Osunęła się przy nim na kolana. – Roman? – Dotknęła jego policzka. Zimny. Bez życia. Czy zawsze taki jest za dnia, czy zabił go ten środek?
– Co ty narobiłeś? – Przyłożyła głowę do piersi, nasłuchiwała bicia serca. Nic. Ale przecież jego serce bije tylko w nocy. A jeśli już nigdy nie drgnie? Jeśli odszedł na zawsze?
– Nie zostawiaj mnie – szepnęła. Przysiadła na piętach, dotknęła palcami jego twarzy. Tak bardzo sobie wmawiała, że z ich związku nic nie będzie, ale teraz Roman wydawał się… martwy. A ją ogarnęła rozpacz.
– Roman. – Jego imię wybrzmiało z dna duszy. Pochyliła się, przytłoczona nadmiarem uczuć. Nie może go utracić. Nie może.
W kantynie są ranni, potrzebują pomocy. Musi iść. Ale ani drgnęła. Nie zostawi go. Utrata Karen była koszmarna, ale to… jakby pękło jej serce. Z bólem przyszła świadomość.
Nie może sobie dłużej wmawiać, że związek z nim jest niemożliwy. Już przecież istnieje. Kocha go. Wierzyła mu całym sercem. Wpuściła go do swojego umysłu. Dla niego zwalczyła lęk przed krwią. Od początku wierzyła, że jest dobry i szlachetny. Bo pokochała.
Miał rację. Jak nikt znała wyrzuty sumienia i poczucie winy. Istniała między nimi więź mentalna i emocjonalna. Okrutny los skrzywdził ich w przeszłości, ale teraz mają siebie i razem zmierzą się z przeciwnościami.
Coś złapało ją za rękę.
Roman żyje! Gwałtownie zaczerpnął tchu. Otworzył oczy. Jasnoczerwone.
Sapnęła głośno. Chciała się odsunąć, ale zacisnął rękę na przegubie. O Boże, a co, jeśli zmienił się w pana Hyde’a?
Odwrócił głowę, zamrugał, i jego oczy przybrały normalny złotobrązowy odcień.
– Jak się czujesz?
– Chyba dobrze. – Puścił jej rękę, usiadł. – Na ile straciłem przytomność?
– Nie wiem. Miałam wrażenie, że na wieki. Zerknął na zegar ścienny.
– Tylko na kilka minut. – Spojrzał na nią. – Przestraszyłem cię. Przepraszam.
Zerwała się na równe nogi.
– Bałam się, że zrobiłeś sobie krzywdę. To było głupie!
– Owszem, ale zadziałało. Słońce wzeszło, a ja jestem przytomny. – Wstał, podszedł do schowka. – Chyba jest tu apteczka. – Wyjął plastikowe pudełko. – Idziemy.
Pobiegli korytarzem. Alarm wył nieprzerwanie. Wszędzie kręcili się przerażeni ludzie. Niektórzy gapili się na Romana, inni unikali jego wzroku.
– Wiedzą, kim jesteś? – zapytała Shanna.
– Chyba tak. Moje zdjęcie jest w spisie zatrudnionych. – Rozglądał się ciekawie. – Nigdy nie widziałem tu tylu ludzi.
Pokonali zakręt dzielący skrzydło laboratoryjne od części rekreacyjnej z kantyną. Było tu pełno ludzi i światło, które padało z trzech wielkich okien wychodzących na wschód. Syknął z bólu, gdy mijali pierwsze z nich. Na policzku pojawiła się czerwona smuga.
Złapała go za ramię.
– Słońce cię pali!
– Parzy, i to tylko w twarz. Pewnie zasłoniłaś mnie sobą. Nie odchodź.
Zbliżali się do drugiego okna. Podniósł apteczkę, zasłonił nią twarz i słońce smagnęło go po dłoni, zostawiając czerwoną pręgę.
– Cholera. – Poruszał poparzonymi palcami.
– Daj mi to. – Wzięła od niego apteczkę i postawiła sobie na głowie, żeby lepiej go zasłaniać. Co prawda ludzie dziwnie na nich patrzyli, ale udało im się pokonać ostatnie okno bez nowych blizn na ciele Romana.
Zbliżali się do kantyny. Roman wyciągnął rękę.
– To Todd Spencer, wiceszef produkcji.
Shanna ledwo go słyszała, za bardzo przeraził ją widok, który ukazał się jej oczom. Na podłodze leżeli ranni, zdrowi kręcili się bez celu, ktoś uprzątał gruz. Inni opatrywali rany przyjaciół.
W ścianie, w której do niedawna było wielkie okno i kolumny, ziała wielka wyrwa. Dokoła poniewierały się stoliki, krzesła i tace z resztkami jedzenia. Syk gaśnic zagłuszał jęki rannych. Radinki nigdzie nie było widać.
– Spencer! – Roman podszedł do swego zastępcy. – Jak wygląda sytuacja?
Todd Spencer szeroko otworzył oczy.
– Pan Draganesti! Nie wiedziałem, że pan tu jest. Ogień jest pod kontrolą, opatrujemy rannych. Pogotowie już jedzie. Ale nic z tego nie rozumiem. Kto chciałby zrobić coś takiego?
Roman się rozglądał.
– Wszyscy żyją?
– Nie wiem, jeszcze szukamy ludzi.
Roman podszedł do miejsca, gdzie zawalił się sufit i runęły ściany.
– Ktoś tu może być. Spencer go nie odstępował.
– Usiłowaliśmy ruszyć zwały gruzu, ale nie daliśmy rady. Posłałem po specjalistyczny sprzęt.
Betonowy słup runął na stolik. Roman szarpnął, uniósł go i cisnął do ogrodu.
– O Boże – jęknął Spencer. – Jak on…
Shanna zrobiła wielkie oczy. Roman nie zawracał sobie głowy ukrywaniem swojej siły.
– Może to stres. Podobno ludzie po wypadkach podnoszą samochody.
– Może – mruknął Spencer. – Dobrze się pan czuje, sir? Roman, do tej pory pochylony, wyprostował się powoli, odwrócił.
Wstrzymała oddech. Był blisko wyrwy w murze i słońce zrobiło swoje. Miał spaloną koszulę i popaloną skórę. Z piersi unosił się dym i zapach palonego ciała.
Spencer pobladł.
– Sir, nie zauważyłem, że pan też jest ranny. Niech pan to zostawi.
– Nic mi nie jest. – Roman pochylił się nad kawałem betonu. – Pomóżcie mi z tym.
Spencer dźwigał mniejsze odłamki, Shanna odgarniała resztki glazury i wkrótce odsłonili stolik. Na szczęście krzesła utrzymały blat w górze, pod nim zostało trochę miejsca. I powietrza. I zobaczyli ciało.
Radinka.
Roman odrzucił stolik, odepchnął krzesła.
– Radinka, słyszysz mnie? Jej powieki zadrżały.
– Żyje – szepnęła Shanna. Ukląkł koło niej.
– Bandaże!
– Już niosę. – Spencer pobiegł.
Otworzyła apteczkę i podała Romanowi bandaż.
– Radinka, słyszysz mnie? – Przycisnął opatrunek do rany na skroni.
Z jękiem uniosła powieki.
– Boli.
– Wiem. Karetka już jedzie.
– Jak możesz tu być? To pewnie sen.
– Będzie dobrze. Jesteś za młoda, żeby umrzeć. Żachnęła się lekko.
– Przy tobie każdy jest za młody.
– O Boże. – Żołądek Shanny fiknął salto.
– Co? – Roman podniósł głowę.
Wskazała ręką. W boku Radinki tkwił nóż stołowy. Z rany ciekła krew. Zakryła usta dłonią i przełknęła falę żółci podchodzącą do gardła Roman na nią spojrzał.
– Nic ci nie będzie. Dasz radę.
Odetchnęła głęboko. Musi to zrobić. Nie sprawi zawodu kolejnej przyjaciółce. Podszedł do nich młody mężczyzna z naręczem podartych na bandaże serwetek i obrusów.
– Pan Spencer mówił, że będą wam potrzebne.
– Tak. – Drżącymi rękami wzięła od niego bandaże i położyła sobie na kolanach. Złożyła je w gruby tampon.
– Gotowa? – Roman złapał rękojeść noża. Kiedy wyjmę, przyciskaj z całej siły. – Szarpnął.
Posłuchała. Z rany płynęła krew. Na jej place. Żołądek zaprotestował.
Roman już czekał z nowym zwojem bandaży.
– Teraz moja kolej. – Zmienił ją. – Świetnie sobie radzisz. Cisnęła zakrwawiony tampon na ziemię, przygotowała nowy opatrunek.
– Pomagasz mi? No wiesz, psychicznie.
– Nie. Sama sobie radzisz.
– To dobrze. – Dotknęła krwawiącej rany opatrunkiem. – Dam sobie radę.
Wbiegli sanitariusze z noszami.
– Tu! – zawołał Roman.
Dwaj sanitariusze zbliżyli się z wózkiem.
– Zajmiemy się nią – powiedział jeden z nich. Pomógł im ułożyć Radinkę na wózku. Shanna cały czas trzymała ją za rękę.
– Gregori wieczorem cię odwiedzi.
Radinka kiwała głową. Twarz miała kredowobiałą.
– Roman, dojdzie do wojny? Niech Gregori nie walczy, bardzo proszę. Nie jest do tego przeszkolony.
– Majaczy – mruknął sanitariusz.
– Nie obawiaj się. – Roman dotknął jej ramienia. – Dopilnuję, żeby nic mu się nie stało.
– Dobry z ciebie człowiek – szepnęła. Uścisnęła dłoń Shanny. – Nie pozwól mu się wymknąć. Potrzebuje ciebie.
Sanitariusze ją zabrali. Zjawiła się policja. Technicy fotografowali miejsce zbrodni.
– Cholera. – Roman się cofnął. – Muszę iść.
– Dlaczego?
– Wątpię, żeby to były aparaty cyfrowe. – Złapał Shannę za rękę i ruszył do drzwi.
Sanitariusz wyrósł jak spod ziemi.
– Sir, jest pan mocno poparzony. Proszę z nami.
– Nic mi nie jest.
– Pójdziemy do karetki. Tędy.
– Nigdzie nie idę.
– Jestem doktor Whelan. – Shanna uśmiechnęła się do sanitariuszy. – To mój pacjent. Zajmę się nim. Dziękuję bardzo.
– W porządku, nie ma sprawy. – Sanitariusz się oddalił.
– Dzięki. – Roman wyprowadził ją z kantyny. – Chodźmy do srebrnego pokoju. – Otworzył drzwi na klatkę schodową. Pokonywali kolejne piętra. – To okropne. Z jednej strony bardzo chcę się dowiedzieć, co znajdą, ale nie śmiem tam zostać, nie przy tyłu aparatach.
– Nie widać cię na zwykłym zdjęciu?
– Nie. – Otworzył drzwi do piwnicy. Zbliżali się do srebrnego pokoju.
– Wiesz co? – Czekała, aż wystuka kod. – Opatrzę ci rany, a potem wrócę na górę, popytam, i wszystko ci opowiem.
– Dobrze. – Poczekał, aż urządzenie potwierdzi skan jego siatkówki. – Niechętnie zostawiam cię bez opieki, ale chyba tu, z policją, nic ci nie grozi. – Otworzył drzwi i wprowadził ją ośrodka.
Nagle ogarnęła ją irytacja. Obawia się o jej bezpieczeństwo, ale swoim nie przejmuje się zupełnie?
– Posłuchaj, nic mi nie jest, pytanie tylko, jak ty sobie radzisz? To w twoim ciele znajduje się niezbadany środek.
– Już zbadany. – Rozejrzał się w poszukiwaniu czegoś, czym mógłby owinąć ręce, zanim dotknie srebrnych drzwi.
– Już. – Pchnęła drzwi, zasunęła zamki, umieściła zasuwę na miejscu. – Nie wiemy, czy to bezpieczne. Na pewno nie jest dobrze, kiedy wychodzisz na dwór za dnia. Wyglądasz okropnie.
– Ależ bardzo dziękuję.
Wpatrywała się w poparzenia na jego piersi, marszcząc brwi.
– Jesteś ranny. Napij się krwi. – Podeszła do lodówki i wyjęła butelkę.
– Czy ty mi rozkazujesz?
– Tak. – Wstawiła butelkę do mikrofalówki. – Ktoś musi o ciebie zadbać. Za dużo ryzykujesz.
– Jestem ludziom potrzebny. Radinka nas potrzebowała. Skinęła głową. Na to wspomnienie oczy zaszły jej łzami.
– Jesteś bohaterem – szepnęła. I tak bardzo go kocha.
– Ty też byłaś wspaniała. – Szedł w jej stronę.
Patrzyli sobie w oczy. Chciałaby go objąć i już nigdy nie wypuszczać z ramion.
Brzęknęła mikrofalówka. Shanna drgnęła. Wyjęła butelkę.
– Nie wiem, czy jeszcze nie za zimna.
– Dobra. – Upił spory łyk. – W szafce jest normalne jedzenie, jeśli jesteś głodna.
– Nie. Najpierw trzeba opatrzyć ci rany. Dopij i się rozbierz. Uśmiechnął się.
– Dochodzę do wniosku, że podobają mi się władcze kobiety.
– I pod prysznic. Musimy to zdezynfekować. – Zajrzała do łazienki. No tak, nie ma apteczki z lustrem w drzwiach, tego mogła się spodziewać. Zaglądała do szuflad, aż znalazła antybiotyk w kremie. – Dobrze. Najpierw oczyścimy rany, a potem posmarujemy tym. – Wyprostowała się i odwróciła.
– Jezu! – Z krzykiem upuściła tubkę maści.
– Kazałaś mi się rozebrać. – Stał w drzwiach, nagi, i dopijał resztki z butelki.
Schyliła się po lekarstwo. Jej policzki stanęły w ogniu.
– Nie spodziewałam się, że zrobisz to tak szybko. Ani że staniesz przede mną. – Szła do drzwi. Roman nawet nie drgnął. – Przepraszam bardzo.
Stanął bokiem, tak, że mogła się koło niego prześlizgnąć. Z trudem. Jej policzki płonęły. Aż za dobrze wiedziała, o co się ociera biodrem.
– Shanna?
– Miłej kąpieli. – Weszła do kuchni, zaglądała do szafek. – Jestem głodna.
– Ja też. – Przymknął drzwi łazienki.
Po chwili dobiegł ją szum prysznica. Biedak. Oparzenia na pewno pieką. Nalała sobie wody, wypiła. Nie była głodna, tylko zestresowana. Roman powiedział, że jest dzielna, tak, pokonała lęk przed krwią. Ale ten drugi lęk – że ich związek się nie uda?
Przechadzała się nerwowo. Ile związków się nie udaje? Połowa? Nigdy nie ma gwarancji. A może po prostu bała się, że go straci? Tak jak Karen. Jak rodzinę. Czy ma przekreślić szansę na szczęście z obawy, że za kilka lat Roman ją rzuci? Czy wątpliwości mają zabić cudowne, oszałamiające uczucie, które w niej budził?
Kocha go całym sercem. A on ją. To cud, że się odnaleźli. Jest mu potrzebna. Cierpiał od wieków. Jak mogłaby odmówić mu odrobiny rozkoszy? Powinna się cieszyć, że może mu ofiarować szczęście, choćby na krótko.
Zatrzymała się na środku pokoju. Serce waliło jej jak oszalałe. Jeśli jest tak dzielna, jak uważa Roman, wejdzie tam zaraz i pokaże mu, jak bardzo go kocha. Zajrzała do kuchni, napiła się wody. No, odwagi jej nie brak. Zrobi to. Zdjęła buty. Spojrzała na łóżko. Grubą narzutę zdobił orientalny wzór w odcieniach złota i czerwieni. Prześcieradła, chyba z jedwabiu, wydawały się za eleganckie jak na schron.
Spojrzała na sufit. Kamera. O nie. Podniosła koszulę Romana z podłogi, weszła na łóżko. Po kilku próbach udało jej się całkowicie zakryć oko kamery. Zeskoczyła z posłania i odgarnęła kołdrę.
Serce biło jej coraz szybciej. Rozebrała się. Naga, uchyliła drzwi do łazienki. Mimo kłębów pary dostrzegła Romana w kabinie prysznicowej. Z zamkniętymi oczami spłukiwał szampon z włosów sięgających ramion.
Rana przecinała jego pierś. Chciała ją całować, pieścić. Opuściła wzrok niżej. Jego męskość spoczywała wśród czarnych loków. Ją także chciała całować…
Rozsunęła drzwi do kabiny. Gwałtownie otworzył oczy. Weszła do środka. Poczuła na ciele krople wody.
Błądził wzrokiem po jej ciele, wrócił do twarzy. W jego oczach pojawił się czerwony błysk.
– Jesteś pewna?
Otoczyła jego szyję ramionami.
– Jak niczego innego.
Przyciągnął ją do siebie, pocałował, namiętnie, żarliwie. Żadnych wstępnych igraszek, budowania napięcia – tylko rozszalała pasja. Poznawał jej usta. Zacisnął dłonie na jej pośladkach, przyciągnął do siebie.
Odpowiadała pieszczotą na pieszczotę. Wplotła palce w jego śliskie, mokre włosy. Oderwała się od jego ust i obsypała pocałunkami poparzoną klatkę piersiową.
Wsunął dłoń między ich ciała, dotknął jej piersi.
– Jesteś piękna.
– Ty też. – Zsuwała dłoń po jego płaskim brzuchu, aż dotarła do szorstkich włosów. Objęła go.
Głośno wciągnął powietrze.
– O Boże. – Oparł się o ścianę. – Shanna.
– Tak? – Powoli poruszała ręką. Nabrzmiał, ale skóra była miękka i delikatna, zwłaszcza na czubku.
– Nie wiem, jak długo to wytrzymam.
– Wytrzymasz. Twardziel z ciebie. – Uklękła i wzięła go w usta. Zesztywniał. Jęknął. Był tak wielki, że z trudem sobie radziła. Objęła go ręką. Ciągle nabrzmiewał.
– Shanna. – Złapał ją za ramiona. – Przestań. Ja nie mogę…
Wyprostowała się, przywarła do niego. Przygarnął ją do siebie. Zamknął oczy.
Była bezlitosna, nie cofnęła ręki. Wspięła się na palce.
. – Kocham cię – szepnęła mu do ucha.
Otworzył oczy – jasnoczerwone. Jęknął, zadrżał. Skończył.
Tuliła go, rozkoszowała się jego orgazmem. O tak, nie miała już wątpliwości, że ją kocha. Powoli odzyskał oddech.
– Rany boskie. – Pozwolił, by obmywała go gorąca woda. Pokręcił głową. – Rany.
Roześmiała się.
– Nieźle, prawda? Spojrzał na nią.
– Pobrudziłem cię.
– Umyję się. Przecież nie jestem z cukru, nie rozpuszczę się. – Weszła pod strumień wody. – Podasz mi szampon?
Podał.
– Naprawdę mnie kochasz? Wcierała szampon we włosy.
– Oczywiście, że cię kocham. Objął ją i pocałował.
– Au. Szampon dostał mi się do oczu.
– Przepraszam. – Przyciągnął ją do siebie. Wygięła się w łuk, płukała włosy. Zaraz poczuła jego usta na piersiach. Chwyciła go za ramiona, gdy uniósł ją za pośladki, otoczyła go nogami w pasie.
Oparł ją o ścianę. Całował w szyję.
– Kochasz mnie?
– Tak.
Podniósł ją wyżej, żeby dosięgnąć ustami piersi. Rozkoszowała się każdym pocałunkiem, każdym ruchem jego języka. I jednocześnie nie mogła zapomnieć, że cały czas ma między nogami jego brzuch. Płaski brzuch. A pragnęła czegoś więcej.
– Proszę cię – szepnęła.
Wsunął dłoń między ich ciała. Ledwie jej dotknął, jęknęła, przywarła do niego. Wsunął w nią palec. Poruszyła się gorączkowo.
Znieruchomiał.
– Tu chyba nie jest zbyt wygodnie, co?
Spojrzała mu w oczy płonące czerwienią. Uśmiechnęła się. To, że jego oczy zmieniają kolor, już jej nie przeszkadzało.
Przeciwnie, przerażenie zmieniło się w zachwyt. Był przez to szczery aż do bólu. Nigdy nie zdoła ukryć pożądania.
– Chodźmy do łóżka. Uśmiechnął się.
– Jak sobie życzysz. – Zakręcił wodę, otworzył drzwi kabiny. Shanna nie wypuszczała go z objęć. Wziął ręcznik, wytarł jej mokre włosy i plecy.
Byli już przy łóżku. Roman się roześmiał.
– Widzę, że znalazłaś nowatorskie zastosowanie dla mojej koszuli.
Ułożył Shannę na łóżku. Chciała zsunąć nogi, ale przytrzymał ją za kolana.
– Podoba mi się. – Ukląkł przy materacu, przyciągnął jej biodra do krawędzi łóżka. Błądził ustami po wnętrzu ud, a potem dotknął najintymniejszej części jej ciała.
I bez tego była podniecona, spięta, spragniona. Wystarczył jeden ruch jego języka, by poszybowała w górę. Na szczęście wiedział, czego jej trzeba, i nie przestawał. Wszystko działo się bardzo szybko. Eksplodowała błyskawicznie.
Z krzykiem.
Położył się obok, wziął ją w ramiona.
– Kocham cię. – Całował jej włosy. – I zawsze będę cię kochać. – Przesunął usta na policzek. – Będę dobrym mężem. – Dotknął jej karku.
– Tak. – Otoczyła go nogami. Jej cudowny, staroświecki, średniowieczny mężczyzna uznał, że musi się zdeklarować, zanim w nią wejdzie, i to ją wzruszało. Miała łzy w oczach. – Bardzo cię kocham.
Był gotów.
– Ostatni ślub – szepnął.
– Co?
Spojrzał na nią płonącym wzrokiem.
– Długo na ciebie czekałem. – Wszedł w nią. Jęknęła, spięła się instynktownie. Oddychał ciężko, opierał głowę o jej ramię.
– Shanna…
Ledwie usłyszała jego głos, odprężyła się. Wypełniał ją sobą. Jego głos niósł się echem w jej głowie. Shanna, Shanna…
– Roman. – Spojrzała mu w oczy. W czerwonym blasku było coś więcej niż namiętność, była w nich miłość, zdumienie, ciepło i szczęście. Wszystko, czego kiedykolwiek pragnęła.
Poruszał się powoli.
– Nie wiem, ile wytrzymam, to takie…
– Wiem, ja też to czuję. – Oparła się czołem o jego czoło. Był w jej ciele i w jej głowie. Był częścią jej serca. Kocham cię, Roman.
Ich umysły splatały się, nie wiedziała już, gdzie kończy się jej rozkosz a zaczyna jego. Była wspólna. Oddechy nabrały tempa. Roman skończył pierwszy i wywołał jej reakcję.
Później, zdyszani, leżeli objęci.
Roman zsunął się z niej.
– Nie za ciężko ci?
– Nie. – Przywarła do niego. Wpatrywał się w sufit.
– Jesteś… jedyną kobietą, z którą się kochałem. Cieleśnie.
– Jak to?
– Jako mnich złożyłem śluby. Ślubowałem nie czynić zła i nie dotrzymałem tego ślubowania. Ślubowałem żyć w ubóstwie. Także tego nie dotrzymałem.
– Ale przecież robisz tyle dobrych rzeczy. Niepotrzebnie się martwisz.
Przewrócił się na bok, spojrzał na nią.
– Ślubowałem czystość. I złamałem te śluby przed chwilą. Uniosła się na łokciu.
– Chcesz powiedzieć, że byłeś prawiczkiem?
– W sensie fizycznym? Tak. Bo psychicznie od wieków uprawiam seks wampiryczny.
– Chyba żartujesz. Ty nigdy… Zmarszczył brwi.
– Za życia dotrzymałem ślubu czystości. Myślałaś, że mógłbym inaczej?
– Nie, jestem po prostu zaskoczona. Taki przystojny mężczyzna. Wieśniaczki do ciebie nie wzdychały?
– Wzdychały, a jakże. Umierały. Kobiety, które widywałem, były chore, pokryte naroślami, wrzodami i…
– Rozumiem. Mało atrakcyjne. Uśmiechnął się.
– Kiedy po raz pierwszy podsłuchałem seks wampiryczny, przez przypadek, myślałem, że dama jest w potrzebie i potrzebuje pomocy.
Prychnęła.
– Potrzebowała, ale nie takiej. Przewrócili się na plecy, ziewnął.
– Środek chyba przestaje działać. Zanim zasnę, muszę cię o coś zapytać.
Już teraz.
– Tak?
– Oczywiście do tego nie dopuszczę, ale gdybyś… Gdybyś została zaatakowana… – Spojrzał na nią. Gdybyś była umierająca, czy mam cię przemienić?
Otworzyła usta ze zdumienia. To nie oświadczyny.
– Chcesz mnie przemienić?
– Nie, nie naraziłbym twojej duszy. Jezu, znowu to średniowiecze.
– Posłuchaj, Roman, nie wierzę, że Bóg odwrócił się od ciebie. Syntetyczna krew codziennie ratuje ludzkie życie. Niewykluczone, że jesteś częścią wielkiego bożego planu.
– Chciałbym tak myśleć, ale… – Westchnął. – Muszę wiedzieć, na czym stoję, na wypadek, gdyby sprawa z Petrovskim nie wypaliła.
– Nie chcę być wampirem. – Skrzywiła się. – Nie obraź się, proszę, kocham cię takiego, jakim jesteś.
Znów ziewnął.
– Jesteś całym dobrem i niewinnością tego świata. Nic dziwnego, że tak bardzo cię kocham.
Ułożyła się obok niego.
– Wcale nie jestem taka dobra. Jestem tu z tobą, zamiast wrócić na górę i pomóc innym.
Zmarszczył brwi, wpatrzony w sufit. Nagle usiadł.
– Laszlo!
– Teraz przecież śpi.
– No właśnie. – Dotknął czoła. – Mam plamy przed oczami.
– Jesteś wyczerpany. – Shanna też się podniosła. – Musisz odpocząć, żeby rany mogły się zagoić.
– Nie. Nie rozumiesz? Teraz śpią wszystkie wampiry. Idealny czas, by go uratować.
– Zaraz zaśniesz. Złapał ją za rękę.
– Pamiętasz, gdzie jest moje laboratorium? Przynieś mi resztkę preparatu i…
– Nie! Nie możesz przyjąć kolejnej dawki. Nie wiemy jakie są skutki uboczne.
– I tak podczas snu wszystko mi przejdzie. Muszę to zrobić, Shanno. Petrovsky może zabić Laszla zaraz po przebudzeniu. Jeśli go zaatakujemy, zrobi to na pewno. No, chodź. – Trącił ją. – Szybko, zanim zasnę.
Wstała, zaczęła się ubierać.
– Musimy to przemyśleć. Jak dostaniesz się do jego domu?
– Teleportuję się tam, znajdę Laszla i wrócę tą samą drogą. Prosta sprawa. Szkoda, że wcześniej na to nie wpadłem.
– Byłeś zajęty. – Wiązała sznurówki.
– Pospiesz się. – Siedział na brzegu łóżka.
– Dobrze. – Otworzyła drzwi. – Zostawię uchylone, żebym mogła tu wrócić.
Skinął głową.
Pobiegła do schodów, na górę. Nie podobał jej się ten pomysł. Nie wiadomo, jak Roman zareaguje na kolejną dawkę. Na parterze było mnóstwo ludzi. Przeciskała się przez tłum.
A jeśli w domu Petrovskiego są strażnicy? Nie powinien iść tam sam.
W laboratorium zabrała fiolkę z zielonkawym płynem i swoją torebkę. Szkoda, że już nie ma beretty.
Pobiegła z powrotem do schronu. Może ktoś jej pożyczy broń. Już postanowiła. Roman nie pójdzie tam sam.