ROZDZIAŁ XI

Sharon stała jak zahipnotyzowana. Nie była w stanie ruszyć się z miejsca, krzyczeć, uciekać, wzywać pomocy.

Zaraz potem ujrzała jakąś postać zmierzającą dokładnie w jej kierunku. W pierwszej chwili pomyślała, że to sam diabeł, ale nagle postać odezwała się znajomym głosem. Był to Gordon.

– Ach, więc i ty zauważyłaś migające światełko na zamku?

– Tak. Co to takiego?

– Nie widziałaś go wcześniej? Ruiny rozświetlają się czasem, ale nie umiemy tego wyjaśnić.

– Co za przerażający blask, Gordonie…

Sharon zapragnęła nagle wziąć Gordona za rękę, jak dziecko, które przytula się do dorosłego, gdy się czegoś przestraszy. Ale on na pewno by ją wyśmiał.

– Nie raz już chciałem to zbadać – powiedział spokojnie Gordon.

Sharon, pokonując strach, zaproponowała:

– Więc zróbmy to teraz!

Gordon przyjrzał się jej uważnie.

– Teraz? A nie boisz się?

– Boję się – przyznała cicho. – Ale jeśli ty pójdziesz, pójdę z tobą.

Na te słowa Gordon roześmiał się szczerze.

– Oj, Sharon, Sharon! Chyba zawsze pozostaniesz dla mnie zagadką! Zapada już zmrok, więc nie ma sensu tam iść. Powinniśmy zbadać i zamek, i miejsce w lesie, w którym spotkałaś tę dziwną postać. Ale to należałoby zrobić za dnia, a wtedy ja nigdy nie mam czasu.

– Czy nie sądzisz, że jest to na tyle ważne, że warto byłoby poświęcić temu zjawisku kilka godzin?

– Owszem, ale… Nie wiem, a może wyrwałbym się jakoś jutro z rana?

– No właśnie. Ja też chętnie bym poszła.

– Chętnie? Do zamku? Zabawne. No, wracajmy.

Sharon podążyła za Gordonem, szczęśliwa, że ktoś jej towarzyszy. Przypomniała sobie, co mówił jej pastor Warden w dniu swojego ślubu: „Wiesz, Sharon, uważam, że Gordon od pewnego czasu bardzo się zmienił i złagodniał. Wszyscy jesteśmy zdania, że to twoja zasługa. Nie myśl oczywiście, że on żywi dla ciebie jakieś szczególne uczucia, to sprzeczne z jego naturą. Ale nie ulega wątpliwości, że ogólna atmosfera stała się dużo przyjemniejsza”.

Sharon zerkała ukradkiem na ogorzałą, wyrazistą twarz Gordona. Jej wprawdzie Gordon wciąż wydawał się wymagający i chłodny, ale jednak zdołała zauważyć, że nie jest już taki wybuchowy i agresywny. Może nadejdzie kiedyś dzień, gdy zostaną naprawdę dobrymi i serdecznymi przyjaciółmi?

– Aha, prawda, jutro rano nie mogę. Chciałam prosić cię o kilka godzin wolnego.

– Po co?

– Jutro – zaczęła uradowana – mam złożyć pierwszą wizytę Margareth w jej nowym domu. Nikt przedtem nie zapraszał mnie do siebie na herbatę.

– W czasie pracy?

– Noo, nie. Jeśli nie można, w takim razie pójdę innym razem – powiedziała z żalem Sharon.

Gordon milczał dłuższą chwilę.

– Czujesz się tu bardzo osamotniona? – zapytał w końcu.

– Nie, skądże! Da się jakoś z tym żyć – odparła wymijająco.

– Nie jestem tego pewien. Pamiętam, co działo się wczoraj w kościele.

Wspomnienie było tak przykre, że Sharon musiała przyznać:

– Rzeczywiście. Wczoraj było mi okropnie smutno. Wydawało mi się, że dłużej tego nie zniosę.

– Bzdury! Trzeba się na to uodpornić.

Kiedy nie odpowiadała, dodał:

– Myślę, że jakoś poradzimy sobie bez ciebie tych kilka godzin.

– Och, Gordon, dziękuję!

Zaśmiał się.

– Cieszysz się tak, jakbyś dostała gwiazdkę z nieba!

Mijali teraz w milczeniu baraki. No tak, z tej przyjaźni chyba nic nie będzie, pomyślała Sharon. On wcale nie ma na to ochoty. Ale cóż mi szkodzi z nim porozmawiać?

– Wiesz, Gordonie, nie mogę zrozumieć, w jaki sposób dokonywane są te kradzieże w kopalni?

No tak, teraz okaże zainteresowanie, pomyślała nieco rozbawiona Sharon.

– I ja tego nie odkryłem. Problem przedstawia się tak: każdy z górników po zakończeniu swojej szychty waży dokładnie tę ilość rudy, którą sam wydobył, i wpisuje do księgi. Przy wadze kontrolują wszystko dwaj mężczyźni. Pod koniec dnia całe dzienne wydobycie transportowane jest na górę i składane w magazynie na terenie kopalni. Jedna osoba nie zdołałaby otworzyć magazynu, gdyż używamy trzech różnych kluczy. Jeden z nich mam ja. Magazyn jest dodatkowo strzeżony dzień i noc. Kiedy przypływa statek, cały zapas przewożony jest na nabrzeże i ponownie ważony.

– I tu ilość się nie zgadza.

– Tak. Tu brakuje rudy.

– Czy są to duże różnice?

– Wiele ton! Zupełnie tego nie pojmuję.

– A czy robotnicy nie wynoszą czasem po trochu w kieszeniach?

– Nie, bo po wyjściu z windy także są kontrolowani.

– A jakie mają przeznaczenie te stare magazyny przy porcie?

Oczy Gordona zabłysły w ciemności.

– Kiedyś przechowywano w nich chalkopiryt. Ale od czasu, gdy zdarzają się przypadki kradzieży, już z nich nie korzystamy.

– Zaglądałeś tam ostatnio?

– Oczywiście. W większości są puste. Jeden z nich wykorzystuje sklepikarz na swój magazyn. Przeszukaliśmy chyba wszystkie możliwe miejsca. Bez rezultatu. Nie ma możliwości, żeby ta ruda opuściła wyspę, a tu jej nigdzie nie ma!

– Może ktoś się pomylił przy ważeniu?

– Tyle razy? Nie, to zupełnie niemożliwe.

Przez chwilę szli bez słowa, a potem Gordon spytał:

– Wracając do twojej osoby, kiedy masz zamiar wyjść za mąż? Widziałem na liście twoje nazwisko.

– Niestety, nic z tego nie będzie – odpowiedziała Sharon ledwo słyszalnym szeptem.

Gordon przyglądał się jej badawczo.

– Czy to Peter? – zapytał.

Sharon pokiwała głową.

– Może to i dobrze – rzekł spokojnie. – On jest zbyt lekkomyślny, by się tobą zaopiekować. Poza tym wydaje mi się, że niepoważnie podchodzi do tych miłości. Podnieca go chyba samo tylko zdobywanie kobiet.

Gordon pewnie nie zdawał sobie sprawy z tego, jak bardzo te słowa dotknęły Sharon. Zawsze był i pozostanie nietaktowny.

– Czy przyjaźniliście się, zanim przybyliście tu, na wyspę?

– Peter pojawił się tu długo przede mną. Właściwie nigdy nie byliśmy przyjaciółmi, co najwyżej kolegami po fachu. Ja nie marnuję czasu na znajomości i przyjaźnie. Ludzie się zmieniają, najpierw są tacy, potem już ich nie poznajesz. Przyjaźń to niepotrzebne uczucie.

Sharon zamyśliła się,

– Tobie zawsze zależało na osiągnięciu wytyczonego celu, prawda, Gordonie? Najpierw przezwyciężyłeś gorzkie wspomnienia z dzieciństwa. Potem pochłonęła cię kopalnia i zostałeś jej zarządcą. Teraz chcesz znaleźć złodzieja rudy. Czy nie korci cię, by odkryć tajemnicę zamku?

– Tak, tylko nie wszystko naraz.

– A jeśli te dwie sprawy mają ze sobą ścisły związek?

– Jak sobie to wyobrażasz?

– Przecież przeszukaliście całą wyspę. Jedynym nie zbadanym przez was miejscem jest zamek. Może tam ukryto brakujący zapas chalkopirytu?

Sharon zauważyła, że Gordon się uśmiechnął.

– Też się nad tym zastanawiałem. Ale nie ma sposobu, by niepostrzeżenie przetransportować tony rudy z terenu kopalni do zamku. W jaki sposób złodzieje pokonaliby choćby same schody, nie mówiąc już o tej diabelskiej postaci, która broni dostępu do ruin? Poza tym ruda nie może leżeć tu całą wieczność, muszą ją kiedyś wywieźć.

– No tak, to prawda – przyznała Sharon. – Gordon, czy mogę cię o coś prosić, skoro już jesteśmy na miejscu?

– O co takiego?

Wyjaśniła, że chodzi o nocne hałasy na strychu.

W budynku biura od razu poszli na piętro. Sharon nigdy przedtem tu nie była. Gordon zapalił lampę i podał ją Sharon. Pomieszczenie sprawiało ponure wrażenie. Gordon sprawdził dokładnie wszystkie futryny i po chwili stwierdził:

– Wszystko jasne! Musiał tu dostać się włamywacz. To okno jest naruszone.

Gordon dokładnie zamknął okno, a potem spytał Sharon:

– Byłaś kiedyś w magazynie minerałów?

– Nie, nigdy.

Gdy Gordon otwierał kolejne drzwi, Sharon przytrzymywała lampę. Znaleźli się teraz w niewielkim pomieszczeniu, w którym stały szafy z półkami. Na pólkach leżały przeróżnej wielkości i rodzaju kamienie, były uporządkowane i ponumerowane.

– Jak tu pięknie! – zawołała zachwycona Sharon.

– To są próbki minerałów – wyjaśnił i zaczął po kolei wskazywać: – Piryt, bizmutyn, malachit, azuryt, chalkozyn, granat. A spójrz na ten!

Wziął do ręki mieniący się w promieniach lampy okaz.

– To bardzo rzadki egzemplarz chalkopirytu, minerału, który codziennie wydobywamy.

Położył go na dłoni Sharon, a dziewczyna zaczęła mu się uważnie przyglądać.

Na podstawce wykutej ze zwykłego kwarcu umocowany był nieregularny, mosiężnożółty odłamek chalkopirytu o zachwycającym, diamentowym połysku. Nieregularne przełamy minerału zdobiła sieć cieniutkich rys kryształu górskiego, mieniących się w słabym świetle lampy naftowej.

– Prześliczny! – wyszeptała Sharon. – Nigdy nie widziałam czegoś równie pięknego!

Chciała zwrócić Gordonowi minerał, ale go nie przyjął.

– Zatrzymaj to. Nie wiem, co będzie z tobą dalej, jak potoczy się cała ta przykra sprawa z morderstwem. To, co zrobiłaś dla nas, jak bardzo pomogłaś mi w pracy, jest nieocenione. Niech będzie to podziękowanie za twój trud od mężczyzny, który nie potrafi wyrażać uczuć słowami.

Jego dłoń była ciepła i przyjemna.

– Dziękuję – powiedziała wzruszona Sharon, spoglądając Gordonowi prosto w oczy. – Potrafię docenić wartość takiego prezentu, bez względu na to, ile kosztuje.

– Nie kosztuje wiele – uśmiechnął się i cofnął rękę. – Ale to najpiękniejszy okaz, jaki kiedykolwiek znalazłem.

Po czym odwrócił się szybko i poszedł w kierunku drzwi.

– Mam nadzieję, że dziś będziesz spała spokojnie. Wszystkie okna posprawdzałem i zabezpieczyłem. Nie myśl o zamku, jego magiczna moc tutaj nie sięga.

Sharon nie było do śmiechu. Słowa Gordona miały wprawdzie ją uspokoić, ale brzmiały ponuro. Pożegnali się i Sharon wróciła do siebie pełna trosk.


Sharon przygotowała się starannie do wizyty u Margareth. Mozolnie upinała długie włosy w skomplikowany, stylowy kok. Suknia przeszła gruntowną reperację i prasowanie, gdyż zniszczyła się bardzo w czasie ostatniej wyprawy do lasu. Sharon uszyła sobie także maleńką torebkę z tego samego materiału, co sukienka, i włożyła do niej skromny prezencik dla Margareth.

Zanim wyszła, zajrzała jeszcze do biura. Sama przed sobą musiała przyznać, że chciała spotkać tam Petera. Niestety, w biurze siedział jedynie Gordon. Była trochę zawiedziona, ale zagadnęła:

– Czy wyglądam dostatecznie elegancko, by udać się z wizytą na plebanię?

Gordon podniósł głowę znad stołu i zmarszczył czoło.

– Sądziłem, że oszczędzisz mi tego typu pytań.

Skuliła się zawstydzona.

– Wybacz, ale naprawdę nie mam się kogo poradzić. Będę mijać wiele domów, a kobiety przesiadują w oknach i oceniają krytycznie każdego przechodzącego.

Rzeczywiście, Sharon była teraz jeszcze bardziej samotna, Williama natomiast unikała jak ognia. Andy ożenił się z Anną, Margareth miała swojego pastora, Peter przyjaźnił się z Lindą. Jej pozostał tylko Gordon, ale cóż to za pociecha? Powściągliwy, surowy i pozbawiony wrażliwości dyrektor kopalni nie był tym, kogo Sharon potrzebowałaby w trudnych chwilach.

Podniósł się z krzesła i rzekł:

– No dobrze, pokaż się.

Sharon okręciła się wolniutko. Twarz Gordona wydawała się zupełnie pozbawiona wyrazu, mimo że suknia Sharon ładnie podkreślała jej smukłą sylwetkę.

– Czy widać po niej, że była podarta? – zapytała ze strachem.

– Nie, nie widać.

Przyglądał się dalej jej drobnej postaci, ślicznemu profilowi, pięknie upiętym włosom.

– A co sądzisz o mojej fryzurze?

– Chyba w porządku, chociaż wolę, jak włosy nosisz rozpuszczone. Ale może być.

– Dziękuję ci. Teraz mogę już iść z wizytą. Niedługo wrócę.

Sharon nie spodziewała się nawet, jak szybko będzie z powrotem w domu. A Gordon wkrótce musiał zapomnieć, że tego dnia spieszył się do kopami.


Linda Moore sobie tylko znanymi sposobami dowiedziała się wcześniej, że Sharon wybiera się z wizytą na plebanię. Orientowała się też, kiedy dziewczyna będzie mijać baraki, gdzie zazwyczaj gromadziły się kobiety. Linda siedziała tam teraz w towarzystwie Doris i kilkunastu jej koleżanek. Wprawdzie owinęła sobie Petera wokół małego palca, ale to była zaledwie połowa sukcesu. Nie mogła znieść myśli, że Gordon tak bardzo ceni doświadczenie i pracowitość Sharon. Czas zrobić z tym porządek! Zniszczyć Sharon – to był jej główny cel. Linda pocieszała się, że nazwisko Sharon wciąż widnieje na liście. Mimo to obawiała się, że Gordon w jakiś sposób uzyska zgodę na pozostanie swej pracownicy na wyspie. Wciąż także musiała podsycać nienawiść otoczenia do Sharon, przypominając o popełnionym przez nią morderstwie i niemoralnym prowadzeniu się.

W Anglii Linda nie była już tak bezpieczna jak dawniej. Wprawdzie okoliczności zbrodni zostały wyjaśnione, a Sharon uznano za zmarłą, jednak styl życia, jaki prowadziła Linda, mógł w przyszłości wzbudzić podejrzenia policji. Wtedy z pewnością powróciłaby sprawa zabójstwa.

Dlatego zbrodniarka zdecydowała się uciec na wyspę. Skradzione pieniądze rozpłynęły się w okamgnieniu i teraz trzeba było szukać nowych źródeł dochodu. Spotkanie z Sharon i świadomość, jaką pozycję osiągnęła, zatruły Lindzie życie. Niebezpieczny był także Gordon Saint John, on potrafił myśleć i oceniać logicznie. Peter niczym nie różnił się od innych mężczyzn, bez wysiłku zawróciła mu w głowie. Gdyby tylko Linda mogła udowodnić Gordonowi, że ona sama jest zdolniejsza niż Sharon… Ale na to nie miała wielkiej nadziei.

Dlatego musiała sięgnąć do innej broni.

Siedziała teraz w jesiennym słońcu, gawędząc z kobietami o tym i owym. Sprytnie skierowała rozmowę na Sharon.

– Ta to ma szczęście – powiedziała na pozór obojętnie. – Na wyspie nie ma żadnej policji, a Saint Johna nie obchodzi praworządność. Gwiżdże na to, że wśród nas znajduje się morderczyni. Ona ciągle mnie prześladuje i chce skrzywdzić. Nie wiem doprawdy, jak długo to wytrzymam.

Kobiety wyraziły swoje współczucie.

– Kiedyś ludzie sami wymierzali sprawiedliwość, nie czekając na wyroki. Takie zbrodniarki po prostu kamienowano – mówiła jakby do siebie Linda. – Wystarczyło zebrać się tam, gdzie taka mogła przechodzić, okrążyć i…

Linda z premedytacją zawiesiła głos akurat w tym momencie. Słuchające jej kobiety były z natury proste i bez trudu można było im zasugerować sposób postępowania. Spojrzała dyskretnie na drogę; Sharon właśnie się zbliżała. Poza tym na drodze było pusto. A zatem teraz albo nigdy!

– Tyle mi zawdzięcza – podjęła znowu Linda, tym razem ze łzami w oczach. – I tak mi za wszystko dziękuje! To zwyczajna czarownica!

– To prawda! – krzyknęła podniecona Doris. – Zasługuje na śmierć! Zawsze to mówiłam!

Linda kontynuowała rozpoczętą myśl:

– Wyjdziemy za mąż, urodzimy dzieci, ale jak uchronimy je przed tą bestią? A Saint John z pewnością zechce ją zatrzymać. Ciągle powtarza, że stała się niezastąpiona.

– Przecież nie może zostać dłużej niż trzy miesiące! – zauważyła jedna z kobiet.

– Ha! Czy uważasz, że ona nie potrafi przekabacić tego czy innego nieszczęśnika? – spytała Doris. – Choćby mój Tom: zawsze staje w jej obronie!

Linda kuła żelazo póki gorące:

– Nawet widziałam, jak wczoraj flirtowali.

– Co? – wykrzyknęła na dobre rozwścieczona Doris. – Tego już za wiele! Ruszajcie się, teraz nasza kolej!

– Nie, Doris, jeszcze was ktoś zobaczy! – Linda udała przerażenie.

– Żartujesz. Tu, o tej porze? Chodźcie, czas, żebyśmy wreszcie zrobiły coś dla Lindy, dla nas i naszych dzieci!

Świetnie, myślała uradowana Linda. Ja nie zamierzam się wtrącać, niech inne później odpowiadają za to, co się stanie. Ja nie mam z tym nic wspólnego!

Niektóre kobiety wahały się, ale to tylko wzmagało nienawiść innych i wkrótce już wszystkie stały gotowe do zaczepki.

– Oszalałyście! – Linda nadal doskonale odgrywała swoją rolę, udając zatrwożoną. – Wystarczy ją trochę nastraszyć. Niech stąd wyjedzie!

– Pewnie, tylko trochę ją nastraszymy!


Sharon ujrzała kobiety z daleka. Od razu wyczuła, że coś się święci. Zatrzymała się na moment, po czym ruszyła z sercem w gardle. Zauważyła, jak Linda zaczyna się niepostrzeżenie wycofywać.

– Stój! – krzyknęła groźnie Doris do Sharon. – Dla kogo się tym razem wystroiłaś?

– Idę z wizytą do Margareth – dziewczyna z trudem opanowała drżenie głosu.

– Ach, tak, już sobie ostrzysz pazury na pastora? Co za bezczelność!

Kobiety powoli zaczęły zacieśniać krąg wokół Sharon.

– Mam ci powiedzieć, jak traktowano kiedyś takie łachudry jak ty? Chcesz się przekonać, co myślimy o morderczyni, która oskarża naszą przyjaciółkę? Poczekaj no, a zaraz zobaczysz!

Doris schyliła się i podniosła z ziemi niewielki kamień. Zanim Sharon zrozumiała, na co się zanosi, zaświszczało jej koło ucha. W następnej sekundzie inny kamień trafił Sharon w plecy. Odwróciła się i wtedy poczuła palący ból nad uchem.

– Na pomoc! Co robicie? – krzyczała przerażona.

Próbowała uciekać, ale pierścień wokół niej jeszcze bardziej się zacieśnił.

Linda stała kilkadziesiąt metrów dalej, za drzewami, i obserwowała całe zajście z jadowitym uśmieszkiem na ustach. Widziała dobrze, że kobiety są coraz bardziej rozwścieczone i groźne. Sharon opadła na kolana…

Nagle Linda zmartwiała.

Od strony zabudowań ktoś się zbliżał! Był to sam Gordon Saint John. Jakim sposobem znalazł się tu o tej porze? Od dawna powinien być w kopalni!

Linda zagryzła zęby. Co robić? Była tak blisko osiągnięcia celu…

Nagle puściła się pędem w jego kierunku i padła mu prosto w ramiona.

– Rzucają w nią kamieniami! – krzyknęła z udawaną rozpaczą. – Zabiją ją, zabiją! Nie chcę, żeby jej się coś stało!

Gordon wyrwał się Lindzie.

– O czym ty mówisz? Co? W kogo rzucają? Mój Boże, to może być tylko Sharon!

– Biegłam co sił, żeby pana sprowadzić! – mówiła zdyszana. – Chciałam je zatrzymać, ale…

Mówiła na darmo. Po Gordonie już nie było śladu.


Sharon starała się zakryć głowę, potem, zszokowana, powoli osunęła się na kolana. Kamienie świszczały jej nad głową i uderzały boleśnie. Czuła, że między palcami spływa jej po twarzy krew. Zaczęła się modlić, z minuty na minutę słabła coraz bardziej.

Straciła już całą nadzieję, gdy nagle napastniczki się rozproszyły. Sharon usłyszała jak przez mgłę głos, który wydał się jej znajomy, ale nie była pewna, do kogo należy. Mówiący był nieopisanie wzburzony.

Zapadła grobowa cisza. Dopiero po dłuższej chwili któraś z kobiet odezwała się niepewnie:

– Chciałyśmy ją tylko nastraszyć…

– Nastraszyć?! – wrzasnął z wściekłością Gordon.

– Ona jest morderczynią! – dodała Doris.

– A kimże wy jesteście? Macie się teraz za coś lepszego? Przyjrzyj się dobrze temu kamieniowi, który trzymasz w dłoni! Co by się stało, gdyby trafił celu?

Doris upuściła kamień na ziemię, tak jakby nagle ją sparzył.

– Zasługuje na to – odparła inna. – Nie jesteśmy bezpieczne, dopóki ona tu przebywa.

Gordon przyklęknął koło Sharon i delikatnie ją podniósł.

– Co ona wam takiego zrobiła? Czy była dla was choć raz niemiła?

Znowu przez moment panowała cisza, w końcu odpowiedziała Doris:

– Zrzuciła całą winę na Bogu ducha winną Lindę.

– O tym, kto jest czemu winien, nie wy będziecie decydować – odparł ostro Gordon i podniósł ranną z ziemi. – Bądźcie pewne jednego: za to, co zrobiłyście, zostaniecie surowo ukarane.

Teraz już żadna z kobiet nie śmiała się odezwać.

Gordon poniósł Sharon w kierunku szpitalika. Po kilku minutach dziewczyna zaczęła dochodzić do siebie. Zarzuciła Gordonowi ręce na szyję, wtuliła się w niego i gorzko zapłakała. W pewnym momencie szepnęła przez łzy:

– Moja torebka, zgubiłam torebkę…

– Nie martw się, znajdziemy ją potem – uspokajał Gordon.

Patrzył na posklejane i zakrwawione włosy, które Sharon jeszcze niedawno tak starannie upinała, na popuchnięte wargi i zniszczoną sukienkę, którą mozolnie zszywała i prasowała. Po raz pierwszy w życiu poczuł, że jest kompletnie bezradny. Gdyby mógł, ukręciłby zaraz głowy wszystkim kobietom, które tak ją skrzywdziły.

– Tak dalej być nie może – powiedział zgnębiony. – Muszę tu wreszcie zaprowadzić porządek.

Sharon nie przestawała szlochać.

– Nie przypuszczałem, że potrafisz płakać – dodał. – Wypłaczesz się teraz za wszystkie czasy. Nie żałuj sobie, to ci przyniesie ulgę.

– Och, Gordon, dlaczego one mnie tak nienawidzą? – zapytała i zaraz dodała: – Tobie jest na pewno ciężko. Mogę już chyba iść sama.

– Nie ma mowy, zaraz będziemy u doktora.

– Nie, proszę! Ja nie chcę. Zanieś mnie do domu. Nie zniosę, by William się mną zajmował! – krzyknęła przestraszona.

– Ale on powinien cię obejrzeć.

– Naprawdę nic mi nie jest.

– A jak twoje żebra?

– Moje żebra sam możesz obejrzeć. Tobie nie robi to różnicy. Poza tym Margareth mnie oczekuje.

Gordon uśmiechnął się pod nosem.

– Powiadomię Margareth, co się stało. O, widzę jakąś dziewczynę, poślę ją z wiadomością.

Gordon wytłumaczył dziewczynie, co ma powiedzieć na plebanii.

Wreszcie Sharon znalazła się w swoim pokoju. Gordon przyniósł miskę z ciepłą wodą i zaczął przemywać pokaleczoną twarz i szyję dziewczyny. Sharon wciąż nie potrafiła powstrzymać łez, płynęły i płynęły bez końca.

Nagle do pokoju wpadła Linda.

– Gordonie, czy mogłabym panu w czymś pomóc?

Sposób, w jaki wypowiedziała jego imię, doprowadził Sharon do wściekłości. Uniosła się na łokciu i zawołała:

– Wyjdź stąd! Wynoś się z mojego pokoju!

– Ależ Sharon! To właśnie Linda biegła, żeby mnie sprowadzić na pomoc!

– To nieprawda, ona kłamie! – krzyczała Sharon. – Nie chcę jej tu widzieć!

Linda uśmiechnęła się porozumiewawczo do Gordona, wyrażając tym samym pobłażanie dla humorów Sharon. Rozejrzała się ciekawie po pokoju i zawołała:

– Och, jaki piękny kamień!

Na te słowa Sharon zerwała się, w okamgnieniu chwyciła minerał, który dostała od Gordona, i przycisnęła go mocno do piersi.

– Tego mi nie odbierzesz! Zabrałaś mi wszystko: życie, godność, Petera! To prezent od Gordona! Niech tylko spróbuje dać ci podobny!

– Nie ma podobnego w moich zbiorach, więc się opanuj. A ty, Lindo, idź już. Sharon jest zdenerwowana, przeżyła wielki szok, więc trzeba wybaczyć jej takie zachowanie. Dziękujemy ci za pomoc.

– Mogłabym zastąpić Sharon w biurze choćby dzisiaj. Zajmowałam się już pracą tego rodzaju.

Ciekawe gdzie? pomyślała Sharon, ale nie miała już siły protestować. Załamała się kompletnie. Bierz moją pracę, bierz wszystko, możesz nawet zabrać jego samego. Może wtedy trafią mi się resztki Petera…


Stało się według słów Lindy: jeszcze tego samego dnia zasiadła w biurze na miejscu Sharon. Sharon pozostała w łóżku i nie słyszała wszystkich rozmów, które toczyły się w pokoju obok. Od czasu do czasu do jej uszu docierał chichot Petera, bezradny głosik Lindy i coraz bardziej zniecierpliwiony głos Gordona. Gordon śpieszył się najwyraźniej do kopalni, ale Linda ciągle go zatrzymywała, prosząc o kolejne wyjaśnienia w kwestiach, które jej wydawały się skomplikowane. Peter dotrzymywał Lindzie towarzystwa z własnej woli.

W końcu Gordon zaczął wypytywać Lindę o morderstwo.

Sharon skuliła się w sobie, słysząc wersję wydarzeń z ust Lindy, udającej niewiniątko. Najbardziej dotknęło ją to, co Linda opowiadała o jej rzekomo rozwiązłym życiu, i komentarz Petera:

– No tak, tak przypuszczałem. Z powodu małego flirtu nie miałbym żadnych wyrzutów sumienia.

Sharon chciała zapłakać, ale brakło jej już łez.

W końcu jednak wzięła się w garść. Nie mogę się tak mazać, pomyślała. Wyobraziła sobie Petera siedzącego dumnie w fotelu z wypiętą piersią, udekorowaną wielkim medalem za zasługi w podboju dam.

Po raz pierwszy tego dnia Sharon uśmiechnęła się do siebie. To pomogło i przyniosło wyraźną ulgę.

Niemalże w tej samej chwili do biura wszedł mężczyzna i poprosił, by Peter udał się do kopalni. Gordon chciał pójść razem z nim, ale zatrzymał go szczebiot Lindy.

– Och, Gordonie, czy przed wyjściem mógłby mi pan coś wyjaśnić? To wyliczenie wydaje mi się takie skomplikowane!

– Które wyliczenie?

– Tu, na dole strony…

– Niech no zerknę… Posuńże się trochę, bo nie widzę!

Oho! pomyślała Sharon. Już do tego doszło? No tak, gdzieżby Linda przepuściła taką okazję!

– Przecież to całkiem proste! – stwierdził poirytowany Gordon. – Jeśli tego nie rozumiesz, to nie masz po co zajmować się rachunkami. Sharon jest dużo bardziej…

– Ach, już mi się przypomniało – powiedziała szybko Linda. – Dziękuję za pomoc.

– Przecież nic ci nie wyjaśniłem.

– Wie pan co? Peter to taki miły chłopak – Linda momentalnie zmieniła temat.

– Co? Peter? Ach, tak. Owszem.

– Chce się ze mną ożenić. Ale ja nie jego kocham.

Coś takiego! Sharon z rosnącą uwagą przysłuchiwała się zwierzeniom Lindy.

– Dlaczego więc ciągle z nim przebywasz? Czy nie wodzisz go czasem za nos?

– Nie. Po prostu nigdy nie dostanę tego, którego kocham, gdyż on gardzi kobietami.

Sharon była coraz bardziej rozbawiona.

– Jeśli twój obiekt westchnień znajduje się na wyspie, to za wcześnie chyba, by mówić o miłości? Jesteś tu przecież od niedawna – głos Gordona był bardzo oschły. – Trzymasz więc Petera przy sobie na wszelki wypadek?

Sharon widziała w wyobraźni Lindę. Z pewnością jej usta wykrzywiają się właśnie w podkówkę.

– Dlaczego jest pan dla mnie taki okrutny, Gordonie? Czy pan nic nie rozumie?

– A co mam rozumieć? – zapytał zniecierpliwiony. – Jeśli nie masz innych spraw, to pozwól, że pójdę wreszcie do kopalni. I nie zawracaj mi już głowy twoimi wydumanymi historiami miłosnymi.

Cały Gordon! Są jednak sytuacje w życiu, kiedy jego obcesowość i gruboskórność na coś się przydają! Sharon zacierała ręce z zadowolenia. Linda zupełnie nie potrafiła wyczuć Gordona i stosowała wobec niego jak najgorszą taktykę.

Nagle zaniepokoiła się nie na żarty. Jeśli Gordon wyszedł do kopalni, w biurze została jedynie Linda…

Sharon nie miała odwagi zawołać Gordona i prosić go o pomoc. I tak był dostatecznie poirytowany rozmową z Lindą.

Leżała z sercem w gardle, nasłuchując, co dzieje się obok. Mijały długie minuty…

Po chwili drzwi biura otworzono cicho i równie cicho przymknięto. Sharon słyszała zbliżające się do jej pokoju ostrożne kroki.

Zdrętwiała ze strachu. Na myśl o tym, że Linda może podjąć jeszcze jedną próbę pozbawienia jej życia, była bliska utraty zmysłów. Leżała tu przecież solidnie poturbowana i pewnie nikt by się specjalnie nie dziwił, gdyby teraz umarła…

Ale nagle, jak wybawienie, z głębi korytarza dały się słyszeć ciężkie męskie kroki i zaraz potem Sharon usłyszała głos Petera. Linda pospiesznie wróciła do biura. O czym oboje rozmawiali, tego już Sharon nie słyszała.


Dzień miał się ku końcowi.

Peter i Linda opuścili już razem biuro i w całym budynku zapadła głucha cisza.

Po upływie godziny lub dwóch do drzwi Sharon ktoś cicho zapukał.

– Sharon, śpisz? – rozległ się głos Gordona.

– Nie, wejdź, proszę.

Jego dzień pracy już się zakończył, ale Gordon nie zdążył jeszcze się przebrać; przyszedł w górniczym kombinezonie. Sharon zorientowała się, że ma jej coś ważnego do powiedzenia.

Zmęczony i zatroskany przysiadł na krawędzi łóżka.

– Jak się czujesz? – zapytał.

– Nie najgorzej, choć wciąż boli mnie głowa i pieką rany. Poza tym trochę mi tu samej smutno, więc się cieszę, że mnie odwiedziłeś.

– To był okropny dzień, dawno nie czułem się taki wykończony – zaśmiał się z przymusem. – Patrzę na ciebie i nie mogę uwierzyć, że to ty: całą twarz masz opuchniętą i poranioną. Siniak pod okiem zaczyna nabierać wrzosowego koloru. Czy coś już jadłaś?

– Nie jestem głodna. Chciałam cię natomiast przeprosić za moje histerie przed południem. Po prostu nie mogę znieść obecności Lindy. Ona… nie, nie chcę o niej w ogóle rozmawiać.

Nie odpowiedział. Siedział głęboko zamyślony i przyglądał się Sharon jakoś dziwnie.

– Czy coś się stało? – zapytała zaniepokojona.

– Dzisiejszy dzień był dla mnie koszmarem. Nie tylko z powodu napaści na ciebie. To, co potem musiałem znosić w biurze, kompletnie mnie rozstroiło. Ta głupia gęś jest nie do zniesienia! Dopiero teraz, gdy cię zabrakło przez kilka godzin, zdałem sobie sprawę, co dla nas znaczysz. W południe nie dostałem nawet… kawy. Wciąż myślałem o twojej przyszłości, a przecież tak rzadko poświęcam swą uwagę sprawom nie związanym z kopalnią. Dzisiaj ujrzałem cię w powrotnej drodze do Anglii, potem przed sądem, w końcu usłyszałem skazujący wyrok i…

Sharon czekała na dalszy ciąg zdania.

– Sharon, wiem, że jesteś rozsądną dziewczyną…

– Nie jestem tego pewna, choć staram się jak mogę. Ale o co ci chodzi?

– Gdybym ci coś zaproponował, czy umiałabyś spojrzeć na to moimi oczami?

– Nie wiem, ale mogę spróbować.

Gordon urwał i przyglądał się badawczo Sharon, która pod jego wzrokiem jak zwykle poczuła się niepewnie. Po raz kolejny też uznała, że Gordon ma coś pociągającego w twarzy, ale z oczu wyziera mu chłód i obojętność…

– Chciałbym, żebyśmy zawarli pewien układ.

– O czym ty mówisz, jaki układ?

Wypowiedzenie kolejnych słów przyszło mu z wyraźną trudnością. Nerwowo zagryzał wargi i dopiero po dłuższej chwili wykrztusił:

– Myślałem nad tym cały dzisiejszy dzień i nie znalazłem innego wyjścia: ty i ja musimy się pobrać.

Загрузка...