Rozdział 13

Roman przemierzał salę balową w towarzystwie Radinki. Cała armia sprzątaczy uwijała się jak w ukropie. Trzej mężczyźni polerowali czarno-białą posadzkę, inni pucowali okna wychodzące na ogród.

Radinka co chwila odhaczała coś na liście.

– Dzwoniłam i dopilnowałam, żeby lodowe rzeźby były jutro na czas, punktualnie na dwudziestą trzydzieści.

– Oby nie duchy i nietoperze – mruknął Roman.

– A co byś chciał? Jednorożce i łabędzie? – Radinka żachnęła się ze zniecierpliwieniem. – Muszę ci przypominać, że to bal wampirów?

– Wiem, wiem – jęknął. Przed dziesięciu laty postawił na swoim i zrezygnowano z makabrycznego wystroju. Bądź co bądź to konferencja wiosenna, a nie bal z okazji Halloween. Jednak wszyscy byli tak oburzeni, że od tej pory posłusznie co roku urządzał bal godny hrabiego Draculi. Co roku salę zdobiły koszmarne lodowe rzeźby, a pod sufitem unosiły się białe i czarne balony. Co roku zjawiali się ci sami goście, w białych i czarnych kreacjach.

Impreza zawsze odbywała się w Romatechu. Otwierano drzwi i usuwano ściany między salami konferencyjnymi i tak powstawała wielka sala balowa, którą zaludniały wampiry z całego świata. Roman zainicjował ten zwyczaj przed dwudziestu trzema laty; chciał sprawić przyjemność kobietom ze swojego klanu. One były imprezą zachwycone, on ją znienawidził. Uważał, że to strata czasu, który na pewno pożyteczniej mógłby spędzić w laboratorium.

Albo z Shanną. Shanna nie jest czarno-biała, Shanna to kolor; niebieskie oczy, różowe usta, płomienne pocałunki. Nie mógł się już doczekać kolejnego spotkania, najpierw jednak musi coś dokończyć w laboratorium. Przeteleportował się do firmy czterdzieści minut temu, ale idiotyczny bal pochłonął go do tego stopnia, że nawet jeszcze nie zajrzał do laboratorium.

– Czy dotarła przesyłka z Chin?

– Przesyłka? – Radinka studiowała listę. – Nie zamawiałam nic z Chin.

– Nie chodzi o ten cholerny bal. To składniki preparatu, nad którym obecnie pracuję.

– Ach, tak. Nic mi na ten temat nie wiadomo. – Odhaczyła coś na liście. – Mamy przesłuchania nowego zespołu, High Voltage Vamps. Podobno grają wszystko, od rocka do menueta. Nieźle, co?

– Cudownie. Idę do laboratorium. – Już szedł do drzwi.

– Roman, poczekaj! – Usłyszał za sobą głos Gregoria. Odwrócił się. Gregori i Laszlo weszli do sali balowej innymi drzwiami.

– Najwyższy czas. – Roman zwrócił się w ich stronę. – Laszlo, ciągle mam twoją komórkę. – Wyjął aparat z kieszeni. – I musisz mi wyjąć druty z ust.

Laszlo tylko na niego patrzył, miał pusty, nieobecny wzrok. Nerwowo przebierał palcami, jakby chciał złapać za guzik, ale nie był w stanie tego zrobić.

– Powoli, bracie. – Gregori podprowadził go do fotela przy ścianie. – Cześć, mamo.

– Witaj, mój drogi. – Radinka cmoknęła syna w policzek i przycupnęła obok chemika. – Co jest, Laszlo? Nie odpowiadał. Spojrzała na Romana. – Chyba jest w szoku.

– Ja też. – Gregori przeczesał palcami ciemne włosy. – Mam złe wieści. Bardzo złe.

Świetnie. Roman wysłał sprzątaczy na półgodzinną przerwę. Poczekał, aż wyjdą, i skinął na Gregoria.

– Mów.

– Zaproponowałem, że podrzucę Laszla dziś wieczorem do pracy, ale on chciał jeszcze wpaść do siebie i się przebrać. Pojechaliśmy tam i zastaliśmy bałagan. Jakby przeszedł huragan. Połamane meble, pocięte poduszki, grafitti na ścianie.

– Chcą mnie zabić – wykrztusił Laszlo.

– No. – Gregori się skrzywił. – Napisali na ścianie: „Śmierć Laszlo Veszcie. Śmierć Shannie Whelan”.

Roman wstrzymał oddech. Cholerny świat.

– A zatem Rosjanie wiedzą, że udzieliliśmy Shannie schronienia.

– Ale skąd? – zdziwiła się Radinka.

– Pewnie przez samochód Laszla – domyślił się Roman. – Sprawdzili tablice rejestracyjne.

– I co teraz? Jestem tylko chemikiem.

– Nie obawiaj się. Pod moją ochroną nic ci nie grozi, zostaniesz u mnie tak długo, jak zechcesz.

– Widzisz, stary? – Gregori poklepał go po ramieniu. – Mówiłem ci, będzie dobrze.

O nie, wcale nie jest dobrze. Roman i Gregori wymienili spojrzenia. Ivan Petrovsky potraktuje postępek Romana osobiście. Ba, może nawet namówi swój klan na atak. Roztaczając opiekę nad Shanną, Roman narażał swój klan na poważne niebezpieczeństwo.

Radinka uścisnęła dłoń Laszla.

– Wszystko się ułoży. Dziś wieczorem przybywa Angus MacKay i kolejni Szkoci. Będziemy strzeżeni lepiej niż prezydent USA.

Laszlo odetchnął głęboko.

– Dobrze. Dam sobie radę. Roman otworzył jego komórkę.

– Rosjanie mogą zaatakować, jeśli uważają, że Shanna jest u mnie. – Wystukał numer domowy. – Connor, wzmocnij straż koło domu. Niewykluczone, że Rosjanie…

– Sir! – Connor wpadł mu w słowo. – Zadzwonił pan w odpowiedniej chwili. Nie możemy jej znaleźć. Zniknęła.

Te słowa zabolały jak cios.

– Shanna?

Aye. Nigdzie jej nie ma. Właśnie miałem do pana dzwonić.

– Cholera! Jak mogłeś do tego dopuścić?

– Co się dzieje? – zainteresował się Gregori.

– Ona… zniknęła – wychrypiał Roman. Nagle, z niewiadomego powodu, gardło odmawiało mu posłuszeństwa.

– Zmyliła strażnika przy drzwiach frontowych – powiedział Connor.

– Jak to? Nie rozpoznał śmiertelnej kobiety?

– Ubrała się jak twoje damy. Mówiła, że przyjechała z Simone. Upierała się, że musi wyjść, to ją wypuścił.

Dlaczego chciała odejść? Zaledwie godzinę temu się całowali. Chyba że…

– Chcesz powiedzieć, że poznała kobiety?

Aye, sir. Przedstawiły się jako twój harem.

– Cholera! – Roman odszedł parę kroków i odsunął telefon od ucha. Mógł się domyślić, że nie będą trzymać języka za zębami. Shannie grozi śmiertelne niebezpieczeństwo.

– Jeżeli Rosjanie ją dopadną… – Gregori zawiesił głos. Roman uniósł telefon do ucha.

– Connor, wyślij kogoś przed dom Ivana Petrovskiego. Jeśli porwie Shannę, zabierze ją do siebie.

Aye, sir.

– I zawiadom cały klan. Może ktoś gdzieś ją zobaczy. – Jego podwładni byli rozsiani po całym Nowym Jorku, pracowali na nocną zmianę. Niewykluczone, że ktoś ją dziś widział. Mało prawdopodobne, ale to ich jedyna szansa.

– Ja… Bardzo mi przykro, panie. – Głos Connora się załamał. – Polubiłem ją.

– Wiem. – Rozłączył się. Cholerny świat. Jego cudowna Shanna. Gdzie ona jest, do licha?


A Shanna stała przed sklepem z zabawkami na Times Square. To miejsce było zawsze dobrze oświetlone i pełne ludzi, uznała więc, że jest najbezpieczniejsze z możliwych. Turyści pstrykali zdjęcia i gapili się na budynki oklejone wielkimi ekranami wideo. Na ulicach handlarze oferowali podrabiane torebki.

Po drodze przyszło jej do głowy, że rozpaczliwie potrzebuje gotówki, i to gotówki, której nie sposób wykryć. Nie mogła zwrócić się ani do krewnych, ani do przyjaciół, nie chciała narażać ich na niebezpieczeństwo. Zresztą jej rodzina przebywała za granicą. W lecie przyjechali na wakacje do Bostonu, ale potem wrócili na Litwę. A starzy przyjaciele mieszkali w innym stanie.

Dzwoniła więc do nowych przyjaciół – chłopaków z pizzerii Carlo’s. Carlo widział, co się wydarzyło w gabinecie stomatologicznym i chciał jej pomóc. Umówiła się tu z Tommym.

Przylgnęła plecami do muru, żeby nie zniosła ją rzeka ludzi. Zauważyła Tommy’ego, zawołała go, zamachała.

– Cześć! – Dostawca pizzy z uśmiechem mijał przechodniów. Niósł wielkie pudło z pizzą.

– Cześć, Tommy.

– Przepraszam, że tyle to trwało. – Dżinsy zsunęły się nisko na biodra, odsłoniły bokserki ze Scooby Doo.

Uściskała go.

– Wielkie dzięki. I podziękuj też Carlowi ode mnie.

– Nie ma sprawy. – Nachylił się do jej ucha. – W pudełku pod pizzą jest forsa. Uznałem, że lepiej będzie, jeśli dostawa będzie wyglądać autentycznie.

– Och tak, świetny pomysł. – Wyjęła z torebki książeczkę czekową. – Ile jestem winna?

– Za pizzę? – zapytał głośno, a ciszej dodał: – Cztery enchilady, więcej nie mogliśmy. – Chyba bawiła go cała sytuacja i czuł się tak, jakby nagle trafił do obsady filmu szpiegowskiego.

– Domyślam się, że to oznacza cztery setki. – Wypisała czek na pizzerię i podała chłopakowi. – Byłabym wdzięczna, gdybyście go zrealizowali mniej więcej za tydzień.

– Co się dzieje, pani doktor? – Otworzył torbę izolacyjną, wyjął pudełko z pizzą. – Wielcy kolesie z rosyjskim akcentem byli dziś u nas i pytali o panią.

– O nie! – Rozejrzała się nerwowo przerażona, że za nim pojechali.

– Spoko, nic nie powiedzieliśmy.

– Och. Wielkie dzięki, Tommy.

– Czego chcą?

Shanna westchnęła. Nie chciała w to wciągać niewinnych ludzi.

Powiedzmy, że widziałam coś, czego nie powinnam.

– Może FBI ci pomoże. No jasne, to na pewno byli oni!

– Kto?

– Faceci w czerni. Oni też o ciebie wypytywali.

– No cóż, stałam się bardzo popularna. – Musi jak najszybciej zadzwonić do Boba Mendozy.

Oby tym razem odebrał telefon.

– Możemy jeszcze coś dla ciebie zrobić? – W oczach Tommy’ego pojawił się błysk. – Fajna sprawa.

– To nie zabawa. Nikomu nie mów, że mnie widziałeś. – Otworzyła torebkę. – Poczekaj, dam ci napiwek.

– O nie, potrzebne ci pieniądze.

– Boże, Tommy, jak ja ci się odwdzięczę? – Cmoknęła go w policzek.

– O rany, pani doktor, to wystarczy! Spokojnie! – Odszedł z szerokim uśmiechem.

Shanna zabrała swoje rzeczy i ruszyła w drugą stronę. Weszła do drogerii, z automatu zadzwoniła do Boba.

– Mendoza. – Wydawał się zmęczony.

– Cześć, Bob, tu… Jane. Jane Wilson.

– Co za ulga. Bardzo się martwiłem. Gdzie byłaś?

Coś jest nie tak. Nie potrafiła tego określić, ale w jego głosie nie było ani niepokoju, ani ulgi.

– Powiedz, gdzie jesteś.

– W drodze. A co myślałeś? Muszę się wydostać z Nowego Jorku.

– Nadal tu jesteś? A gdzie dokładnie?

Poczuła ukłucie w karku. Rozsądek podpowiadał, że musi zaufać agentowi federalnemu, ale instynkt ostrzegał, że coś jest nie tak.

– W sklepie. Przyjechać do ciebie do biura?

– Nie, podjadę po ciebie, powiedz tylko, gdzie jesteś. Przełknęła ślinę. W jego głosie było coś dziwnego, coś obcego, mechanicznego.

– Wiesz co… Wpadnę do ciebie do biura, jutro.

Chwila ciszy. Shannie się wydawało, że słyszy głos w tle. Kobiecy.

– Dobrze. Podam ci adres bezpiecznego domu. Bądź tam jutro wieczorem, o wpół do dziewiątej.

– Dobra. – Zapisała adres. Gdzieś w New Rochelle. – Do zobaczenia jutro.

– Chwileczkę! Powiedz, gdzie byłaś? Jakim cudem udało ci się uciec?

Czyżby usiłował przytrzymać ją na linii? Oczywiście, w ten sposób można ją namierzyć.

– Do jutra. – Rozłączyła się. Drżały jej ręce. Dobry Boże, popada w paranoję. Nawet agent federalny wydaje się jej podejrzany. Jeszcze kilka dni i będzie pleść bzdury o kosmitach i nosić kapelusz z folii aluminiowej.

Spojrzała do góry, jakby chciała przesłać niebiosom niemy jęk frustracji. Dlaczego akurat ja? Jedyne, czego pragnęłam, to normalnie żyć!

Kupiła farbę do włosów i nylonową siatkę na swój skromny dobytek. Znalazła tani hotelik na Siódmej Alei, wzięła pokój pod fałszywym nazwiskiem, zapłaciła gotówką. Z westchnieniem ulgi weszła do pokoju. Udało się. Uciekła Rosjanom, wyrwała się z łap Króla Świni – Romana i jego domu strachów. Nie wiedziała, co przerażało ją bardziej, te upiorne kobiety czy trumny w piwnicy. Fuj! Wzdrygnęła się.

– Zapomnij o nich, myśl o przyszłości, o tym, jak przeżyć.

W łazience położyła sobie farbę i odczekała przepisowe pół godziny. Zajadała pizzę, skakała po kanałach, aż jej uwagę zwrócił serwis informacyjny. O rany, przecież to klinika dentystyczna SoHo Promienny Uśmiech. Wybite szyby, odłamki szkła między żółtą policyjną taśmą.

Włączyła dźwięk. Spiker tłumaczył, że do zniszczenia kliniki doszło poprzedniej nocy. Policja bada sprawę w związku z morderstwem, do którego doszło w pobliżu.

Wstrzymała oddech, gdy na ekranie pojawiła się twarz młodej jasnowłosej kobiety. Jej zwłoki znaleziono w zaułku niedaleko kliniki. Oficjalnie nie podano jeszcze przyczyny zgonu, ale krążyły plotki o dziwnych ranach, dwóch ukłuciach na karku, jakby po ukąszeniu zwierzęcia. Okoliczni mieszkańcy obwiniali o tę zbrodnię grupę nastolatków, którym wydawało się, że są wampirami.

Wampirami? Shanna się żachnęła. Słyszała o takich stowarzyszeniach – znudzone dzieciaki, które nie mają nic do roboty, wymyśliły sobie, że będą pić krew i namawiać dentystów, by piłowali im zęby na kształt wampirycznych kłów. To chore. Żaden szanujący się stomatolog nie zrobiłby czegoś takiego.

A jednak, wbrew jej woli, powróciły wspomnienia. Wilczy kieł w ręku Romana. Jego bezwładne, martwe ciało na łóżku, piwnica pełna trumien.

Przeszył ją dreszcz. Nie, wampiry nie istnieją. Przeżyła zbyt wiele, popada w paranoję, i tyle. Ludzie tylko bawią się w wampiry.

To wszystko ma racjonalne wytłumaczenie. Oglądała ząb Romana i okazał się normalny. No dobra, może bardziej ostry, ale to też można wyjaśnić – nietypowe geny. Zdarza się przecież, że człowiek rodzi się z błoną między palcami, co wcale nie znaczy, że jest syreną.

A trumny? O Boże. Jak to wytłumaczyć? Wróciła do łazienki, spłukała farbę, wysuszyła włosy, przejrzała się w lustrze. Platynowy blond, jak Marilyn Monroe. Niezbyt pocieszające porównanie. Marilyn przecież umarła młodo. Shanna przyglądała się sobie niespokojnie. Była bardzo podobna do kobiety z wiadomości.

Blondynki zamordowanej przez wampiry.


– Nie znam się na tym, sir. – Laszlo bawił się guzikiem nowiutkiego kitla.

– Nie przejmuj się. – Byli w laboratorium. Roman przysiadł na stołku. – Niby co możesz mi zrobić? I tak już jestem martwy.

– Cóż, sir, technicznie rzecz biorąc, jeszcze nie do końca. Pański mózg funkcjonuje.

Mój mózg nie nadaje się do niczego, stwierdził Roman, ale wolał nie mówić tego głośno. Odkąd dowiedział się, że Sharma zniknęła, nie mógł myśleć o niczym innym.

– Świetnie się spisałeś, montując Vannę. Ze mną też sobie poradzisz.

Laszlo wziął przecinak do drutu, lecz zmienił zdanie i sięgnął po obcęgi.

– Nie bardzo wiem, jak się do tego zabrać.

– Po prostu wyjmij mi cholerne druty.

– Tak jest, sir. – Podszedł do niego. – Z góry przepraszam za wszelkie niedogodności.

– Och. – Roman skinął głową.

– Doceniam, że pokłada pan we mnie takie zaufanie – paplał Laszlo. Dobrał się do odratowanej szczęki. – I cieszę się, że mam coś do roboty, bo inaczej myślałbym cały czas o… – Opuścił rękę, zmarszczył brwi.

– Aargh. – Roman miał druty w ustach, to nieodpowiedni moment, by Laszlo dumał nad swoim losem.

– Och, bardzo przepraszam. – Zajął się pracą. – Mój samochód został przed gabinetem dentystycznym, z Vanną w bagażniku. Tak więc dziś nie mam nad czym pracować.

Roman przypomniał sobie, do jakich niefortunnych wniosków doszedł po pierwszej próbie z lalką. Zabawka obudziła w nim żądzę krwi. Uzmysłowi każdemu, jaką rozkoszą jest picie krwi żywego człowieka. Nie chciał jednak rozczarować chemika i powiedzieć, że jego projekt trafi do kosza, zwłaszcza teraz. Może po konferencji.

– Proszę bardzo. – Laszlo wyjął ostatni drucik. – Już, sir. I jak?

Roman przesunął językiem po zębach.

– Dobrze. Dziękuję.

Na szczęście nie wystąpi na konferencji z odrutowaną szczęką. A Shanna nie będzie już miała wymówki, żeby go nie całować. Nie żeby liczył na dużo całusów.

Zerknął na zegarek. Wpół do czwartej nad ranem. Co pół godziny dzwonił do Connora po informacje, ale jak dotąd, nikt nie widział Shanny. Zniknęła bez śladu.

Wiedział, że jest twarda i bystra. Na szczęście ma przy sobie krucyfiks dla ochrony. A mimo wszystko się martwił. Nie mógł skoncentrować się na pracy. Przesyłka z Chin dotarła, ale nawet to nie przyciągnęło jego uwagi, był sfrustrowany i pełny niepokoju.

– W czymś jeszcze mógłbym pomóc? – Laszlo bawił się guzikiem.

– Zechciałbyś przy projekcie, nad którym pracuję? – Roman zebrał z biurka plik papierów.

– Sir, będę zaszczycony.

– Chodzi o preparat, który umożliwiłby nam funkcjonowanie podczas dnia. – Podał mu dokumenty.

Chemik otworzył szeroko oczy.

– Fascynujące. – Zagłębił się w lekturze. Roman wrócił do biurka i wziął małe pudełko.

– Mam tu korzeń rzadkiej rośliny z południowych Chin. Podobno wykazuje zadziwiające właściwości ożywcze. – Otworzył pudełko, rozgarnął styropianowe płatki, wyjął suchy korzeń owinięty folią.

– Mogę? – Laszlo już wyciągał rękę.

– Pewnie. – Jeszcze przed tygodniem ten projekt pochłaniał go bez reszty, ale teraz całkowicie stracił zainteresowanie nim. Co mu z tego, że nie prześpi dnia, skoro nie spędzi czasu z Shanną? Na miłość boską, wywarła na nim większe wrażenie, niż sobie z tego zdawał sprawę. A teraz, gdy odeszła, nie mógł nic na to poradzić.

Dwie godziny później wrócił do domu. Goście z Europy odpoczywali w pokojach gościnnych na trzecim i czwartym piętrze. Jego tak zwany harem dostał burę za zachowanie wobec Shanny i panie dąsały się w swoich kwaterach na drugim piętrze.

Wszedł do gabinetu i skierował się do barku – czas na przekąskę przed snem. Wstawił butelki do mikrofalówki i podszedł do biurka. Jego umysł wypełniały wspomnienia. Shanna na krwistoczerwonym szezlongu. Widział niemal, jak się całują przy drzwiach.

Zatrzymał się gwałtownie. Na biurku zobaczył srebrny łańcuch i krucyfiks.

– O nie. – Wyciągnął rękę po krzyż i poczuł palący ból.

– Cholera! – Upuścił go, obejrzał poparzone opuszki palców. Jeszcze tego mu było trzeba – bolesnego przypomnienia, że Bóg się od niego odwrócił. Cholera. Podczas snu odzyska zdrowie, ale co się stanie z Shanną? Bez krzyża jest bezbronna wobec rosyjskich wampirów.

To jego wina. Nie był z nią szczery, z jego powodu Shanna w gniewie odrzuciła jedyną rzecz, która pomogłaby jej przeżyć.

Zacisnął powieki, skoncentrował się. Nie dalej jak wczoraj łączyła ich telepatyczna więź. Zadziwiająco silna, obustronna. Może coś z niej zostało.

Szukał jej. Shanna? Shanna, gdzie jesteś?

Jeszcze nigdy nie czuł się tak bezradny i samotny.


Shanna jęczała przez sen. Śniło jej się coś dziwnego. Była w pracy, Tommy siedział na fotelu stomatologicznym i mówił, żeby wyluzowała. Potem przemienił się w Romana. Uniósł rękę, otworzył dłoń. Spoczywał na niej wilczy kieł zanurzony we krwi.

Przewróciła się na bok. Nie, tylko nie krew.

Wzięła tackę z przyrządami i zajrzała w usta Romana. Zerknęła w lusterko dentystyczne. Co? W lusterku jest pusty fotel, a przecież siedzi w nim Roman. Złapał ją za rękę, wyrwał lusterko, rzucił na tacę.

– Chodź ze mną.

I nagle wrócili do jego gabinetu. Wziął ją w ramiona, szeptem prosił, żeby mu zaufała. Czuła, że mu ulega.

Pocałował ją namiętnie, chciała, żeby ten pocałunek trwał bez końca; zrzuciła z siebie kołdrę. Zaprowadził ją do swojej sypialni, otworzył drzwi. Po wielkim łożu nie było śladu.

Pośrodku pokoju stała duża czarna trumna. O nie. Shanna patrzyła na nią z przerażeniem. Roman wyciągał do niej rękę, przyzywał. Uciekła z powrotem do gabinetu, ale tam już czekał harem, drwiący z niej. Doszła nowa członkini – martwa blondynka z wiadomości. Z dwóch ranek na szyi sączyła się krew.

Shanna gwałtownie usiadła na łóżku. Łapczywie chwytała powietrze. O Boże, nawet podczas snu jej odwala. Opuściła głowę, masowała skronie. Shanna, Shanna, gdzie jesteś?

– Roman?

Rozglądała się po ciemnym pokoju, prawie pewna, że zobaczy, jak idzie w jej stronę gdzieś z mroku. Zegarek przy łóżku wskazywał wpół do szóstej rano. Zapaliła lampkę.

Pusto. Odetchnęła głęboko. I dobrze. Roman jej nie pomoże. Nie można mu ufać. Łzy frustracji dusiły ją w gardle.

Dobry Boże, nigdy w życiu nie czuła się tak bezradna i samotna.

Загрузка...