Widzą mnie? – Shanna obserwowała przez szybę grupę ubogich wampirów. – Nie. – Gregori stał koło niej. – Póki nie zapalisz światła. To lustro weneckie.
Nie miała pojęcia o badaniach rynku, ale uznała, że to na pewno ciekawsze niż oglądanie telewizji przez całą noc.
– Dziwi mnie, że istnieją biedne wampiry. Nie mogą za sprawą hipnozy wyciągać od ludzi pieniędzy?
– Pewnie tak. Ale większość z nich była już na dnie, gdy przeszli transformację. Myślą jedynie o następnym posiłku, jak narkoman o kolejnej działce.
– To smutne. – Patrzyła na dziesiątkę, którą do Romatechu zwabiła perspektywa darmowego posiłku i pięćdziesięciodolarowe wynagrodzenie. – Wampiryzm nie zmienia człowieka, prawda?
– Nie. – Connor stał przy drzwiach. Uparł się, że będzie im towarzyszyć jako jej osobisty ochroniarz. – Nawet po śmierci człowiek zostaje sobą.
A zatem Roman wciąż stara się ratować ludzi, a szkoccy żołnierze ciągle walczą za słuszną sprawę. Ciekawe, co on robi w tej chwili. Nawet nie usiłował się z nią spotkać, odkąd wyznał jej miłość. Może dotarła do niego beznadziejność ich sytuacji.
– Jak ta akcja będzie przebiegać?
– Podzieliliśmy ich na dwie grupy. – Gregori wskazał wampiry po lewej. – Ci najpierw obejrzą prezentację w Power Poincie i wypełnią ankietę na temat nowej restauracji, a druga grupa skosztuje nowych różnych smaków i je oceni. Potem je zamienimy.
– A co ja mam robić?
– Będą pić nowe produkty przed tą szybą. Sami ocenią jakość każdego napoju, ale chciałbym, żebyś obserwowała ich miny i zapisywała reakcje.
Shanna zobaczyła pięć arkuszy.
– Pięć smaków?
– Tak. Trzy nowe produkcje Laszlo, chocolood i blood lite. Masz tylko zaznaczać w odpowiednich rubrykach: tak, nie, obojętny. Jasne?
– Pewnie. – Sięgnęła po długopis. – Dawaj te wampiry. Gregori się uśmiechnął.
– Dzięki za pomoc, Shanno. – Otworzył boczne drzwi i przeszedł do pomieszczenia, w którym znajdowali się uczestnicy badania.
Słyszała, że najpierw długo opowiadał o nowej restauracji, a potem do pomieszczenia z weneckim lustrem wszedł pierwszy wampir, starszy mężczyzna w poplamionym płaszczu. Długa blizna przecinała mu cały pliczek, nikła w siwych bakach. Wypił pierwszą porcję i beknął głośno.
– Nie smakuje? – odgadła Shanna.
– Obojętny – stwierdził Connor.
– Och. – Zaznaczyła właściwą rubrykę i patrzyła, jak starszy wampir bierze następną butelkę. Upił łyk i wypluł wszystko na szybę.
– Fuj! – Odskoczyła. Szkło spływało krwią.
– Chyba nie smakuje – orzekł Connor. Żachnęła się.
– Co za bystre spostrzeżenie. Szkot się uśmiechnął.
– Ma się ten dar.
Dobrze chociaż, że na widok krwi nie dopadły jej mdłości. Naprawdę coraz lepiej to znosi. Gregori starannie wytarł szybę, zanim do pokoju weszła kolejna osoba. Była to pulchna staruszka o siwych splątanych włosach. Próbowała kolejne napoje i nerwowo przyciskała do piersi wielką torbę. Postawiła ją na ostatnim stoliku, rozejrzała się dokoła i schowała butelkę.
– O rany! – Shanna spojrzała na Connora. – Ukradła butelkę chocolood.
Wzruszył ramionami.
– Biedaczka jest głodna. Niech ma.
– No tak. – Zakończyła ocenę pierwszej grupy, gdy staruszka z jękiem zgięła się wpół.
Gregori zaraz był przy niej.
– Dobrze się pani czuje?
– Ja… Macie tu toalety, młody człowieku? – zapytała ochryple.
– Oczywiście. – Podprowadził ją do drzwi. – Dalej proszę iść za nim. – Wskazał strażnika.
Staruszka odeszła za ochroniarzem, a do testowania nowych smaków przystąpiła druga grupa. Dwie godziny później Shanna odetchnęła z ulgą – koniec. Otworzyły się tylne drzwi i do ciasnego pokoiku zajrzała Radinka.
– Skończyliście?
– Wreszcie. – Przeciągnęła się. – Nie miałam pojęcia, że to takie męczące.
– Chodź ze mą, zjemy coś. To ci doda energii.
– Chętnie. – Sięgnęła po torebkę. – Coś mi mówi, że Connor będzie nam towarzyszyć.
– Aye. Obiecałem cię strzec, pani.
– Jesteś kochany. – Uśmiechnęła się. – Czy jest jakaś pani Connorowa?
Zarumienił się i wyszedł z nimi na korytarz.
– Dokąd idziemy? – zapytała Shanna.
– Do kantyny. – Radinka szła dziarskim krokiem. – Mają pyszny sernik.
– Brzmi nieźle.
– O tak. – Westchnęła. – Można umrzeć z rozkoszy.
Ivan Petrovsky odebrał telefon po pierwszym dzwonku. – Tak?
– Jestem w laboratorium Veszty – powiedziała Galina spokojnie. – Potrzebuję pomocy.
– Wiedziałem, że błędem jest wysyłanie kobiety. – Ivan wskazał Alka. – Nie rozłączaj się, póki nie wrócimy.
– Tak jest, sir. – Alek sięgnął po słuchawkę.
– Dobrze, Galina, mów. – Ivan skoncentrował się na jej głosie i teleportował się do laboratorium Laszla w Romatechu. Chemik leżał przy drzwiach, wpatrzony w intruzów. Był przytomny, przerażenie sprawiało, że jego oczy były wielkie i szkliste, jak jelenia w świetle reflektorów.
Ivan spojrzał na Galinę. Obrzydliwa stara baba.
– Świetnie. Nie poznałbym cię.
Uśmiechnęła się, demonstrując poczerniały ząb.
– Fajna sprawa. Udałam, że muszę do łazienki. Eskortował mnie Szkot, kiedy otworzył drzwi, ukłułam go.
– Gdzie jest?
– Leży w łazience. Z tym miałam mniej szczęścia. – Uchyliła drzwi i wskazała strażnika na podłodze.
– Cholera! Nie może tu zostać!
– Jest za ciężki, nie dałam rady go ruszyć. Złapał Szkota za ramiona i wciągnął do gabinetu.
– Długo tam leżał?
– Nie. Ukłułam go, wpadłam tu, dziabnęłam Vesztę. Nie mogłam udźwignąć strażnika, więc zadzwoniłam po ciebie.
Cisnął strażnika na ziemię i zamknął drzwi do laboratorium.
– Zainstalowałaś ładunki?
– Tak. Strażnicy przy wejściu sprawdzili mi torbę, więc dobrze, że ukryłam je na sobie. Umieściłam je pod stolikiem w kantynie. Wybuch nastąpi mniej więcej za czterdzieści minut.
– Świetnie. – Ivan widział, że Szkot słucha uważnie, zapamiętuje ich plan. – Zawsze chciałem to zrobić. – Ukląkł, wyjął kołek z kieszeni.
Szkot szeroko otworzył oczy. W jego gardle zrodził się stłumiony jęk, gdy na darmo usiłował się poruszyć.
– Jest bezbronny – szepnęła Galina.
– Myślisz, że mnie to obchodzi? – Pochylił się nad Szkotem. – Patrzysz w twarz twojego zabójcy. To ostatnie, co zobaczysz. – Wbił mu kołek w serce.
Szkot wygiął się w łuk. Na jego twarzy pojawił się ból, a potem rozsypał się w proch. Ivan otarł kołek o udo, żeby zetrzeć pył.
– Będzie fajna pamiątka. – Wsunął go do kieszeni. – A teraz zabieramy się do chemika.
Podszedł do niego.
– Twój słabowity pan nie zdołał cię uchronić, co? Chemik był blady jak śmierć.
– I po co pomagałeś Whelan w ucieczce? Wiesz, co spotyka tych, którzy wchodzą mi w drogę?
– No, już. – Galina rozglądała się dokoła. – Czas na nas. Wziął go pod ręce.
– Przytrzymaj telefon. – Słuchał głosu Alka i wrócił do domu na Brooklynie. Galina podążyła za nim.
Ivan cisnął Laszla na ziemię, kopnął w żebra.
– Witaj w moich skromnych progach.
Shanna z apetytem zajadała sernik i rozglądała się po słabo oświetlonej kantynie. Usiadły z Radinką przy oknie. Connor znalazł sobie starą gazetę do czytania. Oprócz nich nie było nikogo.
– Lubię nocną zmianę, jest wtedy spokój. – Radinką wsypała słodzik do herbaty. – Za pół godziny będzie tu mnóstwo ludzi.
Shanna skinęła głową, wpatrzona w okno. Po drugiej stronie ogrodu wznosiło się przeciwne skrzydło Romatechu, w nim mieściło się laboratorium Romana.
– Widziałaś się z nim dziś? – zapytała Radinka.
– Nie. – Wbiła zęby w sernik. Nie była pewna, czy ma na to ochotę. Ani czy on chce ją widzieć. To chyba niezbyt przyjemne, gdy mężczyzna wyznaje miłość, a dziewczyna ucieka z płaczem.
Radinka sączyła herbatę.
– Od dwóch dni prowadzę poszukiwania na jego zlecenie. Przedstawiłam mu rezultaty, ale powiedział, że decyzja należy do ciebie.
– Nie wiem, o czym mówisz.
– Rozumiesz, moja droga. Więc porozmawiaj z nim na ten temat. Connor cię zaprowadzi.
Jezu. Radinka jest nieustępliwa jako swatka. Zerknęła na wielki zegar na ścianie. Dziesięć po piątej. – Nie mam czasu. Przyjechałam tu z Gregorim i Connorem, powiedzieli, że wracamy kwadrans po piątej, tak? – Spojrzała błagalnie na Connora.
– Aye, ale przyjechaliśmy samochodem. – Złożył gazetę. – Możesz wrócić z Romanem, teleportujecie się.
Shanna się skrzywiła. Też mi wsparcie.
– Poszukajmy Gregoria. Chyba już skończył z tymi biedakami.
– Jak poszło spotkanie fokusowe? – Radinka polała sosem sałatkę z pieczonego kurczaka.
– Chyba dobrze. Ale to smutny widok. Jakaś staruszka… – Urwała. Analizowała wspomnienia. – O Jezu. Ona nie wróciła.
– Co? – Connor pochylił się nagle. – Kto?
– Ta staruszka, która ukradła butelkę chocolood. Poszła ze strażnikiem do łazienki i nie wróciła.
– Fatalnie. – Wstał, wyjął komórkę z mieszka u pasa.
– Może źle się poczuła i poszła do domu – podsunęła Radinka.
Shanna nie była o tym przekonana.
– A wampiry w ogóle chorują?
– Owszem, jeśli wypiją skażoną krew. – Radinka zaatakowała kurczaka widelcem. – A linia fusion nie każdemu odpowiada.
Connor wybrał numer.
– Angus? Możliwe, że jeden z wampirów z fokusu Gregoria został na terenie. Starsza kobieta.
– Może się zgubiła. – Radinka zajadała sałatkę.
Shanna obserwowała, jak Szkot przechadza się nerwowo. Był bardzo przejęty.
Rozłączył się, schował telefon, podszedł do nich.
– Angus zarządził przeszukanie całego budynku. Zamykają wszystkie wyjścia. Zaczną od magazynów, w których niedawno doszło do wybuchu. Sprawdzą i zaplombują wszystkie pomieszczenia po kolei.
– Podejrzewacie, że to kolejny zamach? – zapytała Radinka.
– Nie chcemy ryzykować. – Zerknął na zegarek. – Mamy mało czasu do wschodu słońca.
Bardzo chciał pomóc w poszukiwaniach, Shanna to widziała, ale biedak zobowiązał się do jej ochrony.
– Idź, Connor. Z Radinką nic mi nie będzie.
– Nie, pani, nie mogę cię zostawić. Radinka nabiła pomidora na widelec.
– Zaprowadź ją do Romana. Zajmie się nią, a ty weźmiesz udział w poszukiwaniach. – Shanna westchnęła. Radinka chyba nigdy nie daje za wygraną. Niestety, Connor patrzył na nią tak błagalnie, że nie chciała go zawieść.
– Czyli nie wrócę do domu samochodem?
– Na razie nie.
– Dobra. – Sięgnęła po torebkę. – Idę. Radinka się uśmiechnęła.
– Do zobaczenia później, moja droga.
Niemal biegła, żeby dotrzymać kroku Connorowi. Pokonywali właśnie ostatni zakręt na korytarzu prowadzącym do skrzydła, w którym mieściło się laboratorium Romana, gdy rozległo się przeciągłe wycie syreny.
– Co to?
– Czerwony stopień zagrożenia. – Puścił się biegiem. Coś się stało.
Zatrzymał się przed drzwiami Romana, zapukał. Otworzył drzwi i czekał, aż zdyszana Shanna dołączy.
Roman rozmawiał przez telefon, ale spojrzał w ich stronę. Na jej widok rozpromienił się i to sprawiło, że straciła resztki tchu.
– Nic jej nie jest, przyszła z Connorem. – Słuchał rozmówcy, ale nie odrywał oczu od Shanny.
Jej serce waliło jak oszalałe, w ustach jej zaschło. To po biegu, oczywiście, nie ma nic wspólnego z tym, jak na nią patrzył.
Położyła torebkę na czarnym blacie. W tle grała cicho muzyka, męski chór. Stanowiło to ostry kontrast dla wycia alarmu z korytarza. Wyjrzała przez opuszczone żaluzje. Po drugiej stronie ogrodu widziała skrzydło, w którym mieściła się kantyna.
– Informuj mnie na bieżąco. – Roman odłożył słuchawkę.
– Co się stało? – zapytał Connor.
– Angus znalazł strażnika w łazience, niedaleko sal, w których odbywało się spotkanie fokusowe. Był przytomny, ale sparaliżowany.
Szkot pobladł.
– To sprawka Petrovskiego.
– A co z tą staruszką? – wtrąciła się Shanna.
– Ciągle jej szukają. Teraz wiemy, że tobie nic się nie stało, więc skoncentrujemy się na Laszlu.
Connor zatrzymał się w połowie drogi do drzwi.
– Muszę iść.
– Idź, Shanna zostanie ze mną. – Zamknął drzwi na klucz.
– Jak się masz?
– W porządku. – Chyba wzrasta jej odporność na szok. A może już przekroczyła wszelkie normy i popadła w odrętwienie. Rozejrzała się po laboratorium. Była tu już kiedyś, ale wtedy panowała ciemność i nic nie widziała. Jej uwagę zwróciły dyplomy na ścianie. Podeszła tam.
Roman studiował mikrobiologię, chemię i farmację. Nawet po tylu latach chciał uzdrawiać. Jak powiedział Connor, śmierć nie zmienia człowieka. A Roman zawsze był dobry. Zerknęła przez ramię.
– Nie wiedziałam, że taki z ciebie kujon. Uniósł brew.
– Słucham?
– Masz sporo tytułów naukowych.
– Nie marnowałem czasu – odparł sucho. Zagryzła usta, żeby się nie uśmiechnąć.
– Studia wieczorowe? Kącik jego ust drgnął.
– Skąd wiesz? – Drukarka po drugiej stronie pokoju zawarczała cicho. Podszedł tam, spojrzał na ekran komputera, na którym widniały niezrozumiałe dla Shanny wykresy. Przyglądał się im z zainteresowaniem.
– Dobrze – szepnął. Wziął wydruki, studiował je pilnie.
– Bardzo dobrze.
– Ale co?
Rzucił papiery na stół.
– To. – Wziął fiolkę zielonego płynu. – Chyba mi się udało.
– Uśmiechał się szeroko. – Naprawdę mi się udało.
Wyglądał tak młodo i beztrosko, jakby zdjęto mu z pleców ciężar stuleci.
Uśmiechnęła się. Taki powinien być. Uzdrowiciel, pogrążony w pracy w laboratorium, zachwycony swymi osiągnięciami.
Podeszła bliżej.
– Co to takiego? Nowy płyn do czyszczenia toalet? Ze śmiechem odstawił probówkę.
– Ten specyfik umożliwi wampirom funkcjonowanie w ciągu dnia.
Spojrzała z niedowierzaniem.
– Żartujesz.
– Nie, nie żartowałbym z tego. To…
– Rewolucja – szepnęła. – Zmienisz świat. Skinął głową. Rozmarzył się.
– Jeszcze tego nie testowałem, więc nie wiem na pewno. Ale to byłby największy przełom od wynalezienia syntetycznej krwi.
Krwi, która uratowała tysiące istnień ludzkich. Roman to geniusz. I twierdzi, że ją kocha.
Z rękami skrzyżowanymi na piersiach, wpatrywał się w zielonkawy płyn.
– Wiesz, jeśli ten płyn zdoła ożywić wampira w stanie śmierci klinicznej, może także pomóc na niektóre przypadłości śmiertelników, jak śpiączka czy katatonia.
– O Boże. Roman, jesteś genialny. Skrzywił się.
– Po prostu miałem więcej czasu niż inni naukowcy. Albo kujoni, jak nas nazywasz. – Uśmiechnął się.
– Kujoni górą! Moje gratulacje! – Już wyciągała do niego ramiona, ale opamiętała się i tylko poklepała go po plecach.
Spoważniał.
– Boisz się mnie?
– Nie. Po prostu uważam, że lepiej, byśmy się nie…
– Nie dotykali? Nie kochali? – Oczy mu pociemniały. – Wiesz, że jeszcze nie skończyliśmy.
Przełknęła ślinę i cofnęła się o krok. To nie tak, że mu nie ufa. Wiedziała, że celowo nie zrobiłby jej krzywdy. Rzecz w tym, że nie ufa samej sobie. Kiedy tak na nią patrzył, czuła, jak jej opory znikają. Dwa razy kochali się i dwa razy tego żałowała. Rozum podpowiadał, że związek z wampirem nie może się udać. Niestety, to nie docierało do serca. A tym bardziej do ciała.
Zmieniła temat.
– Co to za muzyka?
– Chorały gregoriańskie. Przy nich najlepiej się koncentruję. – Podszedł do małej lodówki, wyjął butelkę krwi. – Dopilnuję, żebym był najedzony. – Zdjął nakrętkę i wypił. Na zimno.
Ojej. Czyżby chciał ją uwieść? No nie. Zaraz wzejdzie słońce. Za kwadrans Roman padnie jak trup. Oczywiście, wampiry jeśli chcą poruszają się bardzo szybko. Przechadzała się po laboratorium. Śledził każdy jej krok.
– To chyba stare. – Zaintrygował ją kamienny klęcznik.
– Owszem. Udało mi się to wydobyć z ruin klasztoru, w którym dorastałem. I krzyż, który masz na szyi. To wszystko, co mi zostało z tamtego życia.
Dotknęła krzyża.
– Kiedy już będzie po wszystkim, oddam ci go. Na pewno ma dla ciebie wielką wartość.
– Jest twój. A ty jesteś najcenniejsza.
Nie miała pojęcia, jak na to odpowiedzieć. Ja też cię lubię? Kiepski tekst.
– Radinka mówiła, że prowadzi dla ciebie poszukiwania i że mam z tobą o tym porozmawiać.
– Za dużo gada. – Upił łyk krwi. – Czerwona teczka. – Wskazał stolik za jej plecami.
Podeszła do stolika. Otworzyła teczkę i zobaczyła zdjęcie psa. Złoty retriever.
– To… pies. – Następne zdjęcie… czarny labrador, kolejne… owczarek niemiecki. – Dlaczego oglądam zdjęcia psów?
– Mówiłaś, że chciałabyś mieć wielkiego psa.
– Nie teraz. Uciekam. – Przełożyła zdjęcie malamuta i wstrzymała oddech, bo patrzyła na fotografię domu. Dużego, piętrowego domu z werandą i białym drewnianym płotem. A na trawniku dumnie stała tabliczka z napisem „Na sprzedaż”. Dom jej marzeń.
Nie, coś więcej. To propozycja wymarzonego życia, które Roman chciał z nią dzielić. Wzruszenie ściskało ją za gardło, brakowało jej słów, nie mogła oddychać. Myliła się. Wcale nie przywykła do ciągłych szoków. Poczuła łzy pod powiekami. Odłożyła zdjęcie drżącą ręką. A pod spodem – kolejny dom z drewnianym ogrodzeniem. Stary, wiktoriański, z uroczą wieżyczką. Też na sprzedaż.
Powiedziała mu, czego pragnie najbardziej, i chciał jej to dać. Przy ósmym, ostatnim zdjęciu, prawie nie widziała na oczy przez łzy.
– W nocy możemy je obejrzeć. – Odstawił pustą butelkę. – Wybierzesz ten, który ci się spodoba. Jeśli żaden, poszukamy dalej.
– Roman. – Drżącymi rękami zamknęła teczkę. – Jesteś cudowny, ale…
– Nie musisz odpowiadać od razu. Zaraz wzejdzie słońce, czas na nas. Wrócimy do mojej sypialni, dobrze?
Byłaby z nim sama. Nawet gdyby chciał ją uwieść, musiałby przestać po wschodzie słońca. Nie będzie mógł ruszyć palcem, a co dopiero…
Drzwi otworzyły się gwałtownie, do laboratorium wkroczył potężny Szkot. Dyszał ciężko. W zielonych oczach lśniły łzy.
– Angus? Co się stało?
– Przepadł twój mały chemik. Dranie go porwali.
– O nie. – Shanna zakryła usta dłonią. – Biedny Laszlo.
– Sygnał z jego telefonu był ciągle zajęty. Namierzyliśmy połączenie – dom Petrovskiego na Brooklynie.
– Rozumiem. – Roman pobladł.
– Ewan… Ewan Grant go pilnował. Zabili go. Roman cofnął się o krok.
– Na pewno? Może go porwali.
– Nie. Znaleźliśmy jego pył. Wbili mu kołek.
– Rany boskie. – Roman zacisnął dłonie na stole. – Ewan… był taki silny. Jak oni…
Angus wycedził przez zęby:
– Podejrzewamy, że użyli nightshade, tym też załatwili strażnika z łazienki. On… był wtedy bezbronny.
– Cholera! – Roman walnął pięścią w stół. – Dranie. – Przechadzał się nerwowo. – O której jest wschód słońca? Zdążymy się zemścić?
– Nie. Dobrze to zaplanowali. Słońce wschodzi za pięć minut. Za późno.
Zaklął pod nosem.
– Miałeś rację. Trzeba było dziś zaatakować.
– Nie obwiniaj się. – Angus spojrzał na Shannę spod zmarszczonych brwi.
Boże drogi… Dostała gęsiej skórki. Jego zdaniem to wszystko przez nią. Petrovsky nie zagrażałby chemikowi, gdyby ten jej nie pomógł w ucieczce. A gdyby Laszlo nie był na celowniku Rosjanina, nieznany Szkot żyłby.
Roman ciągle przechadzał się po laboratorium.
– Przynajmniej jeszcze przez dłuższy czas nie będą mogli go torturować.
– Aye, słońce położy kres ich nikczemności. – Zatrzymał się przy drzwiach, z dłonią na klamce. – A zatem się zgadzasz. Jutro wojna.
Roman skinął głową. W jego oczach płonął gniew.
– Tak.
Shanna głośno przełknęła ślinę. Zginie jeszcze niejeden wampir. Może nawet Roman.
– Wracamy z chłopcami do naszej piwnicy. Zaplanujemy wszystko do wschodu słońca. Schowaj się.
– Tak. – Roman podszedł do stolika.
Angus wyszedł, a on oparł czoło na ręce i zmrużył oczy. Shanna nie wiedziała, ze zmęczenia czy zmartwienia. Pewnie i jedno, i drugie. Zapewne od dawna znał nieżyjącego Szkota.
– Roman? Może przejdziemy do srebrnego pokoju?
– To moja wina – szepnął.
No tak, do tego jeszcze wyrzuty sumienia. Jej oczy podeszły łzami. Wiedziała aż za dobrze, co to za uczucie, obwiniać się za śmierć przyjaciela.
– Nie twoja, tylko moja.
– Nie. – Wydawał się zaskoczony. – Ja zdecydowałem, że będziemy cię chronić. Ja zadzwoniłem po Laszla i kazałem mu wracać. Wykonywał tylko moje rozkazy. Niby dlaczego miałaby to być twoja wina? Wtedy jeszcze nic nie wiedziałaś.
– Ale gdyby nie ja…
– O nie, konflikt między mną a Petrovskim zaczął się dawno temu. – Zachwiał się na nogach.
Podtrzymała go.
– Jesteś wyczerpany. Chodźmy do srebrnego pokoju.
– Za mało czasu. – Rozejrzał się. – Przeczekam w schowku.
– Nie. Nie będziesz spać na podłodze. Uśmiechnął się ze znużeniem.
– Najsłodsza, nawet tego nie zauważę.
– Pracownicy z dziennej zmiany przeniosą cię do srebrnego pokoju.
– Nie. Nie wiedzą, kim jestem. Nic mi nie będzie. – Zatoczył się w stronę schowka. – Opuść żaluzje, dobrze?
Podeszła do okna. Niebo jaśniało, na wschodzie pojawiła się różowa smuga. Już miała opuścić żaluzje, gdy złoty promień słońca musnął dach Romatechu.
Roman był przy schowku, otwierali drzwi.
Wybuch ją ogłuszył. Ziemia zadrżała. Shanna złapała się żaluzji, ale nie utrzymały jej ciężaru i mało brakowało, a upadłaby. Rozdzwonił się alarm. I jeszcze coś – dopiero po chwili dotarło do niej, że to ludzkie krzyki.
– O Boże. – Wyjrzała przez okno. W promieniach porannego słońca wił się kłąb dymu.
– Wybuch – szepnął Roman. – Gdzie?
– Nie wiem, widzę tylko dym. – Odwróciła się. Opierał się o drzwi do schowka, blady jak ściana.
– Zaplanowali to tak, żebym nie mógł nic zrobić. Wyjrzała na zewnątrz.
– To przeciwległe skrzydło. Kantyna! Radinka tam była!
– Podbiegła do telefonu, wykręciła numer 911.
– Tam… jest mnóstwo ludzi. – Roman oderwał się od drzwi, zrobił kilka kroków i osunął się na kolana.
– Wybuch w Romatechu! – krzyknęła do słuchawki.
– W jakiej sprawie pani dzwoni? – zapytała dyspozytorka.
– Wybuch! Przyślijcie straż pożarną i karetki.
– Proszę się uspokoić. Pani nazwisko?
– Szybko! Są ranni! – Rozłączyła się, spojrzała na Romana. Czołgał się po podłodze.
– Nic nie możesz teraz zrobić. Odpocznij.
– Nie. Muszę im pomóc.
– Wezwałam pogotowie. Sama tam pójdę, ale najpierw dopilnuję, żebyś się schował. – Spojrzała na schowek. Przybrała, jak jej się zdawało, władczy ton głosu; – Idź do siebie, i to już.
– Nie mogę. Jestem potrzebny. Uklękła przy nim ze łzami w oczach.
– Rozumiem cię, uwierz mi, znam to. Ale nie możesz nic zrobić.
– Owszem, mogę. – Przytrzymał się blatu stołu i dźwignął na nogi. Wyciągnął rękę po fiolkę zielonkawego płynu.
– Nie! To jeszcze niesprawdzone! Spojrzał na nią z ukosa.
– A co mi zrobi? Zabije?
– To nie jest zabawne, Roman. Proszę, nie.
Drżącą ręką uniósł fiolkę do ust. Wypił kilka sporych łyków i odstawił naczynie.
Zacisnęła palce na krucyfiksie.
– Wiesz w ogóle, jaka jest normalna dawka?
– Nie. – Zachwiał się na nogach. – Czuję się… dziwnie.
– Runął jak długi na ziemię.