Rozdział 2

Zanosiło się na kolejną śmiertelnie nudną noc w gabinecie dentystycznym. Shanna Whelan wyprostowała plecy na oparciu trzeszczącego fotela i wbiła wzrok w białe kafelki. Ciągle widziała ślad zacieku. Zadziwiające, że dopiero po trzech dniach obserwacji dostrzegła, że plama ma kształt jamnika. Co za życie.

Przy akompaniamencie zgrzytów fotela zerknęła na zegar na wyświetlaczu radia. Wpół do trzeciej nad ranem. Jeszcze sześć godzin do końca nocnej zmiany. Włączyła radio. Gabinet wypełniała instrumentalna wersja Strangers In the Night, nudna i mdła jak muzyczka w windzie. Nieznajomi w nocy, akurat. Na pewno spotka tajemniczego nieznajomego i zakocha się po uszy. Nie w tym życiu. Wczoraj punktem kulminacyjnym nocy była chwila, gdy udało jej się zsynchronizować zgrzyty fotela z muzyką.

Oparła się o biurko i położyła głowę na rękach. Jak to było? Uważaj, czego pragniesz, bo twoje życzenia mogą się spełnić. No i proszę. Chciała nudy i ją ma. Pracuje tu od sześciu tygodni; w tym czasie miała tylko jednego pacjenta: chłopca z aparatem ortodoncyjnym. W środku nocy druty się obluzowały, więc przerażeni rodzice przywieźli go, żeby umocowała uszkodzony aparat. W przeciwnym razie druciki mogłyby kaleczyć, a nawet rozedrzeć dziąsło i wtedy popłynęłaby… krew.

Shanna się wzdrygnęła. Na samą myśl o krwi robiło jej się niedobrze. Wspomnienia Zajścia powracały z ciemnych zakamarków umysłu, upiorne krwawe obrazy, które ją prześladowały, czaiły się tuż na progu świadomości. O nie, nie pozwoli, żeby zepsuły jej humor. I nowe życie. To wspomnienia z innej epoki i innej kobiety. Wspomnienia dzielnej, odważnej dziewczyny, którą była przez pierwsze dwadzieścia siedem lat, póki nie rozpętało się piekło. Teraz, za sprawą programu ochrony świadków, jest nudną Jane Wilson, która prowadzi nudne życie, mieszka w nudnym mieszkaniu, w nudnej dzielnicy i co noc wykonuje nudną pracę.

Nuda jest dobra. Nuda to bezpieczeństwo. Jane Wilson musiała pozostać niewidzialna, musiała rozpłynąć się w oceanie niezliczonych twarzy na Manhattanie po to, żeby przeżyć. Niestety, jak się okazało, nawet nuda wywołuje stres. Za dużo czasu na myślenie. Na wspomnienia.

Zgasiła radio, wstała, wyszła do pustej poczekalni. Osiemnaście krzeseł obitych, na przemian, zielonym i niebieskim materiałem, jasnoniebieskie ściany. Reprodukcja Lilii wodnych Moneta miała zapewne wpływać kojąco na zdenerwowanych pacjentów. Shanna wątpiła, czy to działa. Ona w każdym razie była podminowana jak zawsze.

W ciągu dnia gabinet tętnił życiem, w nocy zamierał. I bardzo dobrze. Gdyby ktoś przyszedł z poważną sprawą, nie miała pewności, czy zdołałaby mu pomóc. Kiedyś była dobrą dentystką, ale to czasy przed… Zajściem. Nie myśl o tym. Wciąż jednak powracało pytanie, co zrobi, jeśli ktoś przyjdzie z nagłym problemem? W zeszłym tygodniu zacięła się przy goleniu nóg. Wystarczyła mała kropelka krwi, by kolana się pod nią ugięły. Musiała się położyć.

Może powinna zmienić zawód. Co z tego, że lata nauki pójdą na marne? I tak straciła już wszystko inne, łącznie z rodziną. Departament Sprawiedliwości postawił sprawę jasno: w żadnym wypadku nie wolno jej kontaktować się z rodziną czy przyjaciółmi. Ryzykowałaby nie tylko swoje życie, ale i los najbliższych.

Nudna Jane Wilson nie miała krewnych ani przyjaciół. Miała tylko oficera służb specjalnych, z którym mogła się kontaktować. Nic dziwnego, że w ciągu minionych dwóch miesięcy przytyła pięć kilo. Jedzenie to jedyne, co jej zostało. Jedzenie i rozmowa z przystojnym roznosicielem pizzy. Przyśpieszyła kroku, krążąc po poczekalni. Jeśli co wieczór będzie jadła pizzę, upodobni się wielkością do wieloryba, a wtedy zabójcy jej nie rozpoznają. Do końca życia pozostanie gruba i bezpieczna. Jęknęła. Bezpieczna, gruba, znudzona i samotna.

Pukanie do drzwi sprawiło, że zatrzymała się w pół kroku. Pewnie chłopak z pizzą, ale i tak serce stanęło jej na chwilę w piersi. Głęboko odetchnęła, podeszła do okna i wyjrzała zza białych żaluzji, które zawsze opuszczała, żeby nikt nie zaglądał do środka.

– To ja, pani doktor! – zawołał Tommy. – Przyniosłem pizzę.

– W porządku. – Otworzyła drzwi. Klinika jest w nocy otwarta, ale Shanna i tak wolała zachować wszelkie środki ostrożności. Otwierała drzwi tylko pacjentom. I dostawcy pizzy.

– Witam. – Tommy wszedł do środka z szerokim uśmiechem. Od dwóch tygodni co wieczór przywoził jej pizzę i jego nieporadne zaloty sprawiały Shannie tyle samo przyjemności co smakołyk. Szczerze mówiąc, stanowiły punkt kulminacyjny jej dnia. Nieźle, robi się coraz bardziej żałosna.

– Cześć, Tommy, jak leci? – Podeszła do biurka, sięgając po portmonetkę.

– Mam dla pani kiełbaskę. Wielką. – Tommy poprawił pasek w luźnych dżinsach, aż opadły lekko, odsłaniając bokserki w Scooby Doo.

– Zamawiałam małą.

– Nie o pizzy mowa, pani doktor! – Puścił do niej oko i postawił pudełko na biurku.

– No tak. Za ostro jak dla mnie. I nie pizzę mam na myśli.

– Sorry. – Zarumienił się i uśmiechnął przepraszająco. – Ale wie pani, zawsze warto spróbować.

– Pewnie tak. – Zapłaciła za pizzę.

– Dzięki. – Tommy schował pieniądze do kieszeni. – Wie pani, że robimy sto tysięcy rodzajów pizzy? Może spróbuje pani czegoś nowego?

– Może. Jutro. Przewrócił oczami.

– To samo mówiła pani w zeszłym tygodniu. Zadzwonił telefon, ciszę przerwał przenikliwy dźwięk.

Shanna podskoczyła.

– Ej, pani doktor, może czas się przerzucić na kawę bezkofeinową.

– Nie przypominam sobie, by telefon kiedykolwiek dzwonił, odkąd zaczęłam tu pracować. – Kolejny dzwonek. Coś takiego, chłopak od pizzy i telefon jednocześnie. Od kilku tygodni nie miała tylu wrażeń naraz.

– Nie zawracam głowy. Do jutra, pani doktor. – Tommy pomachał i podszedł do drzwi.

– Cześć. – Shanna z odległości podziwiała nisko opadające dżinsy. Koniecznie musi przejść na dietę. Po pizzy. Telefon nie dawał za wygraną. Podniosła słuchawkę.

– Klinika dentystyczna SoHo Promienny Uśmiech. W czym mogę pomóc?

– Zaraz się dowiesz. – Szorstki głos i ciężki, chrapliwy oddech. Kolejne sapnięcie.

Świetnie. Zboczeniec jako gwiazda wieczoru.

– To chyba pomyłka. – Już miała odłożyć słuchawkę, gdy głos odezwał się ponownie.

– Chyba jednak nie, Shanno.

Jęknęła. To na pewno pomyłka. Jasne, Shanna to takie popularne imię, ludzie często mylą się i proszą Shannę do telefonu. Rozłączyć się? Nie, i tak już wiedzą, że to ona. Kogo chce nabrać?

I wiedzą, gdzie jest. Ogarnęło ją przerażenie. O Boże, zaraz po nią przyjdą.

Uspokój się. Nie panikuj.

– Niestety, to pomyłka. Tu doktor Jane Wilson z kliniki dentystycznej…

– Daruj sobie! Wiemy, gdzie jesteś, Shanna. Przyszedł czas zapłaty. – Trzask odkładanej słuchawki. Rozmowa się skończyła. Koszmar dopiero zaczynał.

– Nie, Boże, nie. – Odłożyła słuchawkę. Dotarło do niej, że mówi coraz głośniej, że jest na granicy histerii. Weź się w garść! Upomniała się. Opanowała się. Wybrała numer policji.

– Mówi doktor Jane Wilson z kliniki dentystycznej SoHo Promienny Uśmiech. Ja… zostałam zaatakowana… – Podała adres, a dyspozytorka zapewniła, że wóz patrolowy już do niej jedzie. Jasne, zjawi się dziesięć minut po tym, jak ją rozwalą.

Przypomniała sobie, że drzwi wejściowe są otwarte. Rzuciła się biegiem, zamknęła je, pobiegła do tylnego wyjścia. Pod drodze wyciągnęła komórkę z kieszeni kurtki i wybrała numer agenta.

Pierwszy dzwonek.

– Bob, odbierz. – Była już przy drzwiach. Wszystkie zasuwy na miejscu. Drugi dzwonek.

No nie! Idiotyczne marnowanie czasu. Przecież cała klinika jest od frontu oszklona. Po prostu przestrzelą szyby, a potem ją załatwią. Musi coś wymyślić. Musi się stąd wydostać.

Trzeci sygnał i kliknięcie.

– Bob, potrzebuję pomocy! Odezwał się znudzony głos:

– W tej chwili nie mogę rozmawiać, ale proszę zostawić wiadomość, odezwę się najszybciej, jak to będzie możliwe.

Sygnał.

– Cholerny świat, Bob! – Wróciła do gabinetu po torebkę. – Mówiłeś, że zawsze mogę na ciebie liczyć. A oni wiedzą, gdzie jestem, i jadą po mnie! – Rozłączyła się, wsunęła telefon do kieszeni. Pieprzony Bob! Tyle, jeśli chodzi o słodkie zapewnienia, że gwarantują jej ochronę. Już ona mu pokaże. Ona… Przestanie płacić podatki. Oczywiście, po śmierci nie jest to specjalnie dziwne.

Skup się, powtarzała sobie. Zginiesz, jeśli będziesz się rozpraszać. Zatrzymała się przy biurku, wzięła torebkę. Wymknie się tylnymi drzwiami, wezwie taksówkę, a potem pojedzie… No właśnie, dokąd? Skoro wiedzieli, gdzie pracuje, zapewne wiedzą także, gdzie mieszka. O Jezu, jest w potrzasku.

– Dobry wieczór. – Ciszę przerwał niski męski glos.

Shanna drgnęła i pisnęła ze strachu. W drzwiach wejściowych stał zabójczo przystojny mężczyzna. Przystojny? Naprawdę z nią źle, jeśli w takiej chwili zwraca na to uwagę. Trzymał przy ustach coś białego, ale ledwie to zauważyła, bo zafascynowały ją jego oczy, złotobrązowe, spragnione.

Owionął ją lodowaty powiew, nagły i silny. Podniosła dłoń do czoła.

– Jak pan tu wszedł?

Nie spuszczał z niej wzroku, ale gestem dłoni wskazał drzwi.

– Niemożliwe – szepnęła. Drzwi i okna były pozamykane. Czyżby zakradł się wcześniej? Nie, zauważyłaby go. Każda komórka w jej ciele reagowała na jego obecność. Czy to tylko wyobraźnia, czy oczy mężczyzny naprawdę błyszczały złotym blaskiem, a spojrzenie stało się jeszcze intensywniejsze?

Czarne włosy do ramion lekko się kręciły. Ciemny sweter podkreślał muskulaturę i szerokie ramiona, dżinsy opinały długie, silne nogi. Był wysoki, mroczny, przystojny… Płatny zabójca. O Boże. Pewnie zabija kobiety palpitacjami serca. To wcale nie żart. Nie miał żadnej broni. Oczywiście, z takimi wielkimi dłońmi…

I znowu zimny ból w głowie. Przypomniało jej się, jak w dzieciństwie za szybko jadła lody.

– Nie chcę pani skrzywdzić. – Mówił niskim, hipnotyzującym głosem.

A więc to tak. Wprawia ofiarę w trans złotym spojrzeniem i miękkim głosem, a potem, zanim się obejrzy… Pokręciła głową. Nie podda się. Nie ulegnie mu.

Ściągnął ciemne brwi.

– Stawia pani opór.

– A jakże. – Poszperała w torebce i wyjęła berettę, kaliber 32. – Co, zdziwiony?

Na pięknej twarzy nie widziała ani strachu, ani zaskoczenia, jedynie lekką irytację.

– Szanowna pani, broń nie jest potrzebna.

Ojej, zapomniała odbezpieczyć. Drżącymi palcami przesunęła mechanizm, wycelowała w szeroką pierś. Oby nie zauważył jej braku doświadczenia. Stanęła w rozkroku, ujęła broń dwiema rękami jak policjanci na filmach.

– Mam pełny magazynek i nie zawaham się władować go w ciebie, rozumiemy się? Na kolana!

W jego oczach coś błysnęło, jakby rozbawienie. Zrobił krok do przodu.

– Proszę dać sobie spokój i z bronią, i z melodramatyzmem.

– Nie! – Łypnęła na niego najgroźniej, jak umiała. – Zastrzelę pana. Zabiję!

– Łatwiej powiedzieć, niż zrobić. – Znów postąpił krok w jej stronę.

– Mówię poważnie. – Mam w nosie, jaki jesteś przystojny. Rozwalę ci łeb.

Uniósł brwi. Wydawał się naprawdę zaskoczony. Przyglądał się jej uważnie, oczy mu pociemniały, przybrały odcień płynnego złota.

– Nie patrz tak na mnie. – Jej dłonie zadrżały. Podszedł jeszcze bliżej.

– Nie zrobię pani krzywdy. Musi mi pani pomóc. – Odsunął chusteczkę od ust. Na białej tkaninie wykwitły czerwone krople. Krew.

Shanna opuściła pistolet. Jej żołądek fiknął salto.

– Pan… krwawi.

– Proszę odłożyć broń, zanim pani przestrzeli sobie stopę.

– Nie. – Uniosła berettę. Całą siłą woli starała się nie myśleć o krwi. Przecież, jeśli do niego strzeli, będzie jej jeszcze więcej.

– Musi mi pani pomóc. Straciłem ząb.

– Pan… pan jest pacjentem?

– Tak. Pomoże mi pani?

– O rany. – Schowała broń do torebki. – Bardzo przepraszam.

– Zazwyczaj nie tak wita pani pacjentów? – W złotych oczach znów pojawiły się iskierki rozbawienia.

Boże, jest po prostu cudowny. Oczywiście, trzeba mieć jej pecha, żeby taki facet zapukał do drzwi na chwilę przed jej śmiercią.

– Proszę posłuchać, zaraz tu będą. Niech pan ucieka. I to szybko.

Zmrużył oczy.

– Ma pani kłopoty?

– Tak. I jeśli pana tu zastaną, zabiją pana. Szybko. – Sięgnęła po torebkę. – Wyjdziemy tylnymi drzwiami.

– Martwi się pani o mnie.

Odwróciła się. Cały czas stał przy biurku.

– Oczywiście. Nie chcę, żeby ginęli niewinni ludzie.

– Nie jestem, jak pani to ujęła, niewinny. Żachnęła się.

– Chce mnie pan zabić?

– Nie.

– No to dla mnie jest pan niewinny. Idziemy! – Pobiegła do drzwi.

– Czy w jakiejś innej klinice chce mi pani udzielić pomocy? Wstrzymała oddech. Był tuż za nią choć nie widziała, żeby się ruszał.

– Jak pan… Otworzył zaciśniętą dłoń.

– Chodzi o ten ząb.

Wzdrygnęła się. Na jego dłoni zostało kilka kropli krwi, ale zmusiła się, by spojrzeć na ząb.

– Co? Jakiś kawał, tak? Przecież to nie jest ludzki ząb! Zagryzł usta.

– To mój ząb. Musi mi go pani wstawić.

– O nie, nie wstawię panu zwierzęcego kła. To chory pomysł! To przecież psi ząb. Albo wilczy kieł.

Napuszył się i jakby jeszcze urósł. Zacisnął pięść na zębie.

– Jak pani śmie! Nie jestem wilkołakiem, szanowna pani! Zamrugała szybko. Dziwny facet. Może trochę walnięty.

Chyba że…

– Ach, już wiem. Tommy pana napuścił.

– Nie znam nikogo o tym imieniu.

– Więc kto… – Urwała, bo na zewnątrz rozległ się pisk opon. Policja? Boże, oby tak było. Dyskretnie zerknęła w okno. Nic, nie ma blasku świateł, nie słychać wycia syren, tylko ciężkie kroki dudniące po chodniku.

Oblała się lodowatym potem. Przycisnęła torbę do piersi.

– Oni już tu są.

Wariat owinął wilczy kieł w chusteczkę i schował do kieszeni.

– Oni?

– Ci, którzy chcą mnie zabić. – Przebiegła gabinet, weszła do kolejnego pomieszczenia.

– Taka kiepska z pani dentystka?

– Nie. – Drżącymi palcami opuściła zasuwę.

– Zrobiła pani coś złego?

– Nie, widziałam coś, czego nie powinnam. Podobnie jak pan, jeśli zaraz pan nie wyjdzie. – Złapała go za ramię, chcąc wypchnąć za drzwi. Z kącika jego ust płynęła krew. Wytarł ją szybko, ale i tak na kształtnym podbródku została czerwona smuga.

Tyle krwi, tyle śmierci niewinnych ludzi. I Karen. Krew ją dławiła, głuszyła ostatnie słowa.

– O Boże. – Pod Shanną ugięły się kolana. Oczy zaszły mgłą. Nie teraz, kiedy musi uciekać.

Psychopata ją podtrzymał.

– Dobrze się pani czuje?

Dotknął jej ramienia. Czerwona smuga na kitlu. Krew. Zamknęła oczy, opadła na niego, upuściła torebkę. Wziął ją na ręce.

– Nie. – Odpływała. Nie może na to pozwolić. Ostatkiem sił uniosła powieki.

Pochylił głowę bardzo nisko. Świat się rozmywał, a on się w nią wpatrywał. W jego oczach pojawiał się blask. Były czerwone. Czerwone. Czerwone jak krew. Umrze, zaraz umrze, nie ma szans.

– Niech pan się ratuje. Proszę – szepnęła. I odpłynęła w mrok.


Nie do wiary. Gdyby nie wiedział, że jest inaczej, nie uwierzyłby, że jest zwykłym człowiekiem. W ciągu ponad pięciuset lat nie spotkał nikogo tak odpornego na hipnozę. Ani kogoś, kto chciałby go ratować, nie zabić. Rany boskie, uważała, że jest niewinny. I zabójczo przystojny – sama tak powiedziała.

Ale to śmiertelniczka. Trzymając kobietę w ramionach, czuł ciepło jej ciała. Pochylił głowę jeszcze niżej i głęboko wciągał powietrze nosem. Nozdrza wypełnił zapach świeżej ludzkiej krwi. A Rh dodatnie, jego ulubiona. Zacisnął dłonie. Poczuł, jak nabrzmiewa. Wydawała się taka bezbronna, jej głowa opadła do tyłu, odsłoniła białą dziewiczą szyję. Zresztą nie tylko szyja, ona cała była apetyczna. Choć bardzo pragnął jej ciała, bardziej intrygował go umysł tej kobiety. Jakim cudem zdołała odeprzeć ataki na jej umysł? Ilekroć usiłował ją zahipnotyzować, odpowiadała mu pięknym za nadobne. Jednak ta próba sił wcale go nie zdenerwowała. Przeciwnie. Udało mu się przechwycić kilka jej myśli. Bała się widoku krwi. Zanim zemdlała, pomyślała o śmierci.

A przecież żyła. Emanowała ciepłem i żywotnością, pulsowała witalnością, i nawet teraz, nieprzytomna, przyprawiała go o potężną erekcję. Na miłość boską, co on ma robić?

Miał nieprzeciętny słuch i usłyszał rozmowę mężczyzn przed budynkiem:

– Shanna! Nie komplikuj sytuacji! Wpuść nas. Shanna? Zwrócił uwagę na jej jasną karnację, różowe usta i kilka piegów na zadartym nosie. To imię do niej pasuje. Ciemne włosy wydawały się farbowane. Dlaczego ładna młoda kobieta ukrywa naturalny kolor włosów? Jedno jest pewne: Vanna nie umywa się do prawdziwej kobiety.

– Dosyć tego, suko! Wchodzimy! – Trzask w gabinecie, brzęk tłuczonego szkła. Żaluzje zadrżały.

Na miłość boską, oni naprawdę chcą zrobić jej krzywdę. O co im chodzi? Nie wierzył, żeby maczała palce w przestępstwie. Nieudolnie posługiwała się rewolwerem. I za szybko mu zaufała. Ba, przecież bardziej ją niepokoiło jego bezpieczeństwo niż własne życie. Półprzytomna wyszeptała, żeby ratował siebie, nie ją.

Najrozsądniej byłoby ją zostawić i uciekać. W mieście jest wielu dentystów, a on rzadko angażował się w sprawy śmiertelników.

Spojrzał na nią. Ratuj się. Proszę.

Nie mógł tego zrobić. Nie mógł zostawić jej na pewną śmierć. Była… inna. Poczuł, że coś głęboko w nim, jakiś instynkt uśpiony od stuleci, budzi się do życia. I wtedy już wiedział. Trzyma w ramionach bezcenny skarb.

Znowu brzęk tłuczonego szkła. Musi działać, i to szybko. Przerzucił ją sobie przez ramię, porwał torebkę z fotografiami Marilyn Monroe. Uchylił tylne drzwi, wyjrzał na zewnątrz.

Budynki po drugiej stronie ulicy łączyło rusztowanie schodów przeciwpożarowych pnących się po ścianach. Sklepy były pozamykane, tylko w restauracji na rogu paliło się światło. Gdzieś dalej jeździły samochody, jednak na tej uliczce panował spokój. Przy krawężnikach stały sznury aut. Jego wyostrzone zmysły wyczuwały życie. Dwóch mężczyzn za wozem po drugiej stronie ulicy. Nie widział ich, ale ich obecność niosła zapach krwi pulsującej w żyłach.

Błyskawicznie otworzył drzwi i skręcił za róg. Spojrzał na dwóch śmiertelników – dopiero teraz zareagowali. Rzucili się z pistoletami w dłoniach w stronę otwartych drzwi. Roman poruszał się tak szybko, że w ogóle go nie zauważyli. Jeszcze jeden zakręt i znalazł się na uliczce przed wejściem do kliniki. Ukrył się za wozem dostawczym i obserwował rozwój wydarzeń.

Przed budynkiem stały trzy czarne sedany. Trzech, nie, czterech mężczyzn – dwóch stało na straży, dwóch rozbijało szyby w oknach kliniki. Do cholery, kto chce zamordować Shannę?

Objął ją mocniej.

– Trzymaj się, słodka. Jedziemy na przejażdżkę. – Skupił wzrok na wieżowcu za plecami. Sekundę później byli na jego dachu i Roman obserwował napastników z bezpiecznej wysokości.

Odłamki szkła spadały na chodnik, zgrzytały pod stopami niedoszłych zabójców Shanny, w oknach sterczały tylko kawałki szyb. Jeden z napastników wsunął rękę przez wybitą szybkę w drzwiach i dłonią w rękawiczce otworzył drzwi.

Kiedy dwaj pozostali wpadli do środka, drzwi zatrzasnęły się za nimi i pod wpływem wstrząsu resztki szkła spadły na chodnik. Żaluzje poruszały się lekko, szeleszcząc cicho. Po chwili usłyszał odgłos przesuwanych mebli.

– Kto to jest? – zapytał, ale nie doczekał się odpowiedzi. Shanna leżała na jego ramieniu. Głupio się czuł z damską torebką w ręku.

Rozejrzał się i zobaczył na dachu meble ogrodowe; dwa zielone krzesła, mały stolik i leżak, na którym ułożył dentystkę. Przesunął dłonią po jej ciele i wyczuł coś twardego w kieszeni, chyba telefon komórkowy.

Odłożył torebkę, wyjął telefon. Zadzwoni do Laszla, poprosi, żeby podjechał tu samochodem. Wampiry mogą porozumiewać się telepatycznie, ale to nie gwarantuje dyskrecji. Lepiej, żeby nikt nie poznał jego rozterek. Jakkolwiek by było, stracił kieł i porwał kobietę, która znalazła się w gorszej sytuacji niż on.

Podszedł do krawędzi dachu i wyjrzał. Bandyci opuszczali klinikę – wyszło sześciu, jak się okazało, czterech wtargnęło od frontu, a dwaj dostali się tylnym wejściem. Gniewnie wymachiwali rękami. Przekleństwa docierały do wrażliwych uszu Romana.

Rosjanie. Zbudowani jak zapaśnicy wagi ciężkiej. Zerknął na Shannę. Niełatwo jej będzie przed nimi uciec.

Mężczyźni zatrzymali się gwałtownie. Ściszyli głosy. Z cienia wynurzyła się postać. Coś takiego, siedmiu drani! Jakim cudem jeden uszedł jego uwagi? Zawsze wyczuwał bijące serce i krew śmiertelnika, a jednak ten mu umknął.

Szóstka bandziorów trzymała się razem, jakby w grupie czuli się bezpieczniej. Sześciu do jednego. Dlaczego paru osiłków boi się jednego faceta? Wąskie smugi światła z kliniki oświetliły jego twarz.

A niech to! Roman odruchowo cofnął się o krok. Nic dziwnego, że go nie wyczuł. To Ivan Petrovsky, mistrz klanu rosyjskiego. Jeden z najstarszych wrogów Romana.

Od ponad pół wieku Petrovsky dzielił swój czas między Rosję i Nowy Jork, twardą ręką trzymał rosyjskie wampiry na całym świecie. Roman i jego towarzysze nie spuszczali go z oka. Według ostatnich doniesień Petrovsky zarabiał krocie jako płatny zabójca.

Ta profesja od wieków cieszyła się powodzeniem wśród szczególnie agresywnych wampirów. Mordowanie śmiertelników przychodziło im łatwo, ba, sprawiało przyjemność, czemu więc nie zarabiać, łącząc przyjemne z pożytecznym? Petrovsky jak widać kierował się tą logiką i zarabiał w sposób, który odpowiadał mu najbardziej. I bez wątpienia był w tym dobry.

Do Romana dotarły słuchy, że najchętniej pracował na zlecenie rosyjskiej mafii. To tłumaczy rosyjski akcent uzbrojonych morderców w jego otoczeniu. A więc na życie Shanny czyha ruska mafia.

Czy wiedzą, że Petrovsky to wampir? Może uważają, że to tylko wynajęty cyngiel ze starego kraju, który po prostu woli pracować pod osłoną nocy? Nieważne, było widać, że się go boją.

I nic dziwnego. W starciu z nim żaden śmiertelnik nie miał szans. Nawet odważna kobieta z berettą w torebce ze zdjęciami Marilyn Monroe.

Cichy jęk kazał mu spojrzeć na tę właśnie kobietę. Odzyskiwała przytomność. Na miłość boską, jeśli Rosjanie wynajęli Petrovskiego, żeby zabił Shannę, dziewczyna nie przeżyje do świtu.

Chyba że… znajdzie się pod opieką innego wampira. Takiego, który jest potężny, ma dość środków, by zadrzeć z całym rosyjskim klanem, i wie, jak zadbać o bezpieczeństwo. Takiego wampira, który już kiedyś walczył z Petrovskim i przeżył. Wampira, który natychmiast potrzebuje dentysty.

Roman podszedł bezszelestnie. Shanna z jękiem uniosła dłoń do czoła. Pewnie rozbolała ją głowa po próbach odparcia jego ataków hipnotycznych. Zadziwiające, że zdołała stawiać mu opór. A ponieważ nad nią nie panował, nie mógł przewidzieć jej reakcji. Dlatego była niebezpieczna. I fascynująca.

Rozchyliły się poły lekarskiego kitla i zobaczył różową koszulkę opinającą pełne piersi. Unosiły się przy każdym oddechu. Poczuł, jak jego dżinsy stają się coraz ciaśniejsze. Gorąca krew pulsowała w jej żyłach, kazała mu podchodzić coraz bliżej. Omiótł wzrokiem jej biodra w obcisłych czarnych spodniach. Taka piękna i taka smakowita, w każdym tego słowa znaczeniu.

Na miłość boską. Chciał ją zatrzymać. Uważała, że powinien ratować się, że jest niewinny. Uważała, że warto go ocalić, że jest tego godzien. A jeśli pozna prawdę? Jeśli się dowie, że jest demonem? Będzie chciała go zabić. Przekonał się o tym aż za dobrze za sprawą Elizy.

Wyprostował się. Drugi raz nie powtórzy tego samego błędu. Czy i ona go zdradzi? Nie wiadomo, dlaczego wydawała się inna. Błagała, żeby się ratował. Miała czyste serce.

Znów jęknęła. Na miłość boską, to ona jest bezbronna. Jak mógłby zostawić ją na pastwę tego potwora, Petrovskiego? W całym Nowym Jorku tylko Roman zdoła ją ochronić. Błądził wzrokiem po jej ciele, wrócił do twarzy. Mógłby ją ochronić, to jasne. Problem w tym, że póki jej pragnie i skręca go głód, nie zdoła zapewnić jej bezpieczeństwa.

Nie ochroni jej przed sobą.

Загрузка...