał się do nich Peter. Gordon popatrzył na Sharon pytająco.

– Chodzi ci o miłość? Sharon, ja…

– Nie – przerwała mu w pół słowa, wciąż smutna. – Nie to miałam na myśli.

– No to jak? Idziemy? – zapytał Peter, biorąc Sharon pod rękę.

Gordon popatrzył za nimi, niczego nie rozumiejąc. O czym ona mówiła?

I poszli, by rozwikłać drugą zagadkę Wyspy Nieszczęść: kradzieże rudy miedzi.


Silny głos Gordona odbijał się dźwięcznym echem o ściany korytarza.

– Rozdzielimy się na dwie grupy. Peter, weź Andy’ego i jeszcze dwóch innych, ja i Sharon też weźmiemy dwóch. Percy będzie czuwać przy windzie. Jeśli zajdzie taka potrzeba, użyjcie broni.

Gordon wybrał do udziału w ekspedycji tylko tych górników, których uczciwości był całkowicie pewien. Poszedł z nim także pastor. Doktor Adams również miał ochotę im towarzyszyć, lecz obowiązki zatrzymały go przy pacjentach. Percy, dumny z powierzonego mu zadania, stał koło windy, ściskając swoją strzelbę. Drugą windę dla pewności unieruchomiono.

Rozeszli się w różne strony. Sharon podążała za Gordonem, trzymali się głównych, największych chodników. Co jakiś czas górnicy wpełzali do odchodzących od chodnika mniejszych korytarzy, by sprawdzić, czy nie złożono tam skradzionej rudy.

Sharon nie mogła pojąć, w jaki sposób Gordon tak doskonale się orientuje, w którym miejscu w danej chwili się znajdują. Kopalnia wydawała się dziewczynie przeogromna.

Z trudem nadążała za szybko idącym Gordonem; zdarzało się, że niekiedy musiała podbiegać. Za nimi posuwali się pastor i dwaj górnicy. Kiedy znowu pojawili się w umówionym miejscu przy windzie, grupa Petera już na nich czekała.

– I co? Znaleźliście coś? – spytał Gordon.

– Ani śladu rudy.

Gordon zmarszczył w skupieniu czoło.

– Czy mogę coś zaproponować? – spytała nieśmiało Sharon. Gdy wszyscy zwrócili się w jej kierunku, zarumieniła się ze wstydu.

– Ja…ja… – zaczęła.

– No, co chcesz powiedzieć? – starał się dodać jej odwagi Gordon.

– Mam pewną teorię, choć możliwe, że okaże się ona błędna. Winda rezerwowa położona jest po drugiej stronie, na wysokości lasu. Niedaleko od niej znajduje się też wejście do zamkniętego chodnika, gdzie przed laty nastąpiło tąpnięcie…

– Owszem, ale wiele razy sprawdzaliśmy ten chodnik. Nic tam nie znaleźliśmy. Jedyne, co nas zdziwiło, to stary, zapomniany wózek na węgiel. Sam chodnik jest bardzo krótki i nie widzieliśmy sensu, by go dalej drążyć. Nie znaleźliśmy tam znaczących ilości chalkopirytu.

– Czy chodnik kończy się tam, gdzie nastąpiło zawalenie?

– Tak.

Sharon nie poddawała się:

– Czy nie można założyć, że mimo to ukryli rudę pod zwalonymi kamieniami?

Mężczyźni milczeli, na ich twarzach malował się sceptycyzm. Sharon spuściła głowę i nerwowo wierciła w ziemi czubkiem buta.

– Przecież możemy to sprawdzić – rzekł w końcu Andy.

– No dobrze. Nie zaszkodzi nam spenetrowanie jeszcze jednego korytarza.

Percy znów został na posterunku przy windzie, reszta ruszyła w kierunku nie eksploatowanego chodnika. Sharon odnosiła wrażenie, że nikt specjalnie nie wierzy w jej teorię, ją samą zresztą też ogarniała coraz większa niepewność.

Gordon jako pierwszy przecisnął się pod skrzyżowanymi belkami. Górnicy rozświetlili chodnik swoimi pochodniami. Był niewielki i ponury, kończył się po około dwudziestu metrach nierówną ścianą. Zatrzymali się przy zawalisku.

– To tylko pojedyncze kamienie. Nic tu się nie znajdzie, a tym bardziej nic nie można tu schować. Poza tym nie wyobrażam sobie, że złodzieje mogliby stąd wydostać rudę na górę, nawet gdyby udało im się ukryć kilka kilogramów. Nasza winda jest do tego za mała. Zresztą tylko ja, Gordon i Percy potrafimy ją uruchomić.

– Niestety, dzisiaj nie będzie nam dane rozwiązać tej zagadki. Co robimy? Wracamy na górę?

– Poddać się po raz drugi w ciągu jednego dnia? – obruszył się Andy. – A gdzie wasza wola zwycięstwa?

Podszedł do zawaliska i powoli, ostrożnie zaczął odsuwać skalne odłamki. Gordon, obawiając się kolejnego tąpnięcia, ostrzegał Andy’ego, że to niebezpieczne.

– Proszę, proszę! – zawołał nagle Andy. – Dajcie mi tu zaraz światło i chodźcie wszyscy! Coś znalazłem!

– Jakieś ślady rudy? – zapytał zaciekawiony Peter.

– Nie. Coś dużo ciekawszego. Ruszcie się, do diabła, z tą lampą!

Górnicy oświetlili miejsce, które odsłonił Andy, i skupili się wokół, tworząc ciasny krąg. Andy stał teraz wyżej od pozostałych, na stosie skalnych odłamków. Gdy podniósł jeden z największych kamieni, okazało się, że przykrywał on spory otwór.

– Wielkie nieba! Patrzcie! – zawołał oszołomiony odkryciem Peter.

Gdy zajrzeli w głąb otworu, ich oczom ukazał się przestronny i prawdopodobnie bardzo długi korytarz.

– Coś podobnego! Nigdy przedtem… – Gordon aż zaniemówił z wrażenia. – Skąd wziął się tu taki szeroki korytarz? Czy nikt z was nie słyszał o nim wcześniej?

– Nie – odparł jeden ze starszych górników. – W tym miejscu nigdy rudy nie wydobywano, po prostu nigdy jej tu nie znaleziono.

– Musimy go spenetrować – oświadczył zdecydowanym głosem Peter.

– No dobrze, ale jak, skoro wejście jest takie wąskie? Bałbym się odgarniać więcej kamieni, bo wszystko może się na nas zawalić.

– Może udałoby mi się podnieść jeszcze jeden – powiedział Andy, unosząc bardzo ostrożnie mniejszy odłamek skały.

– No, teraz dużo lepiej – pochwalił pastor. – Ale nie przypuszczam, żeby któryś z nas mógł się przez tę szczelinę przecisnąć. Chyba że Sharon…

– Co to, to nie! – krzyknął oburzony Gordon. – Nie pozwalam! Przecież wszystko może na nią runąć. Zabraniam kategorycznie.

Twarz Gordona aż pobladła ze zdenerwowania.

– A od kiedy tak bardzo się o nią boisz? – zapytał uszczypliwie Warden.

– Czy ty pozwoliłbyś swojej żonie włazić do takiej dziury? – Gordon był wyraźnie urażony.

– Nie – odparł zwlekając nieco pastor. – Ale moje uczucia dla Margareth to chyba nie to samo, co twoje dla Sharon?

– Nie? – krzyknął dotknięty do żywego Gordon. – Czy ty, człowieku, nie rozumiesz, że ja ją kocham?

Sharon oniemiała z wrażenia. Przyłożyła dłonie do rozpalonych policzków i w duchu się modliła, by te słowa okazały się prawdziwe. Już kiedyś jej się wydawało, że Gordon darzy ją uczuciem, ale wtedy ogromnie się pomyliła. Podobnego rozczarowania nie byłaby w stanie przeżyć po raz drugi.

Pozostali nie bardzo wiedzieli, jak się mają zachować. Nieczęsto widzieli Gordona wyprowadzonego z równowagi. I jakim tonem ośmielił się mówić do pastora?

Sharon opanowała się pierwsza. Spytała:

– Czy to rzeczywiście aż tak niebezpieczne? Ja tylko tam zajrzę. Gdybyście potrzymali mnie za nogi, sprawdzę, czy ktoś nie ukrył tam rudy. Poza tym może udałoby się podeprzeć sufit kilkoma belkami?

– Zabraniam ci! – krzyknął znowu Gordon. – Czy ty nie pojmujesz, że nie chcę cię utracić?

– Gordonie, przecież najważniejsze dla ciebie jest odnalezienie sprawców kradzieży?

– Najważniejsza jesteś dla mnie ty.

– Ten chodnik nie sprawia wrażenia zagrożonego. Pozwól mi tam choć zajrzeć.

Po długich naleganiach Gordon ustąpił, lecz kiedy Sharon przeciskała się przez szczelinę, był wyraźnie zdenerwowany.

– Sharon, widzisz coś? – spytał Andy.

– Wydaje mi się, że można podnieść jeszcze jeden kamień, ten na prawo ode mnie. Wtedy wszyscy będziecie mogli się tu wcisnąć.

– No dobrze. A teraz już wracaj – powiedział zniecierpliwiony Gordon.

Sharon wygramoliła się tyłem niczym rak i odetchnęła z wyraźną ulgą.

– Uff! Nigdy bym tam sama nie weszła.

– Oj, coś mi się zdaje, że weszłabyś – mruknął nie przekonany Gordon. – Co zobaczyłaś w środku?

– To jakiś dziwny chodnik – powiedziała Sharon, strzepując kurz z sukni. – Wcale nie przypomina innych. Jest położony nieco niżej i przebiega ukośnie w stosunku do tego, w którym jesteśmy obecnie. Jest dużo niższy i ma jakieś dziwne ściany. Nierówne, ale jednocześnie gładkie.

– Czy to możliwe, że powstał w sposób naturalny? – zapytał zdumiony pastor Warden.

Sharon zastanowiła się przez chwilę, a potem skinęła głową.

– Ściany wyglądają jak niewielkie tarasy.

Mężczyźni wymienili spojrzenia.

– Czy zauważyłaś w ścianach małe, zaokrąglone wgłębienia? Coś w rodzaju maleńkich grot? – zapytał Peter.

– Chyba tak.

– Wygląda na to, że odkryliśmy jaskinię wypłukaną przez wodę – rzekł zamyślony Gordon. – Ale przecież stąd jeszcze daleko do morza. Pokaż nam, który to głaz można podnieść.

Sharon przyjrzała się dokładnie zawalisku i oceniła odległości.

– To ten – i wskazała na pokaźnej wielkości odłam skalny.

– Rzeczywiście, nie przylega szczelnie do sąsiednich kamieni. No to już! Razem!

Bez większego trudu mężczyźni unieśli i odsunęli na bok głaz. Otwór w ścianie znacznie się powiększył.

Peter aż zagwizdał z uciechy.

– Jeśli tu nie znajdziemy rozwiązania, to ja się poddaję! Ruszamy!

Po krótkiej chwili cała grupa znalazła się we wnętrzu groty.

– Patrzcie! To przecież chalkopiryt! – wykrzyknął podniecony pastor, podnosząc z ziemi niewielki kawałek rudy.

Gordon zważył go w dłoni i rzekł:

– Pochodzi ze świeżego wydobycia i zawiera znaczny procent czystego metalu. Czuję, że jesteśmy wreszcie na właściwym tropie. Resztę znajdziemy na końcu tej jaskini.

– Ale dokąd ona prowadzi? Morze leży na północny wschód stąd, zaś chodnik prowadzi raczej w przeciwnym kierunku – zdziwił się jeden z górników.

Zaczęli iść w głąb.

Nagle ze zdumieniem dostrzegli starannie ułożone szyny, które znikały gdzieś w ciemności, wskazując im drogę. W tym samym momencie pastor wykrzyknął:

– Gordon! Już wiem! Wiem, co to za droga! Pamiętasz mapę?

– Jaką mapę?

– Tę w starej księdze. Przypomnijcie sobie, że w poprzek wyspy zaznaczono tam drogę, która biegła od zamku i przecinała Dolinę Śmierci. To na pewno jest ta droga!

– A co w takim razie robią tu szyny? – zapytał sceptycznie Peter.

– Szyny nie są najważniejsze – rzekł pastor niecierpliwie. – Na pewno zostały ułożone niedawno, przed kilkoma laty. Ale czarownik musiał wiedzieć o tej jaskini i zaznaczył ją na swojej mapie. Narysował ją wprawdzie nie całkiem dokładnie, gdyż w rzeczywistości jest dłuższa i biegnie w nieco innym kierunku, ale to z pewnością ta.

Sharon przystanęła.

– To by znaczyło, że dotrzemy w bliskie okolice zamku…

Gordon uśmiechnął się do żony serdecznie.

– Tylko się nie bój. Masz tak wielu przyjaciół, że nic nie może ci się stać. Przypuszczam, że wyjdziemy niedaleko od brzegu morza. Tylko zastanawiam się, skąd przyciągnęli tu szyny?


Gordon szedł kilka kroków za Sharon i ukradkiem się jej przyglądał. Drobna dłoń o szczupłych, długich palcach podtrzymywała lampę. Z łatwością mógłby ukryć tę małą rączkę w swojej dłoni. Nagle zapragnął przytulać żonę do siebie. Wiedział jednak, że to niemożliwe.

– Sharon – zaczął poważnie.

Odwróciła się do niego z pytaniem w oczach.

– Czy pamiętasz, co mówiłem niedawno?

– Owszem. Nie wiem tylko, po co mnie okłamujesz.

– Ależ to szczera prawda – zapewniał. – Przykro mi, że mówiłem o tym w takich okolicznościach, ale po prostu straciłem nad sobą panowanie. Bałem się o ciebie, kochanie. Nie mogę bez ciebie żyć.

Spojrzała na niego smutnym wzrokiem.

– Nie oszukuj mnie, Gordonie. Już nigdy nie chciałabym przeżyć takiego rozczarowania jak wtedy…

– Mówię prawdę. Chcesz, to napiszę na ścianie: „Przysięgam, że kocham Sharon” i nawet złożę podpis – dodał żartobliwie. – Chciałem powiedzieć ci o tym już wcześniej, ale jakoś nie było okazji.

Sharon pochyliła głowę, uśmiechnęła się do siebie i spytała:

– Od kiedy sądzisz, że…?

– Odkryłem to dopiero dzisiaj, gdy okazało się, że grozi ci niebezpieczeństwo. Nie wiedziałem, że tak właśnie wygląda miłość, że jest tak przejmująca, gorąca i jednocześnie sprawia ból.

– To prawda – westchnęła Sharon.

– Kochana! Wiem, że wyrządziłem ci wielką krzywdę, ale czy mogę mieć nadzieję, że kiedyś przestaniesz się mnie bać?

– Chciałabym w to wierzyć! No, ale nasze sprawy zostawmy na potem. Zobaczcie, jaskinia się rozszerza! – zawołała.

Dość długo szli korytarzem, nim znaleźli się w przestronnej sali, gdzie niespodziewanie kończyły się szyny. Na ostatnim ich odcinku stał wagonik do przewozu rudy.

– Korytarz ciągnie się dalej – stwierdził Peter. – Zobaczmy, dokąd nas zaprowadzi – zaproponował.

– Słusznie – przyznał Gordon. – Sądzę, że znajdujemy się całkiem blisko morza.

– Tylko że nie słychać jego szumu.

Szli w milczeniu, póki po kilku minutach nie wyrosła przed nimi ściana utworzona przez kolejne zawalisko. Dopiero teraz do ich uszu dotarł ledwie słyszalny, stłumiony szum morskich fal.

– Ach, tak! Także i wyjście zostało zablokowane! Bardzo sprytnie.

– Ściana zawaliła się chyba już dawno. Wody odpłynęły przed wielu laty i dlatego grota jest taka sucha – rzekł pastor, badając ściany chodnika.

– No dobrze, ale co robią ze skradzionym chalkopirytem? Musieliśmy chyba coś przeoczyć – zauważył Andy.

– Wracajmy. Może natrafimy na jakąś boczną grotę. Ruszyli w drogę powrotną. Sharon zaczęła już odczuwać trudy długiej wędrówki, coraz bardziej bolały ją stopy.

Nagle, jak na rozkaz, cała ósemka się zatrzymała.

Od przestronnej jaskini dzieliła ich niewielka odległość. I właśnie wtedy ujrzeli sączące się stamtąd delikatne zielonkawe światełko.

Sharon, przestraszona, przysunęła się do Gordona. Szli teraz bardzo ostrożnie.

Światełko docierało z góry. Gdy podnieśli głowy, nad miejscem, w którym urywały się szyny, dostrzegli niewielki otwór, tak jakby wielki świder wywiercił dziurę w ziemi. Być może to woda wydrążyła tu kanalik, który niezwykłym zbiegiem okoliczności nie został potem przysypany. Jak zahipnotyzowani wpatrywali się w otwór i migoczące w nim tajemnicze światełko.

Nie mieli żadnych wątpliwości: znajdowali się dokładnie pod zamkiem czarownika!

Загрузка...