Spała z trupem. Nieliczni mężczyźni, z którymi w przeszłości dzieliła posłanie, nie byli najlepszymi kochankami świata i po pewnym czasie po prostu odchodzili i więcej nie wracali. Do tej pory Shanna nie widziała w tym nic pozytywnego.
Wrzeszczała jak szalona, a Roman leżał nieruchomo i spokojnie. Na pewno nie żyje. Cholerny świat!
Wrzasnęła.
Drzwi się otworzyły. Odwróciła się nerwowo.
– Co jest? – Facet, którego wcześniej widziała przy schodach, stał w drzwiach z pistoletem w dłoni.
Shanna wskazała łóżko.
– Roman Draganesti nie żyje.
– Co? – Facet schował broń do kabury.
– Nie żyje! – Spojrzała na łóżko. – Obudziłam się i tu leżał. Martwy.
Mężczyzna, zaniepokojony, podszedł do łóżka.
– Och. – Rozpogodził się. – Nie ma sprawy, proszę pani. Nic mu nie jest.
– Jestem pewna, że nie żyje.
– Nie, nie, on po prostu śpi. – Strażnik przytknął palce do jego szyi. – Puls w porządku. Proszę się nie przejmować. Jestem świetnie wyszkolony i potrafię rozpoznać trupa, kiedy go widzę.
– A ja jestem świetnie wyszkoloną lekarką i poznaję trupa, gdy go widzę. – Widziała ich aż za wiele, tamtej nocy, gdy zginęła Karen. Ugięły się pod nią kolana. Rozejrzała się w poszukiwaniu krzesła. Nie ma. Jest tylko łóżko, a na nim biedny Roman.
– Nic mu nie jest, tylko śpi. – Strażnik obstawał przy swoim. Co za dureń.
– Proszę posłuchać… Jak panu na imię?
– Phil, jestem strażnikiem z dziennej zmiany.
– Phil. – Oparła się o słupek podtrzymujący baldachim. – Rozumiem, że nie przyjmuje pan tego do wiadomości. W końcu jest pan strażnikiem i pana zadaniem jest dbać o życie podopiecznych.
– Roman żyje.
– Nie! – Głos Shanny wznosił się coraz wyżej. – Jest martwy! Nieżywy! Zimny trup!
Phil szeroko otworzył oczy i cofnął się o krok.
– Dobrze, już dobrze, proszę się uspokoić. – Wyjął krótkofalówkę z kieszeni. – Potrzebna mi pomoc na czwartym, nasz gość oszalał.
– Nieprawda! – Podeszła do okna. – Może rzucimy trochę światła na zaistniałą sytuację.
– Nie! – W głosie Phila była panika. Shanna znieruchomiała.
Trzaski w krótkofalówce i po chwili rozległ się męski głos.
– Na czym polega problem, Phil? – I pisk.
– Mamy tu pewne nieporozumienie. Panna Whelan obudziła się w łóżku z panem Draganestim i utrzymuje, że on nie żyje.
Z krótkofalówki dobiegł śmiech. Shanna otworzyła usta z wrażenia. Jezu, co za brutale. Podeszła do Phila.
– Mogłabym porozmawiać z pańskim przełożonym? Spojrzał na nią ze skruchą.
– To właśnie on. – Wcisnął guzik. – Howard, mógłbyś tu przyjść?
– Pewnie. Za żadne skarby nie chciałbym tego przegapić. Phil wsunął krótkofalówkę do kieszeni.
– Już idzie.
– Świetnie. – Shanna rozglądała się po pokoju. – Trzeba zadzwonić po pogotowie?
– Ja… Nie mogę. Panu Draganestiemu nie przypadnie to do gustu.
– Pan Draganesti nie ma tu już nic do powiedzenia.
– Błagam, niech mi pani zaufa, a wszystko dobrze się skończy. – Phil zerknął na zegarek. – Za jakieś dwie godziny.
Co? Ma czekać? Za dwie godziny Roman ożyje? Nerwowo przechadzała się po pokoju. Cholera jasna, jak on mógł tak po prostu umrzeć? Wydawał się silny i zdrowy. To pewnie wylew albo zawał.
– Musimy zawiadomić rodzinę.
– Nie żyją.
Nie ma rodziny? Zatrzymała się w pół kroku. Biedny Roman. Był sam jak palec. Jak ona. Nagle poczuła żal – za tym wszystkim, co mogło się zdarzyć. Już nigdy nie spojrzy w jego piękne złote oczy. Już nigdy nie poczuje na sobie jego ramion. Oparta o słupek baldachimu, wpatrywała się w jego piękną twarz.
Rozległo się pukanie do drzwi i do pokoju wszedł potężny mężczyzna w średnim wieku. Podobnie jak Phil nosił spodnie khaki i granatową koszulkę polo. Pas z narzędziami na jego biodrach zawierał oprócz broni także latarkę. Wyglądał jak emerytowany sportowiec, miał nawet wielki, niekształtny nos, chyba nieraz złamany. Wyglądałby groźnie, gdyby nie komiczna zaczeska na łysej czaszce i błyski rozbawienia w oczach.
– Panna Whelan? – Mówił przez nos, zapewne skutek wielu złamań. Jego chrapanie pewnie było słychać w okolicznych stanach. – Howard Barr, szef dziennej zmiany. Jak się pani miewa?
– Żyję, czego nie można powiedzieć o waszym chlebodawcy. Zerknął na łóżko.
– On nie żyje, Phil? – strażnik zrobił wielkie oczy.
– Nie, skądże.
– Dobrze. – Zacierał ręce. – Sprawa załatwiona. Może zejdzie pani do kuchni na małą kawkę?
Shanna zamrugała szybko.
– Słucham? Czy pan… nie obejrzy ciała? Howard poprawił pas i podszedł do łóżka.
– Jak na moje oko, wygląda świetnie, ale dziwne, że tu śpi. Nigdy nie widziałem, żeby pan Draganesti spał w cudzym łóżku.
Zacisnęła zęby.
– On nie śpi.
– Chyba wiem, co się stało – zaczął Phil. – Widziałem go rano, chwilę po szóstej, schodził ze schodów z panią w ramionach.
W głowie Shanny zrodziła się przerażająca myśl.
– Niósł mnie?
– Tak. Dobrze, że się napatoczyłem, bo strasznie się męczył. Wstrzymała oddech. O nie.
Phil wzruszył ramionami.
– Chyba nie miał siły wrócić do siebie.
Shanna osunęła się na posłanie u stóp Romana. O Boże, była dla niego za ciężka. Przyprawiła go o atak serca.
– To straszne. To ja… Ja go zabiłam.
– Panno Whelan. – Howard spojrzał na nią niespokojnie. – Nie mogła pani go zabić, bo on żyje.
– Nieprawda. – Spojrzała na jego ciało, zaledwie kilka centymetrów od niej. – Nigdy więcej nie tknę pizzy.
Ochroniarze wymienili zdumione spojrzenia. W tej chwili zapiszczały ich krótkofalówki. Howard zareagował pierwszy.
– Tak?
Ciszę wypełnił ochrypły głos:
– Przyszła Radinka Holstein z zakupami. Proponuje, żeby panna Whelan spotkała się z nią w salonie.
– Świetny pomysł. – Howardowi jakby spadł kamień z serca. – Phil, zaprowadzisz pannę Whelan do salonu?
– Oczywiście. – Philowi chyba też ulżyło. – Tędy, proszę pani.
Shanna zawahała się, spojrzała na Romana.
– Co z nim zrobicie?
– Proszę się nie obawiać. – Howard poprawił pas na biodrach. – Zaniesiemy go do jego pokoju, a za kilka godzin obudzi się i oboje będziecie się z tego śmiać.
– Akurat. – Poszła za Philem.
W milczeniu schodzili po schodach. Zaledwie wczoraj pokonywała tę drogę z Romanem. Było w nim coś takiego, co kazało jej robić wszystko, by go rozbawić. Kiedy śmiał się naprawdę serdecznie, wydawał się tym zaskoczony, a ona czuła podwójną satysfakcję.
Cholera, ledwo go zna, a już wiedziała, że będzie go jej brakować. Był silny a zarazem delikatny, inteligentny, stanowczy. Nieugięty macho w uporze, by się nią opiekować. I mało brakowało, a pocałowałby ją. Dwukrotnie. Shanna westchnęła. Już nigdy się nie dowie, jakie to uczucie. Nie zobaczy jego laboratorium, nie usłyszy o kolejnym przełomowym odkryciu. Nigdy z nim nie porozmawia. Zanim doszli na parter, była w czarnej rozpaczy. Współczucie na twarzy Radinki przelało czarę. Poczuła łzy pod powiekami.
– Radinko, tak mi przykro. On nie żyje.
– Spokojnie. – Pani Holstein objęła ją serdecznie i mówiła cichym, kojącym głosem z cudzoziemskim akcentem: – Nie martw się, moje dziecko. Wszystko będzie dobrze. – Zaprowadziła ją do pomieszczenia po prawej stronie holu.
Było puste. Shanna myślała, że będzie pełne kobiet, jak wczoraj w nocy. W pokoju królowały trzy skórzane kanapy, między którymi stał niski stolik. Na ścianie wisiał wielki telewizor plazmowy.
Shanna osunęła się na kanapę.
– Nie mieści mi się w głowie, że już go nie ma. Radinka postawiła torebkę na stoliku.
– Moja droga, on się obudzi.
– Nie sądzę. – Po jej policzku spływała łza.
– Oni śpią jak zabici. Gregori, mój syn, jest taki sam, kiedy zaśnie, nie sposób go dobudzić.
Shanna otarła łzy.
– Nie, on nie żyje.
Radinka strzepnęła niewidoczny pyłek z eleganckiego kostiumu.
– Może poczujesz się lepiej, kiedy powiem ci wszystko. Byłam tu już rano i Gregori mi opowiedział, jak Roman zabrał cię do przychodni dentystycznej i wstawiłaś mu ząb.
– To niemożliwe. – Wspomnienie obcego gabinetu czaiło się tuż na krawędzi świadomości, a jednak poza zasięgiem. – Ja… Myślałam, że to sen.
– Nie, to prawda. Roman cię zahipnotyzował.
– Co?
– Gregori mnie zapewniał, że zgodziłaś się na to. Shanna zamknęła oczy, usiłowała sobie przypomnieć. Tak, rzeczywiście, leżała na szezlongu w gabinecie Romana, kiedy zaproponował hipnozę. A ona się zgodziła. Za wszelką cenę chciała ratować swój zawód, pragnęła walczyć o szansę na normalne życie, za którym tak tęskniła.
– Naprawdę mnie zahipnotyzował?
– Tak. Na wasze szczęście, twoje i jego. On potrzebował dentysty, a ty musiałaś się uporać ze strachem na widok krwi.
– Wiesz… Wiesz o tym?
– Tak. Opowiedziałaś Romanowi o tej tragedii w restauracji. Gregori tam był, wszystko słyszał. Mam nadzieję, że nie masz nic przeciwko temu, że mi powiedział?
– Nie, chyba nie. – Opadła na oparcie, opuściła głowę na zagłówek. – I zajęłam się zębem Romana?
– Tak. Pewnie niewiele pamiętasz, ale z czasem wszystko wróci.
– Nie spanikowałam na widok krwi? Nie zemdlałam?
– Z tego, co mi wiadomo, świetnie się spisałaś. Shanna się żachnęła.
– Nie wiem, jakim cudem mogłam zrobić cokolwiek pod wpływem hipnozy. Co dokładnie zrobiłam?
– Wstawiłaś mu ząb. Usiadła gwałtownie.
– Chyba nie ten wilczy kieł? Nie mów, że mu wstawiłam zwierzęcy ząb! O Boże! – Opadła na poduszki. Zresztą, jakie to ma znaczenie? Facet i tak nie żyje.
Radinka się uśmiechnęła.
– Zwyczajny ząb.
– Dobrze. Już sobie wyobrażam minę koronera, gdyby znalazł wilczy kieł w ustach nieboszczyka. – Biedny Roman. Za młody, by umrzeć. Za przystojny.
Pani Holstein westchnęła.
– Oddałabym wiele, byle cię przekonać, że żyje. Hm. – Przycisnęła palec o czerwonym paznokciu do zamkniętych ust. – Podawałaś mu znieczulenie?
– Skąd mam wiedzieć? Może śpiewałam arie operowe w samej bieliźnie. Nie mam pojęcia, co wyprawiałam. – Potarła czoło. Usiłowała sobie przypomnieć.
– Mówię o tym tylko dlatego, że niewykluczone, iż to tłumaczy jego niespotykanie mocny sen.
– O Boże! A jeśli zabiłam go znieczuleniem? Radinka szeroko otworzyła oczy.
– Nie to miałam na myśli. Shanna się skrzywiła.
– Rzeczywiście, może przedawkowałam. Albo byłam dla niego za ciężka. Nieważne, w jaki sposób, sądzę, że to ja go zabiłam.
– Nie wygłupiaj się, moje dziecko. Dlaczego siebie obwiniasz?
– Nie wiem, zawsze to robię. – Oczy Shanny znów zaszły łzami. – Obwiniam się za to, co spotkało Karen. Powinnam była jakoś jej pomóc. Żyła jeszcze, kiedy ją znalazłam.
– To twoja przyjaciółka, która zginęła podczas strzelaniny w restauracji?
Pociągnęła nosem i skinęła głową.
– Bardzo mi przykro. Wiem, że trudno ci w to uwierzyć, ale kiedy znieczulenie przestanie działać, Roman obudzi się i sama się przekonasz, że nic mu nie jest.
Shanna z płaczem osunęła się na kanapę.
– Bardzo go lubisz, prawda? Westchnęła. Wpatrywała się w sufit.
– Tak, ale nie wiążę zbyt wielkich nadziei z nieboszczykiem.
– Pani Holstein? – zawołał męski głos od progu.
Shanna spojrzała w tamtą stronę – kolejny strażnik w spodniach khaki i granatowym polo. A gdzie kilty? Brakowało jej Szkotów, ich barwnych strojów i charakterystycznego akcentu.
– Przyszły paczki ze sklepu Bloomingdale. Dokąd je zanieść?
Radinka wstała zwinnie.
– Kilka tu, resztę do pokoju pani Whelan.
– Do mojego pokoju? Dlaczego?
– Bo są dla ciebie, moja droga. – Uśmiechnęła się.
– Ja… ja nie mogę nic przyjąć. I proszę nie kłaść żadnych rzeczy w moim pokoju, póki są tam zwłoki.
Strażnik przewrócił oczami.
– Przenieśliśmy go do jego sypialni.
– Świetnie. A więc czekamy. – Radinka usiadła. – Mam nadzieję, że ci się spodoba, co dla ciebie wybrałam.
– Mówię poważnie. Nie mogę przyjmować prezentów. Wystarczy, że udzieliliście mi schronienia na jedną noc. Ja… zadzwonię do Departamentu Sprawiedliwości i załatwię to inaczej.
– Roman chce, byś tu była. I chce, żebyś miała te wszystkie rzeczy. – Spojrzała na strażnika z naręczem pudeł. – Proszę je postawić na stoliku.
Shanna przyglądała się im niepewnie. Kusiły ją. Nie odważy się teraz wrócić do domu, więc ma tylko to, co na sobie. Ale przecież nie przyjmie prezentów.
– Doceniam twoją hojność, ale…
– Hojność Romana. – Radinka położyła sobie na kolanach małą paczuszkę i otworzyła. – Ach, tak. Śliczny komplecik. Podoba ci się? – Na białej bibułce leżały czerwony koronkowy stanik i majtki.
– O rany. – Shanna wyjęła stanik. O wiele ładniejszy niż te, które nosiła. I o wiele droższy. Spojrzała na metkę. – Trzydzieści sześć B. Dobry.
– Tak. Roman zapisał mi twoje rozmiary.
– Co? Skąd je znał?
– Zapewne mu powiedziałaś pod wpływem hipnozy. Przełknęła ślinę. Cholera. Może jednak śpiewała arie operowe w samej bieliźnie.
– Proszę bardzo. – Radinka szukała czegoś w torebce. – Chyba mam tę kartkę. – Podała jej Shannie.
– Ojej. – To pewnie ostatnie, co napisał przed śmiercią. Przebiegła wzrokiem liścik: „Rozmiar dwunasty, biust trzydzieści sześć B. Proszę o kolory”. Rzeczywiście wiedział, jaki nosi rozmiar. Powiedziała mu to pod wpływem hipnozy? Co jeszcze wtedy zrobiła? „Kup jej ciastka czekoladowe”. Wstrzymała oddech. Oczy zaszły jej łzami.
– Co się stało, kochanie?
– Ciastka czekoladowe. Jest taki kochany. – Pomyłka – był kochany. – Nie uważał, że powinnam schudnąć?
Radinka się uśmiechnęła.
– Jak widać, nie. Ciastka czekoladowe są w kuchni, ale na twoim miejscu pospieszyłabym się, strażnicy z dziennej zmiany bardzo się nimi interesowali. Oni zjedzą wszystko.
– Może później, dziękuję. – Żołądek grał jej marsza, ale ilekroć myślała o jedzeniu, oczami wyobraźni widziała Romana, uginającego się na schodach pod jej ciężarem.
– Zobacz, co jeszcze kupiłam. – Radinka otwierała kolejne pudełka.
Więcej kompletów bielizny, niebieski szlafrok, łososiowa koszulka i żakiet, koszula nocna z niebieskiego jedwabiu, dobrane kapcie…
– Lepiej niż na Gwiazdkę – mruknęła Shanna. – To doprawdy zbyt wiele.
– Podoba ci się?
– Oczywiście, ale…
– Więc sprawa załatwiona. – Radinka zamykała pudła. – Zaniosę je do twojego pokoju i napiszę Romanowi wiadomość, żeby się z tobą spotkał, kiedy tylko wstanie.
– Ale…
– Nie będę tracić czasu na kłótnie. Mamy dziś w Romatechu mnóstwo roboty. – Była już w drzwiach. – Do zobaczenia później, kochanie.
O rany. Shanna miała wrażenie, że Radinka Holstein to istna Smoczyca, ale nie sposób jej odmówić doskonałego gustu. Z bólem serca zwróci większość tych cudeniek, ale musi to zrobić. Czy odważy się wychylić nos z tego domu? Jeśli Rosjanie ją znajdą, będzie w nie lada tarapatach.
Zjadła w kuchni kanapkę, z trudem ominęła pudełko ciastek czekoladowych na stole i wróciła do siebie, na górę. Ostrożnie zajrzała do środka. Łóżko było puste, a obok niego piętrzyły się torby i pudła z zakupami. Wzięła długi gorący prysznic i powoli przeglądała zakupy. Zamiast radości, odczuwała smutek na myśl, że ten, który za to wszystko płacił, niedawno umarł.
Miała wyrzuty sumienia. Nie przyjmie tych prezentów. I nie zostanie tu. Musi się skontaktować z Bobem Mendozą, a potem zacznie nowe życie gdzie indziej. Gdzieś, gdzie nie zna nikogo i nikt nie wie, kim jest. Znowu.
Boże, ależ to straszne. Udział w Programie Ochrony Świadków na zawsze pozbawiał ją kontaktów z rodziną czy przyjaciółmi. A tak bardzo pragnęła towarzystwa. Miłości. Nie zdawała sobie z tego sprawy, póki nie poznała Romana. Cholera. Przecież nie oczekuje od życia zbyt wiele, tylko tego, co miliony kobiet – pracy, z której byłaby dumna, kochającego męża i dzieci. Ślicznych dzieci.
Niestety, los pokrzyżował jej plany. Każdy dzień to walka o życie.
Podeszła do okna zakrytego aluminiowymi żaluzjami. Nacisnęła przycisk, żaluzje rozsunęły się i pokój zalało mdłe światło słoneczne.
Z okna roztaczał się cudowny widok, ulica ocieniona drzewami, a w dali Central Park. Słońce już chyliło się ku zachodowi, kładło się czerwonymi plamami na kłębach chmur. Shanna napawała się widokiem, który uspokajał. Może jakoś to wszystko przeżyje. Szkoda tylko, że Roman umarł.
Czyżby Radinka miała rację i on odsypia znieczulenie? To straszne, że nie pamięta, co mu zrobiła. Może powinna tu jeszcze trochę zostać. Albo oficjalnie uznają Romana za zmarłego, albo nastąpi cud i się obudzi. Nie, nie odejdzie, póki nie będzie mieć pewności.
Przejrzała jeszcze zakupy, wybrała rzeczy, zmieniła ubranie. Otworzyła szafkę i zobaczyła telewizor. Dobrze. Poogląda coś, czekając. Skakała po kanałach. O, tej stacji nie zna. W jej stronę leciał animowany czarny nietoperz, znieruchomiał, wyglądał trochę jak Batman. Przeczytała napis poniżej: „Witajcie na DVN. Działamy 24/7, bo gdzieś zawsze jest noc”.
DVN? Coś tam Video Network? Jaki związek ma noc z nadawaniem? Nietoperz zniknął, pojawił się nowy napis: „DVN, bo widoczny jesteś tylko w zapisie cyfrowym”. Dziwne. Pukanie do drzwi wyrwało ją z rozmyślań. Wyłączyła telewizor, podeszła do drzwi. To pewnie Phil. Chyba odpowiadał za czwarte piętro.
– Connor! – krzyknęła zdumiona. – Wróciłeś!
– Aye. – Uśmiechał się. – Oto jestem. Uściskała go serdecznie.
– Tak się cieszę, że cię widzę. Odsunął się. Poczerwieniał.
– Ponoć się, pani, przestraszyłaś.
– To straszne. Bardzo mi przykro.
– A niby dlaczego? Przecie to pan Draganesti we własnej osobie mnie tu po pannę przysłał. Chce panienkę zobaczyć.
Przeszył ją dreszcz.
– To… To niemożliwe.
– Chce panienkę zobaczyć, i to już. Idziemy? Więc żyje?
– Znam drogę. – Rzuciła się do schodów.