ROZDZIAŁ VI

Sharon bardzo szybko się przekonała, że prowadzenie ksiąg w domu dziecka to zupełnie co innego niż prowadzenie rachunków dużej kopalni. Pierwszego dnia po przybyciu pracowała w pocie czoła, by jak najlepiej poznać swoje nowe obowiązki. Musiała nadążać za tokiem myśli Petera, a to wcale nie było łatwe: tyle nowych szczegółów, tyle rzeczy, o których przedtem w ogóle nie miała pojęcia. W porze obiadowej jej głowa pełna była astronomicznych liczb i zależności. Jej biurko pokrywały sterty dokumentów, a kosz zapełnił się błędnie wypełnionymi kwitami

Gordon Saint John nie pojawił się w ciągu dnia ani razu, za co Sharon była wdzięczna losowi.

Gdy nadeszła przerwa na obiad, Peter zwrócił się do Sharon:

– Wiem, że to nie jest dla ciebie przyjemne, ale musisz iść coś zjeść, nie ma innego wyjścia. Dopiero zamężne kobiety mogą gospodarzyć się na swoim.

Sharon zastanowiła się przez chwilę, po czym powiedziała:

– W moim pokoju stoi kuchenka z piekarnikiem, ale nie wygląda na sprawną. Czy nie udałoby się zamienić jej na nową? Może coś znalazłoby się w sklepie?

– Nową? – zdumiał się Peter. – Być może. Zapytamy przy okazji.

– Dziękuję, sama tam pójdę po obiedzie. Zajmie mi to tylko chwilę. Czy mogłabym ją kupić na koszt biura?

– Oczywiście, nie bardzo tylko rozumiem…

Ale Sharon już nie było w pokoju. Pobiegła do sklepu. Sprzedawca być może zdumiał się zakupami dziewczyny, kawa, drożdże, mąka, cukier – nie dał jednak po sobie poznać i zanotował zakupy. Biuro kopalni było zaufanym klientem. Obiecał nawet, że wkrótce dostarczy artykuły na miejsce.

W jadalni Sharon przycupnęła gdzieś w kącie przy krzywym stole z zaplamionym obrusem. Nie było to przyjemne miejsce. Dyżurujące dziewczyny od niechcenia zbierały brudne naczynia, za to z lubością przyjmowały klapsy od roześmianych górników. Jedzenie nie było smaczne, właściwie bez smaku. Sharon siedziała samotnie, podczas gdy inne kobiety gawędziły w grupkach, rzucając od czasu do czasu wrogie spojrzenia w jej stronę. Któraś szepnęła jej nawet: „Teraz jesteś pewnie dumna z siebie, aleś zrobiła karierę! I za co to?” Sharon zdawała się nie słyszeć złośliwości na swój temat. Widziała Petera siedzącego nieopodal, ale za żadne skarby nie odważyłaby się przysiąść do niego.

Szybko uwinęła się z jedzeniem, gdyż miała na głowie mnóstwo spraw. Gdy wróciła do swojego pokoju, nowa kuchenka już stała na miejscu i nieźle się prezentowała. Sprzedawca już w niej nawet rozpalił, by sprawdzić ciąg. W mgnieniu oka Sharon zagniotła drożdżowe ciasto i odstawiła je do wyrośnięcia. Stara kuchenka stała smutnie na korytarzu. Ze zdwojoną energią dziewczyna ponownie zabrała się do obowiązków biurowych.

Przez kilka kolejnych godzin pracowała sama. Peter udał się do kopalni, by pomóc Gordonowi. Dzięki temu Sharon czuła się dużo swobodniej. Teraz próbowała wykorzystać informacje zdobyte przed południem. Dwa razy zrobiła sobie krótką przerwę, by rozwałkować ciasto i uformować apetyczne bułeczki z rodzynkami Na stole rozłożyła nową serwetkę, postawiła dwa nowe kubki i już tylko ciasto czekało na wyjęcie z piekarnika.

Była nieco zaskoczona, gdy Peter wrócił z kopalni w towarzystwie Gordona. Sharon zdążyła jeszcze dostawić trzeci kubek i z powrotem zasiadła przy biurku nad kolejnym dokumentem.

Kiedy obaj weszli do pokoju i poczuli miłe zapachy, na chwilę przestali rozmawiać.

– Kawa? – zapytał zdumiony Peter. – I ten aromat. Czyżby to była zapowiedź świeżego chleba? Czegoś podobnego jeszcze na tej wyspie nie przeżyłem. Sharon, co to znaczy?

– Pomyślałam, że z przyjemnością wypijecie kubek kawy po ciężkiej pracy w kopalni – rzekła niepewnie. – Jedną chwileczkę.

Gordon Saint John stał bez ruchu. Drżącymi dłońmi Sharon wniosła tacę z kawą i świeżo upieczonymi, jeszcze ciepłymi bułeczkami.

– Chciałam wam zrobić przyjemność. Ale nie zjedzcie zbyt wiele, bo rozbolą was brzuchy; bułeczki dopiero co wyjęłam z piekarnika…

– A więc dlatego potrzebowałaś kuchenki? – spytał zdumiony Peter.

– Między innymi – odparła wesoło Sharon. – Jeśli mam być szczera, to boję się jadać w stołówce.

– No tak, nie ma się czemu dziwić – burknął pod nosem Peter.

Po umyciu rąk mężczyźni z niepewnymi minami zasiedli do stołu. Ale gdy Sharon tylko napełniła kubki kawą, obaj poczuli się swobodniej i z apetytem sięgnęli po bułeczki. Przez długą chwilę nie zamienili między sobą ani słowa. Po wypiciu trzech kaw Gordon odsunął się nieco od stołu i wydobył z szuflady popielniczkę.

– Dawno nie jadłem takich pyszności – rzekł i zwracając się do Sharon, zagadnął – Czy mogę zapalić?

Sharon była tak zaskoczona, że ledwie zdołała skinąć głową. Nikt przedtem nie zadawał sobie trudu, by ją o coś takiego zapytać.

– Niewątpliwie daje się zauważyć, że w biurze pojawiła się kobieta – zaśmiał się Peter.

– Rzeczywiście. Ale chciałbym cię jednak ostrzec, Sharon. Nie staraj się nam matkować. Jeśli tylko zobaczę kwiatki w wazonie i ozdóbki na parapecie, wyrzucę cię.

Sharon schyliła głowę;

– Może pozwolilibyście mi chociaż przygotowywać w południe kawę? – spytała niepewnie.

Gordon milczał przez chwilę, uderzając palcami o blat stołu.

– Niech będzie – zdecydował. – Ale żeby nie odbywało się to kosztem twojej pracy.

– Z pewnością nie! – zawołała uradowana Sharon.

– Peter mówi, że dobrze sobie radzisz – pochwalił Gordon. – Ale nie musisz być taka spięta, rozluźnij się, a wtedy przyswajanie wiadomości przyjdzie ci łatwiej. Na początku każdy popełnia błędy i nie ma się czego wstydzić.

– Dziękuję – wykrztusiła dziewczyna i ukradkiem spojrzała na kosz na śmieci, który dzisiaj był zapełniony po brzegi…


Sharon szybko przywykła do swoich obowiązków. Peter obarczał ją coraz to nowymi zadaniami, a dziewczyna była dumna z siebie, gdyż z każdym dniem lepiej dawała sobie radę. Nie upłynęło wiele czasu, kiedy przeglądając rachunki, Sharon wykrzyknęła:

– Ależ Peter! Przecież to się nie zgadza!

– Co ci się tam znowu nie zgadza? – spytał Peter obojętnym głosem, nie podnosząc wzroku znad swoich papierów.

– Całkowita ilość miedzi wydobytej oraz tej zaksięgowanej pod koniec miesiąca!

– Ach, tak, więc wreszcie i ty to odkryłaś? – stwierdził z pozornym spokojem. – Od pewnego czasu jest to właśnie główny problem kopalni.

– Czy to znaczy, że ktoś kradnie?

Peter westchnął:

– Ba, żebyśmy to wiedzieli! Każdy z górników notuje codziennie ilość, jaką wydobył. Ale kiedy przeprowadzamy kontrolę ilości rudy ładowanej na statek, nigdy się ona nie zgadza i zawsze trochę brakuje. To wywołuje złą atmosferę wśród załogi. Ludzie czują, że posądza się ich o kradzież. Mimo to nie ulega wątpliwości, że cenny chalkopiryt znika gdzieś między wydobyciem i załadunkiem. A zdarza się przecież, że w kawałku skały znajdują się inne minerały, czasem nawet złoto.

– Ale czy nie macie kontroli przy zliczaniu?

– Mamy, i to bardzo ścisłą. Mimo to nie udało nam się natrafić na żaden ślad.

– Nie bardzo pojmuję, jak to możliwe, żeby ruda ot tak znikała. Znajdujemy się przecież na wyspie!

– Właśnie, i my nie możemy się nadziwić. Mamy tu tylko jeden port, poza tym mnóstwo stromych, niedostępnych skał. A mimo to ruda gdzieś ginie.

– Czy wszystkie transporty kierujecie do Anglii?

– Nie, płyną do Kanady, tam jest dużo bliżej. Chalkopiryt jest raczej kruchym minerałem i trudno transportować go na dalsze odległości. Dlatego, zgodnie z pomysłem Gordona, rozpoczęliśmy tu budowę huty miedzi.

Sharon była dumna jak paw. Peter wtajemniczał ją w problemy kopalni. Tak się z nim przyjemnie gawędziło. W dodatku Peter miał śliczne błękitne oczy, w które Sharon ogromnie lubiła zaglądać…

Nagle oderwała się od marzeń i, by ukryć zmieszanie, poczęła nerwowo przekładać plik papierów na biurku.

– A dlaczego sprowadzacie ludzi aż z Anglii? Czy to z powodu tej legendy?

– Tak. Mieszkańcy wybrzeży Kanady doskonale ją znają i za żadne skarby nie daliby się tu zaciągnąć.

– Teraz rozumiem kłopoty Gordona – powiedziała zamyślona Sharon. – Nic dziwnego, że zawsze jest taki pochmurny i nieprzystępny.

Peter wzruszył ramionami.

– Właściwie sam nie wiem, dlaczego taki jest. Chyba po prostu ma taki charakter.

– Czy trudno się z nim współpracuje?

– Skądże znowu, na pewno nie w sprawach kopalni. Tylko czasami zapomina, że ludzie to nie maszyny i nie są w stanie podołać wszystkim wymaganiom, jakie im stawia.

Sharon zamyśliła się. Chyba coraz lepiej rozumiała Gordona. Podobne dzieciństwo obojga sprawiało, że potrafiła wytłumaczyć sobie jego sposób bycia. Rozumiała też, jak bardzo dręczyły go problemy kopalni, której usprawnienie było jego ambicją. Zdawała sobie również sprawę, że okazywanie mu współczucia nie ma sensu. Gordon nigdy nie będzie się z nią dzielił nurtującymi go problemami.

Może to i lepiej. Gordon jest zbyt skomplikowaną osobowością, by się z nim zaprzyjaźniać. Za to Peter…

Oczy Sharon zabłysły radośnie, po czym dziewczyna ponownie zagłębiła się w rachunkach.


Przerwy na kawę stały się miłym zwyczajem. Obaj panowie zjawiali się punktualnie w biurze i rzeczywiście wypoczywali chwilę. Czwartego dnia na poczęstunek wprosił się doktor Adams.

– Słyszałem, słyszałem, i chciałbym się przyłączyć, jeśli pozwolicie?

I tym samym przybyło tematów do dyskusji.

– Jak tam twoi pacjenci? – zagadnął Peter.

– Dziękuję, nie odnotowałem nowych przypadków. Większość z nich wkrótce wypiszę. Przydałaby mi się natomiast pielęgniarka… – Tu wzrok doktora spoczął na Sharon.

Na to odezwał się Gordon:

– Doktorze, masz na wyspie ponad sześćdziesiąt kobiet, a usiłujesz zastawić sieci na Sharon. Jest tu niezbędna, więc od razu wybij to sobie z głowy.

Sharon zdumiała się taką oceną, ale zaraz posmutniała, bo Gordon dodał:

– Sharon pracuje bez zarzutu: jest efektywna i szybka i tylko to się dla mnie liczy.

– Uhm – mruknął Adams z krzywym uśmiechem na ustach. – Chyba nie znam maszyny, która przyrządzałaby taką wyborną kawę i piekła tak znakomite bułeczki. Jakież to pyszności! No jak tam, Sharon, znasz się trochę na pielęgniarstwie?

– William! – warknął ostro Gordon.

– Nie za wiele – odpowiedziała uprzejmie dziewczyna. – Choć bywało, że opiekowałam się chorymi dziećmi.

Peter nachylił się w jej stronę.

– Powiedz, czy ty może sama prowadziłaś tamten dom?

Dziewczyna uśmiechnęła się:

– Byłam najstarsza, zaś kierowniczka miała już swoje lata, więc po prostu przejmowałam niektóre jej obowiązki.

– Nie ma mowy o tym, żeby Sharon poszła do szpitala – uciął dyskusję Gordon. – Włożyliśmy mnóstwo wysiłku, żeby ją przyuczyć.

– My? – zawołał oburzony Peter. – O ile pamiętam, pojawiasz się tylko w przerwie na kawę!

– Dobrze, dobrze, nie zabiorę jej wam – wtrącił doktor Adams. – Sharon, powiedz mi tylko, czy wiesz coś o porodach?

– Owszem – odparła niepewnie. – Zdarzało się, że młode kobiety rodziły, a potem zostawiały u nas nowo narodzone dzieci.

– Doskonale! – wykrzyknął Adams. – Wkrótce nadejdzie termin dla kilku kobiet. Chciałbym, żebyś mi wtedy pomogła.

Gordon obserwował Sharon z rosnącym zdumieniem,

– Zaczynasz mnie przerażać, dziewczyno. Czy jest coś, czego nie potrafisz zrobić?

Sharon nie mogła się opanować.

– Owszem – odrzekła, schylając głowę. – Nie potrafiłabym zabić ani człowieka, ani zwierzęcia.

Przy stole w jednej chwili zapanowało kłopotliwe milczenie i Sharon zaraz pożałowała swoich słów. Byli jej przyjaciółmi, nie należało więc przypominać o tym tragicznym wydarzeniu.

Pierwszy odezwał się Gordon:

– Wręcz przeciwnie. Powiedziałbym, że tak wyrachowana osoba…

– Zamilcz! – krzyknął poczerwieniały ze złości Peter. – Co ty możesz o niej wiedzieć? Widzisz w niej tylko maszynę, a nie zauważasz, jak bardzo się angażuje, by spełnić wszystkie stawiane jej wymagania! Czy nie pojmujesz, że w ten sposób stara się odwdzięczyć za opiekę, jaką jej zapewniliśmy?

Twarz Gordona nawet nie drgnęła. Peter wstał zdenerwowany.

– Przepraszam, niepotrzebnie się uniosłem. Ale nie mogę ścierpieć, że i ty ją oskarżasz, jakby nie dość było problemów z całą resztą durni. Dziewczyna boi się nawet wychodzić na ulicę!

Choć Sharon ucieszyła się, że Peter stanął w jej obronie, było jej jednak przykro, że niepotrzebnie zakłóciła miłą atmosferę spotkania.

– Jeśli będzie pan mnie potrzebował, panie doktorze, proszę powiedzieć – zwróciła się do Adamsa. – Znam też świetną kandydatkę do pracy w pańskim szpitalu. Ma na imię Margareth.

– Ach, tak, wiem, która to – rzekł nieszczególnie zadowolony. – Pomyślę o tym.

Następnego dnia przy kawie pojawił się kolejny gość: był nim pastor Warden. Powoli przy niewielkim stoliku robiło się tłoczno.

Oprócz kawy i ciasta Sharon przygotowywała także obiady dla siebie, gdyż wciąż obawiała się szykan ze strony innych kobiet. Bywało, że musiała jadać w stołówce, ale zawsze było to ciężkie przeżycie. A jednak wyglądało na to, że niektóre kobiety zaczęły traktować ją przychylniej, jakby pogodziły się z jej istnieniem. Tylko nieliczne nadal obrzucały ją obelżywymi słowami i odnosiły się do niej wrogo. Należała do nich nieprzejednana Doris. Sharon spotykała też Margareth. Przyjaciółka wdzięczna jej była za wstawiennictwo u doktora Adamsa.

– Tak się cieszę z tego zajęcia! Nareszcie nie myślę już tylko o tym, by znaleźć sobie kawalera – mówiła Margareth, a Sharon pojęła, że nikt się jeszcze nie starał o jej rękę.

Ale już po tygodniu pastor pobłogosławił kilku parom. Sharon nie mogła się nadziwić, jak można było decydować o tak ważnych sprawach w ciągu zaledwie kilku dni, dla niej pozostawało to całkiem niezrozumiałe.

Wieczorami, po skończonej pracy Sharon wychodziła na spacery, by odetchnąć nieco świeżym powietrzem. Początkowo nie oddalała się poza teren portu, z czasem jednak, gdy nadal spotykała się z nieprzyjaznymi reakcjami mieszkańców osady, zaczęła wypuszczać się coraz dalej. Z radością obserwowała pulsującą życiem przyrodę, wąchała kwiaty na łąkach, wdychała zapachy lasu. Oddalała się bardziej i bardziej, niejednokrotnie umykając przed mężczyznami, którzy widzieli w niej łatwą zdobycz. Aż kiedyś całkowicie straciła orientację…

Загрузка...