ROZDZIAŁ IV

Jeszcze tego samego wieczoru po raz pierwszy na horyzoncie ukazały się zarysy wyspy. Najpierw można było dostrzec jakieś wzniesienie, potem, gdy statek coraz bardziej zbliżał się do celu, góra nabierała wyraźniejszych kształtów: monumentalne bloki skalne ostro opadały ku morzu. Wkrótce z ciemności wyłoniła się niewielka zatoczka. Dookoła, na jej łagodnych brzegach, pobudowano wątpliwej urody domy, baraki i magazyny. Pośrodku osady stał bardzo skromny drewniany kościółek, który nie posiadał nawet dzwonnicy. W głębi zatoki znajdował się nieduży port. Już z tej odległości Sharon dojrzała stojącą na nabrzeżu gromadę ludzi.

Czekają, pomyślała. Będą się nam przyglądać i oceniać jak konie na targowisku. Nie zniosę złośliwych komentarzy i gwizdów! A potem, jak już się o wszystkim dowiedzą, stanę się dla nich parszywą owcą. Wszyscy się wtedy ode mnie odwrócą. Czy może wydarzyć się coś jeszcze gorszego?

Sharon opanowała apatia i rezygnacja. Podniecenie i gorączkowe przygotowania do zejścia na ląd zupełnie jej nie obchodziły. Nawet gdy ciężarna Anna, której Sharon przekazała przez Margareth pożywienie, podziękowała cicho, dziewczyna ledwie odwzajemniła uśmiech.

W pewnym momencie dał się słyszeć donośny głos kapitana:

– Nie wyobrażajcie sobie, że pobyt na wyspie da wam okazję do prowadzenia lekkiego trybu życia. Tutejszy pastor dopilnuje, ażeby każdy związek został zalegalizowany. Waszym zadaniem jest założyć porządną rodzinę i zapewnić wyspie rozwój. Przestrzegam przed umizgami miejscowych mężczyzn. Żadna nie opuści statku, dopóki ktoś się tu po was nie zjawi. Wówczas udacie się do tamtego dużego baraku. Zamieszkacie w nim przez kilka pierwszych dni. Wieczorem odbędzie się zebranie i tam otrzymacie dalsze informacje. Zrozumiano?

Nikt się nie odezwał, więc kapitan uznał, że jego rola dobiegła końca.

Och, tak chciałabym być silna, myślała w duchu Sharon. Gdybym tak mogła nic sobie nie robić z tych pogróżek…

Wiedziała jednak, że nie jest ani silna, ani odporna. Wręcz przeciwnie, zranić ją było bardzo łatwo.

Statek przybił do nabrzeża. Wszyscy oczekiwali w napięciu. Kilka kobiet nie mogło powstrzymać się, by nie pomachać stojącym na brzegu mężczyznom, co natychmiast wywołało serię gwizdów i swawolnych żartów. Margareth stała bez ruchu i z napięciem w twarzy obserwowała nabrzeże. Drżące dłonie przyłożyła do rozognionych policzków. Sharon domyślała się, czego Margareth lęka się najbardziej: nie była ani ładna, ani młoda. Czy ktoś ją zechce? Sharon skierowała wzrok na oczekujących na brzegu ludzi. Stali tam mężczyźni w różnym wieku o zwyczajnych, niczym nie wyróżniających się twarzach.

Gdy statek zacumował, spośród oczekującego tłumu wysunął się mężczyzna i skierował swoje kroki na pokład. Oczy wszystkich pasażerek zwróciły się w jego stronę.

Był to wysoki blondyn o pełnych wyrazu błękitnych oczach i ogorzałej twarzy. Był młody, ale sprawiał wrażenie dojrzałego i zdecydowanego. Wysoko uniesiona głowa nadawała całej sylwetce wyraz powagi i dumy, ale spojrzenie jego jasnych oczu było przyjazne.

To mógłby być on, pomyślała Sharon rozmarzona. Jej książę z bajki! Cóż z tego? Kiedy wreszcie spotkała tego, który się jej spodobał, okazuje się, że ona nigdy nic dla niego nie będzie znaczyć. Nie dość, że jest „materiałem na górniczą żonę” i nie zasługuje na jego uwagę, uchodzi również za morderczynię, od której wszyscy trzymają się z daleka. A byłoby tak cudownie go poznać, zdobyć jego zaufanie, spędzać razem z nim czas i pozwalać rozkwitać nowemu uczuciu, nowej miłości…

Sharon pozostały jedynie marzenia. Nie znała przecież tego mężczyzny, który, być może, miał już żonę. Bez wątpienia nie był zwyczajnym górnikiem, wskazywał na to jego staranny sposób wysławiania się i zachowanie.

Młody człowiek wszedł na pokład i skłonił się lekko w stronę kobiet. Pasażerki stojące w tyle unosiły się na palcach, by lepiej przyjrzeć się przybyłemu.

– Witam was wszystkie. Nazywam się Peter Ray – odezwał się łagodnym głosem. – Życzę wam, byście czuły się tu dobrze. Zaprowadzę was do baraku, w którym tymczasem zamieszkacie. Nie obawiajcie się mężczyzn stojących na brzegu, przyjmą was z ochotą i sympatią. Nieco później będzie okazja, byście się bliżej poznali.

Dobre sobie, pomyślała Sharon. Przecież te kobiety wcale nie wykazują najmniejszej obawy przed mieszkańcami wyspy!

Teraz mężczyzna zwrócił się do kapitana:

– Jak przebiegła wam podróż? Nie było kłopotów?

– Hm, właściwie kłopoty mieliśmy tylko z tą jedną. Nic, tylko awantury.

Ku swojemu wielkiemu przerażeniu Sharon spostrzegła, że wzrok wszystkich spoczął właśnie na niej. Zaczyna się, pomyślała. Tylko nie on, niech on się niczego nie dowie! Boże, pozwól, by zachował dla mnie szacunek!

Na twarzy Petera Raya malowało się rosnące zdumienie. Uśmiech, który do tej chwili gościł na jego ustach, zamarł.

A cóż robi tu ta piękna i smutna panna? pomyślał zdezorientowany. Błagalne spojrzenie, strach w oczach, co za klasa! Jaką krzywdę jej wyrządzono? Czy te niewinne oczy nie proszą przypadkiem o wsparcie i pomoc?

– Jakie to były kłopoty? – zapytał ostrożnie.

– Inne kobiety nie mogą jej znieść – odparł kapitan. – Nazywają ją kryminalistką i takie tam…

– Tylko tego brakowało – mruknął Peter Ray pod nosem.

Sharon zdawało się, że mężczyzna traktował ją przyjaźnie, zebrała się więc na odwagę i wyszeptała łamiącym się głosem:

– Jeśli to tylko możliwe, zabiorę się powrotnym kursem. Nie miałam zamiaru zakładać rodziny, nie powiedziano mi nic o celu tej podróży.

Ray przyglądał się dziewczynie badawczo. Nie, nie można jej pozwolić odjechać, myślał. Trzeba się najpierw dowiedzieć, kim ona jest

– Niestety – powiedział. – To by nie było w zgodzie z przepisami. Musisz zostać tu przez trzy miesiące. Potem możesz wybierać. A teraz, moje panie, schodzimy na ląd!

Dopiero w tej chwili Sharon dostrzegła na wyspie coś jeszcze. Za kościołem, na końcu gęsto porośniętego wzgórza, majaczył poszarpany kontur ruin starego zamczyska. Ciemny i ponury, wyraźnie odznaczał się na tle wieczornego nieba. Sharon przystanęła.

To pewnie zamek czarownika, myślała. A więc jak dotąd sprawdza się opowieść starego marynarza. Nie ulegało wątpliwości, że takie mroczne miejsce mogło rodzić wiele historii. Ale przecież to tylko legendy.

Nie zauważyła nawet, że szła nieco oddalona od reszty kobiet. Niejedna zagadywała kokieteryjnie mijanych mężczyzn, ci zaś taksowali idące jedna po drugiej. Żaden nie spojrzał na Margareth, która dreptała nerwowo w kierunku baraku. Idioci, mówiła do siebie Sharon, co za durnie! Zwracali uwagę wyłącznie na głośne, ładne dziewczyny i za nimi pogwizdywali z aprobatą, te skromne nagradzali brakiem zainteresowania i milczeniem.

W końcu zobaczyli Sharon, a wówczas komentarze przybrały na sile. Zapomniano o dyscyplinie, co poniektórzy zaczęli przepychać się do przodu, by znaleźć się jak najbliżej trapu.

Sharon zatrzymała się przerażona. Nie, tylko nie to! Okręciła się na pięcie i zawróciła pędem w kierunku pokładu, trafiając prosto w ramiona Petera Raya.

– Tylko spokojnie, nie denerwuj się! – powiedział krótko. – Oni nie są niebezpieczni, chcą się z tobą jedynie przywitać, nie zrobią ci nic złego. Chodź ze mną, nic ci nie grozi.

Sharon dostrzegła w jego twarzy rozbawienie, ale i lekką irytację. Z ulgą dała się poprowadzić wzdłuż grupy przyglądających się jej mężczyzn.

Minęli szopy na łodzie, sklepik i niewielkie targowisko z nielicznymi straganami. Duży szyld wskazywał drogę do biura kopalni. Jednopiętrowy budynek raził brzydotą, nieopodal znajdowała się mała piekarenka oraz świetlica. Minęli także szpitalik. Wreszcie dotarli do baraków przeznaczonych dla kobiet. Również i te baraki nie wyglądały zachęcająco. Sharon dziwiła się, że wszystko wokół było takie brzydkie. Dopiero po chwili spostrzegła na wzgórzu kilkanaście nowych domków, niektóre jeszcze w budowie. Na tę okolicę miło było spojrzeć; widać, że właściciele starali się, by ich domy były ładne.

– To miejsce jest przyszłością wyspy – powiedział do zgromadzonych kobiet Peter Ray. – Z czasem, kiedy zadomowicie się tu na dobre, otrzymacie własny kawałek ziemi i razem z waszymi mężami także będziecie mogły budować dom dla swoich rodzin.

– Pomyśleć tylko: własny dom! – zawołała z zachwytem jedna z obecnych.

– Łatwo ci mówić! Najpierw znajdź sobie lepiej kawalera! – skomentowała inna.

– A tam dalej prowadzi droga do kopalni – ciągnął Peter, pokazując w stronę terenów górniczych, położonych w północnej części wyspy. – Tu znajdują się baraki mieszkalne, ten z lewej przeznaczamy dla kobiet. Wybierzcie sobie miejsca, łóżek nie zabraknie. Wieczorem stawicie się w świetlicy na spotkaniu.

Odszedł, a wtedy kłopoty Sharon rozpoczęły się od nowa. Kobiety w jednej chwili poczęły zajmować posłania, a kiedy Sharon zbliżała się do tego, które pozostawało wolne, była brutalnie odpychana.

– Nie chcemy tu kryminalistki – krzyknęła Doris ze złowrogim błyskiem w małych, pełnych nienawiści oczach i odrzuciła tobołek Sharon w najdalszy kąt sali. Sharon podeszła do innego łóżka, ale sytuacja się powtórzyła.

– Zajęte! – usłyszała.

I tak było wszędzie, gdziekolwiek dziewczyna się zbliżyła:

W końcu nie pozostało jej nic innego, jak zabrać swoje rzeczy i usunąć się z pola widzenia współtowarzyszek. Położyła ubrania w kącie i opuściła barak.

Jakaś starsza kobieta, która najwyraźniej przybyła na wyspę wcześniej, usiłowała dociec, dlaczego nowa dziewczyna została wyrzucona. Pozostałe jednak zakrzyczały ją, wołając jedna przez drugą: „Kryminalistka! Morderczyni!” Na te słowa kobieta opuściła salę i skierowała się w stronę biura kopalni.


Po obiedzie, który był dla Sharon nie mniej poniżającym przeżyciem, jak samo przybycie na wyspę, wszyscy zebrali się w świetlicy. Kobietom nakazano zająć miejsca po lewej stronie. Wkrótce do sali zaczęli nadciągać starannie ubrani i pełni nadziei górnicy. Przechodząc obok kobiet uśmiechali się i witali każdą uściskiem dłoni. Chwilę potem zagrała muzyka i rozpoczęły się tańce.

Sharon nie była pewna, kiedy zaczęła się szeptana zmowa przeciwko niej, ale szybko poczuła, że otacza ją niema aura wrogości. Za każdym razem, gdy któryś z mężczyzn chciał z nią porozmawiać czy poprosić do tańca, pojawiała się przy nim kobieta i szeptała mu coś ostrzegawczo do ucha.

Wokół Sharon powstał niewidzialny mur, a ona siedziała samotna i bardzo smutna.

Kiedy jednak któryś z obecnych mimo wszystko przysiadł się do niej, pomyślała, że to dobry znak. Spojrzała na poczerwieniałą, odpychającą twarz mężczyzny, który odezwał się w niewybredny sposób. Sharon zauważyła przy tym, że mężczyźnie brakuje wielu zębów. Całkowicie ją to zniechęciło do rozmówcy.

– A więc masz na sumieniu morderstwo? Mnie to nie przeszkadza. Może przespacerujemy się trochę? Wprawdzie to nie jest dozwolone, ale myślę, że się tym za bardzo nie przejmujesz?

Przysunął się do niej niebezpiecznie blisko. Dopiero co wypowiedziane słowa tak dotknęły dziewczynę, że odwróciła się plecami od natręta. W odpowiedzi on obrzucił ją wyzwiskami.

W tym momencie do sali wszedł Peter Ray w towarzystwie trzech mężczyzn. Tańce ustały. W sali zapadło milczenie i Ray rozpoczął przemowę.

– Zwracam się raz jeszcze do nowo przybyłych. Mam nadzieję, że będziecie się u nas dobrze czuły. My także postaramy się, by niczego wam nie brakowało. Pozwólcie, że się przedstawię. Jestem tu zastępcą administratora kopalni, Gordona Saint Johna, ale jeśli macie jakieś problemy, zwracajcie się bezpośrednio do mnie.

– Żebyś wiedziała! – cicho odezwał się jeden z mężczyzn do stojącej obok kobiety. – Od Saint Johna lepiej trzymać się z daleka. Z nim nie pogadasz!

– Przedstawiam wam waszego powiernika, pastora Wardena. Możecie się zwracać do niego z wszelkimi sprawami natury duchowej, on udzieli wam ślubu i ochrzci wasze potomstwo.

Duchowny był człowiekiem w średnim wieku i miał życzliwe spojrzenie. Jego szczupłą sylwetkę podkreślał dodatkowo ciemny ubiór. Teraz odezwał się przyjaźnie do zgromadzonych:

– Jest was tu niemało, więc nie wiem, czy od razu będę mógł wysłuchać każdej z was, ale się postaram. Jeśli coś was będzie trapić, przychodźcie do mnie bez wahania.

Może on mnie wysłucha i zrozumie? pomyślała z nadzieją Sharon. Wygląda na miłego człowieka, więc może uwierzy w moją niewinność?

Mężczyzna zajmujący miejsce tuż koło pastora mógł mieć około czterdziestu lat. Był otyły i brzydki, miał małe oczka osadzone w nalanej twarzy o grubych wargach, zaś nienaturalnie wielka głowa tkwiła niemal bezpośrednio na ramionach. Nazywał się William Adams i był tutejszym lekarzem. Sharon nie wyobrażała sobie, aby kiedykolwiek drobne, tłuste dłonie doktora mogły jej dotknąć podczas badania. Miała nadzieję, że nigdy nie zachoruje.

Dziewczynie nie spodobał się ani on, ani też trzeci z siedzących – sklepikarz o miękkich, kobiecych ruchach. Jego oczy przywodziły na myśl dwie błyszczące monety. Nieustannie poruszał dłońmi, jakby gotowymi do przybicia transakcji z każdą z obecnych.

– I jeszcze kilka dodatkowych uwag – Peter Ray ponownie zabrał głos. – Macie zakaz pojawiania się w kopalni i jej najbliższej okolicy bez poważnego powodu. Poza tym możecie wędrować wszędzie, oprócz…

Mówiący zawiesił na chwilę głos. To chyba niemożliwe, by miał zamiar mówić o zamku? pomyślała zaskoczona Sharon. On chyba nie wierzy w te bajdy?

Peter Ray podjął przerwany wątek:

– Po stronie południowej wyspy jest wiele pięknych zakątków, które możecie podziwiać. Przestrzegam was jednak i kategorycznie zabraniam zbliżać się do części północnej i zachodniej, gdzie znajdują się ruiny starego zamku.

– To najlepszy sposób, by rozbudzić naszą ciekawość – odezwała się jedna z kobiet. – Teraz na pewno się tam wybierzemy.

– W tej części ustawiliśmy tablice, wiadomo zatem, jakiej granicy nie wolno wam przekroczyć.

– A cóż jest takiego strasznego w tym miejscu? – zapytała inna zaczepnie.

– To jest diabelskie miejsce – odparł z powagą pastor Warden. – Naturalnie w przenośni. Ale jeśli skusicie się na wycieczkę i napotkacie przedziwną postać, zgłoście się natychmiast do doktora Adamsa.

– Mój Boże! Dlaczego nikt nam nie powiedział, że tu straszy? – wykrzyknęła ta sama ciekawska kobieta;

– Dajcie spokój – teraz głos zabrała Doris. – Nie próbujcie nam wmawiać, że na wyspie mieszkają duchy. Nie jesteśmy już dziećmi.

– Nie wiemy, co skrywają ruiny – wyjaśnił poirytowany Peter Ray. – Legenda głosi, że kiedyś mieszkał tam francuski mag, czarownik, który parał się czarami. Znany był z tego, że jego wzrok porażał. Ci, którzy zbliżą siei do zamku, nawet jeśli nie spotkają na swojej drodze tajemniczej postaci, nabawiają się paskudnych ran, które bardzo trudno wyleczyć. Andy, pozwól.

Andy, młody chłopak, podszedł do przemawiającego Petera. Sharon od razu go polubiła; chłopak właściwie nie był ładny, ale miał coś ujmującego w twarzy.

– Andy był tam rok temu. Z oddali zobaczył postać stojącą na skraju muru. Zarówno Andy, jak i inni, którzy wtedy mu towarzyszyli lub pojawili się tam kiedy indziej, twierdzą, że postać miała ognisty, przenikliwy wzrok. Andy poczuł, jakby go skóra paliła, a miał niczym nie osłonięte ramiona. Po kilku dniach na przedramieniu pojawiły się rany i wciąż się rozprzestrzeniały. Pokaż im, Andy…

Andy powoli zdjął z siebie kurtkę, podwinął rękawy koszuli i wówczas oczom wszystkich ukazały się okropnie popuchnięte ramiona pokryte niezliczonymi, nabrzmiałymi pęcherzami. Na ten widok kobiety podniosły krzyk, a Sharon aż ukryła twarz w dłoniach.

– Ratunku! Ja tu nie zostanę! Ja nie chcę mieć nic wspólnego z duchami! – wrzasnęła w panicznym strachu jedna z kobiet.

– Nie ma najmniejszego powodu do histerii – rzekł spokojnie pastor. – Jeśli tylko będziecie trzymać się z dala od zakazanych terenów, nic wam nie grozi.

– Na dziś wystarczy – dodał Peter Ray. – Bawcie się dalej. Mam nadzieję, że będziecie zachowywać się porządnie, bo nie tolerujemy tu rozwiązłości.

Peter kierował się ku wyjściu, ale odwrócił się jeszcze raz:

– Poproszę do siebie Sharon O’Brien.

Wyrwana z zamyślenia Sharon wstała.

– Ze wszystkich stron dochodzą mnie wieści, że sprawiasz kłopoty. Chodź ze mną. Gordon Saint John chce z tobą pomówić.

Загрузка...