Rozdział 12

Shanna schodziła do kuchni, zastanawiając się nad sytuacją. Dzięki Bogu, że Roman żyje! Teraz pytanie, czy zostać u niego, pod jego ochroną, czy skontaktować się z Bobem Mendozą? Myśl o zostaniu z Romanem była bardzo kusząca. Żaden mężczyzna nigdy jej tak nie pociągał. I nie intrygował.

Weszła do kuchni. Connor stał przy zlewie, płukał butelki i układał je w zmywarce.

– Wszystko w porządku, pani?

– Pewnie. – Zauważyła opakowanie plastrów na kontuarze. – Skaleczyłeś się?

– Nie tam, myślałem, że tobie, pani, będą potrzebne. – Spojrzał na jej szyję. – O, srebrny łańcuch. To cię pani ochroni.

– Roman mi go dał. – Podziwiała bardzo stary naszyjnik.

Aye, to dobry człowiek. – Schował plastry do szafki. – Nie powinienem był w niego wątpić.

Shanna otworzyła jedną z szafek.

– Gdzie macie szklanki?

– W tej. – Connor otworzył inną szafkę, podał jej naczynie. – Czego się pani napijesz?

– Wody. – Wskazała głową lodówkę. – Sama sobie wezmę. Niechętnie podał jej szklankę i podszedł wraz z nią do lodówki.

– Posłuchaj, nie traktuj mnie jak dziecka. – Wrzuciła kilka kostek lodu i uśmiechnęła się do Szkota. Opierał się o drzwi lodówki. – Jesteście cudowni. Rozpuszczacie mnie. – Nalała sobie wody.

Connor się zarumienił.

Usiadła za stołem, zajrzała do pudełka z ciastem czekoladowym.

– Mniam. – Sięgnęła do środka. – Jak myślisz, mógłbyś załatwić mi narzędzia stomatologiczne? Muszę poprawić Romanowi opatrunek.

Connor zajął miejsce naprzeciwko.

Aye. Zajmiemy się tym.

– Dzięki. – Shanna skubała ciastko. – Co tu właściwie jest do roboty?

– Po drugiej stronie holu, naprzeciwko salonu, mamy świetnie zaopatrzoną bibliotekę. A w twojej alkowie, pani powinien być telewizor.

Alkowa? Shanna uwielbiała staroświecki sposób wysławiania się Szkotów. Dojadła ciastko i poszła do biblioteki. O rany. Trzy ściany zastawione regałami z książkami, od podłogi do sufitu. Niektóre wydawały się bardzo stare. Inne napisano w językach, których nie potrafiła zidentyfikować.

Czwartą ścianę zajmowało wielkie okno za czarną zasłoną. Wyjrzała ukradkiem; zobaczyła spokojną i cichą ulicę oświetloną mdłym światłem latarni i samochody po obu stronach jezdni. Trudno uwierzyć, że gdzieś tam czatują ludzie, którzy pragną jej śmierci.

Z holu dobiegały głosy. Kobiece. Poszła do drzwi. Musiała przyznać sama przed sobą, że intrygowały ją tajemnicze kobiety, które oglądały telewizję w salonie Romana. Obserwowała je dyskretnie zza framugi.

Do saloniku zmierzały dwie piękne kobiety. Pierwsza, w czarnym kombinezonie z lycry, wyglądała jak modelka, miała wdzięk pantery z anoreksją. Włosy, długie i ciemne, spływały swobodnie na plecy. Talię otaczał szeroki pas nabijany lśniącymi kamieniami. Miała długie czarne paznokcie ozdobione różnobarwnymi kryształami.

Druga była drobna, ciemnowłosa, obcięta na pazia. Miała na sobie obcisły czarny sweterek z wielkim dekoltem, podkreślającym bujny biust, czarną mini, spod której wyłaniały się smukłe nogi w kabaretkach. Była malutka i słodka, ale buty na ogromnych platformach sprawiały, że poruszała się z wdziękiem bawołu.

Kobieta w kombinezonie gestykulowała zamaszyście. Jej paznokcie lśniły w świetle kandelabrów.

– Jak on może mnie tak traktować? Nie wie, że jestem sławna?

– Simone, jest bardzo zajęty – zauważyła Platforma. – Ma mnóstwo rzeczy na głowie, zwłaszcza że jutro zaczyna się konferencja.

Simone odrzuciła ciemne włosy przez ramię.

– Ależ ja specjalnie przyjechałam wcześniej, żeby się spotkać z tym dhaniem!

Shanna skrzywiła się, słuchając akcentu Francuzki. Wydawało się, że coś utkwiło jej w gardle i cały czas usiłuje odkaszlnąć, żeby się tego pozbyć.

Simone się naburmuszyła.

– Jest okropny!

Shanna zazgrzytała zębami. Na pewno.

Simone otworzyła podwójne drzwi do salonu, wypełnionego kobietami. Siedziały na skórzanych kanapach i popijały coś z kryształowych kielichów.

– Witaj, Simone! Cześć, Maggie! – powitały nowo przybyłe.

– Nasz program już się zaczął? – Maggie wkroczyła, stukając wielkimi buciorami.

– Nie – odparła kobieta, która siedziała na środkowej kanapie i Shanna widziała jedynie czubek jej głowy – krótkie, sterczące włosy ufarbowane na głęboki fiolet. – Ciągle trwają wiadomości.

Shanna spojrzała na telewizor z wielkim ekranem. Zwyczajny z wyglądu prezenter czytał wiadomości, ale nie słychać było słów, bo w rogu jaśniał czerwony znak wyłączonego dźwięku. Zebrane tu damy nie przywiązywały większej wagi do bieżących wydarzeń. Pod czerwonym znaczkiem widniało czarne logo stacji DVN, Shanna naliczyła jedenaście kobiet, wszystkie w wieku dwudziestu kilku lat. A niech tam. Jeśli coś ma ją łączyć z Romanem, musi wiedzieć, co tu robią. Wyszła do holu.

Simone nalała sobie płynu z karafki na stole.

– Czy ktoś już dziś widział pana? – Przysiadła na skraju sofy po lewej.

Fioletowowłosa wpatrywała się w swoje długie fioletowe paznokcie.

– Podobno ma inną.

– Co? – W oczach Simone pojawił się błysk. Pochyliła się do przodu, odstawiła kielich na stół. – Kłamiesz, Vando. Niemożliwe, żeby phagnął innej, skoho może mieć moi.

Vanda wzruszyła ramionami.

– Nie kłamię. Phil mi powiedział.

– Dzienny strażnik? – Maggie przysiadła koło Simone.

Vanda wstała. Ona także miała na sobie czarny kombinezon, jednak jej pasek stanowiły splecione rzemienie. Przeczesała włosy palcami.

– Podobam się Philowi. Mówi mi wszystko, co chcę wiedzieć.

Simone osunęła się na kanapę. Wydawało się, że miękkie poduchy całkowicie pochłoną wątle ciało.

– A więc to prawda? Że ma inną?

– Tak. – Vanda odwróciła głowę, pociągnęła nosem. – A to co? – Zobaczyła Shannę w holu. – No proszę, o wilku mowa.

Cała jedenastka wbiła w nią wzrok.

Weszła do saloniku z uśmiechem na ustach.

– Dobry wieczór. – Shanna przyglądała się wszystkim po kolei. No dobra, czarne ciuchy to w Nowym Jorku normalka, ale te już naprawdę przesadzają. Jedna miała na sobie suknię jak ze średniowiecza. Druga kreację wiktoriańską. A to co? Krynolina?

Vanda obeszła stolik i władczo stanęła przy telewizorze. O rany. Jej kombinezon miał dekolt do pasa. Shanna widziała o wiele więcej, niż miała na to ochotę.

– Nazywam się Shanna Whelan. Jestem dentystką. Vanda zmrużyła oczy.

– Nie mamy problemów z uzębieniem.

– To dobrze. – Nie pojmowała, dlaczego patrzą na nią tak wrogo. Chociaż nie, nie wszystkie, jedna, uśmiecha się przyjaźnie. Blondynka w normalnych modnych ciuchach siedziała na uboczu.

Kobieta w wiktoriańskiej sukni mówiła z południowym akcentem, jak piękność z plantacji:

– Dentystka? Doprawdy, nie pojmuję, z jakiego powodu pan miałby ją tu sprowadzić.

Dama w średniowiecznej szacie skinęła głową.

– Tu nie jest jej miejsce. Powinna odejść. Odezwała się sympatyczna blondynka:

– Bez przesady, pan do swojego domu może zapraszać, kogo chce.

Spoglądały na nią groźnie. Vanda pokręciła głową.

– Nie drażnij ich, Darcy. Uprzykrzą ci życie.

– Też mi życie. – Darcy przewróciła oczami. – Umieram ze strachu. Co mi zrobią? Zabiją?

Średniowieczna dama dumnie zadarła głowę.

– Nie prowokuj nas. Dla ciebie też nie ma tu miejsca. Dziwaczki. Shanna cofnęła się o krok.

Piękność z południa taksowała wzrokiem Shannę.

– To prawda? Jesteś nową towarzyszką pana? Pokręciła głową.

– Nie wiem, o kogo wam chodzi. Zachichotały. Darcy się skrzywiła.

Bon, dobrze – Simone zwinęła się w kłębek jak zadowolona kotka. – A zatem zostawisz go w spokoju. Przyjechałam z Pahyża specjalnie dla niego.

Maggie pochyliła się i szepnęła jej coś do ucha.

Non! – Simone szeroko otworzyła oczy. – Nie powiedział jej? – Naburmuszyła się. – A mnie ignohuje. I pomyśleć, że chciałam uphawiać seks z tym dhaniem!

Maggie westchnęła.

– On już w ogóle nie uprawia seksu. Nie to co dawniej.

– To prawda – mruknęła Vanda. Inne tylko kiwały głowami.

Rany. Shanna się skrzywiła. Ten cały pan uprawiał seks z nimi wszystkimi? Co za dziwak.

– Ale ze mną będzie – oświadczyła Simone. – Żaden mężczyzna mi się nie oprze. – Z pogardą spojrzała na Shannę. – Niby dlaczego miałby jej phagnąć? Nosi co najmniej cztehnastkę.

Excusezmoi? Przepraszam? – Shanna zerknęła na bezczelną Francuzkę.

– O, patrzcie! – Maggie wskazywała ekran telewizora. – Wiadomości się skończyły. Czas na nasz serial.

Zapomniały o Shannie, wbiły wzrok w ekran. Maggie sięgnęła po pilota, wcisnęła odpowiedni guzik i włączyła dźwięk. Reklama – kobieta zachwalała głęboki, złożony smak napoju o nazwie chocolood.

Vanda minęła kanapy, szła do Shanny. Dopiero z bliska było widać, że jej pasek to w rzeczywistości pejcz, a na jednej piersi ma tatuaż. Nietoperza. Fioletowego.

Shanna zaplotła ręce na piersi. Nie da się zastraszyć.

Vanda się zatrzymała.

– Podobno pan zasnął w cudzym łóżku.

– No nie! – Pozostałe oderwały wzrok od ekranu. Gapiły się na Vandę.

Vanda się uśmiechała. Rozkoszowała się ich zainteresowaniem. Pogładziła sterczące fioletowe włosy.

– Phil mi mówił.

– W czyim łóżku? – Zainteresowała się Simone. – Wydhapię oczy tej suce.

Vanda spojrzała na Shannę. Inne podążyły za jej wzrokiem.

Shanna uniosła dłonie.

– Posłuchajcie, chodzi wam o kogoś innego. Nie znam tego waszego pana, kimkolwiek jest.

Vanda zachichotała.

– Niezbyt mądra, co? Tego już za wiele.

– Wiesz, paniusiu, bystra na tyle, żeby nie farbować sobie włosów na fioletowo. Albo dzielić się facetem z innymi.

Niektóre kobiety zareagowały śmiechem, inne gniewem.

– Phil mówił, że w twoim łóżku był mężczyzna – droczyła się z nią Vanda. – Obudziłaś się i myślałaś, że nie żyje.

Chichoty ze wszystkich stron.

Shanna zmarszczyła brwi.

– To był Roman Draganesti. Vanda uśmiechnęła się powoli.

– To właśnie nasz pan.

Otworzyła usta ze zdumienia. Czy to możliwe? Roman miałby jedenaście kochanek mieszkających pod jednym dachem?

– Nie. – Pokręciła głową.

Kobiety obserwowały ją z satysfakcją. Vanda z wyrazem triumfu na twarzy opierała się o klamkę.

Shannę przeszył dreszcz. Nieprawda. Po prostu chciały jej dokuczyć.

– Roman jest porządnym człowiekiem.

– Drań – syknęła Simone.

Shannie kręciło się w głowie. To człowiek szlachetny. Tak mówiło jej serce. Chciał ją chronić, nie skrzywdzić.

– Nie wierzę wam. Romanowi na mnie zależy. Dał mi to. – Krucyfiks wsunął się pod sweterek. Wyjęła go.

Patrzyły na niego z pogardą. Vanda zesztywniała.

– To my jesteśmy jego kobietami. Dla ciebie nie ma tu miejsca.

Shanna przełknęła ślinę. Czyżby Roman naprawdę miał jedenaście kochanek? Jak mógł ją całować, skoro ma tyle kobiet? O Boże. Przycisnęła krzyż do piersi.

– Nie wierzę wam.

– W takim razie jesteś idiotką – prychnęła Simone. – To dla nas obraza, że musimy go dzielić z kimś takim jak ty.

Shanna przyglądała się im uważnie. Na pewno kłamią, ale dlaczego? Nasuwało się tylko jedno logiczne wytłumaczenie: wściekły się, bo spędziła tyle czasu z ich panem. Z Romanem.

Jak mógł jej to zrobić? Sprawiał, że czuła się wyjątkowa, a miał tu cały harem. Ależ była głupia, licząc, że chce ją chronić przed bandytami. Przydała się jako dodatek do kolekcji, do pełnego tuzina. Simone ma rację. To drań. Ma jedenaście kobiet czekających na każde jego skinienie, a jemu jeszcze mało. Świnia! Wybiegła z salonu, rzuciła się do schodów. Zanim dotarła do czwartego piętra, sapała gniewnie. O nie, nie zostanie tu. Nigdy więcej nie chce widzieć Romana. Sama o siebie zadba.

Co jej będzie potrzebne? Trochę ubrań, torebka… Przypomniała sobie, że torebka z Marilyn Monroe została w gabinecie Romana, tej świni.

Pobiegła na najwyższe piętro. Przy schodach czuwał Szkot. Podszedł do niej.

– Coś ci potrzebne, pani?

– Torebka, którą zostawiłam. – Wskazała drzwi do gabinetu. – Tam.

– Nie ma sprawy. – Strażnik otworzył drzwi.

Zajrzała do środka i zobaczyła torebkę na podłodze koło szezlonga. Sprawdziła zawartość: portfel, książeczka czekowa i beretta. Dzięki Bogu.

Przypomniała sobie, jak zaledwie wczorajszej nocy celowała z niej do Romana. Właściwie dlaczego postanowiła mu zaufać? Wsiadając z nim do samochodu, powierzyła mu swoje życie.

Spojrzała ze smutkiem na aksamitny szezlong. Wczoraj pozwoliła, by ją tu zahipnotyzował. Znów mu zaufała, i tym razem powierzyła mu swój zawód, marzenia i obawy. A potem, przy drzwiach, całowali się. I to jak. Powierzyła mu swoje serce.

Po jej policzku spływała łza. Cholera, nie! Otarła łzy. Nie będzie płakać, nie przez tego drania. Była już przy drzwiach, ale nagle się zatrzymała.

Niech wie. Niech wie, że go nie chce. Nikt nie będzie jej tak traktował. Podeszła do biurka, zdjęła krucyfiks, położyła na środku. Proszę. Może to zrozumie.

Wyszła z gabinetu – strażnik czekał przy drzwiach. O rany. Jak się stąd wydostać? Strażnicy są wszędzie. Zeszła na czwarte, pogrążona w myślach. Wcześniej, zanim poznała kobiety Romana, widziała przy drzwiach wejściowych nieznanego jej Szkota. A zatem Connor jest przy tylnym wejściu. Na pewno jej nie wypuści. Musi spróbować od frontu. Nie miała swojego identyfikatora, nie znała kodu. Musi więc przekonać strażnika, żeby ją wypuścił.

W swoim pokoju przechadzała się nerwowo i snuła plany. Drażniła ją myśl, że przyjmie coś od Romana, Króla Świń, ale walczy o życie i musi postępować rozsądnie, praktycznie. Włożyła naręcze ubrań do największej reklamówki.

Radinka nie kupiła jej ani jednej czarnej rzeczy. Cholera. Żeby jej plan się powiódł, musi włożyć coś czarnego. Aha! Wczorajsze spodnie są czarne. Włożyła swoje stare ciuchy, nowe wrzuciła do siatki. Wsunęła stopy w stare białe adidasy. Najlepsze do marszu.

Z torebką i siatką podeszła do drzwi. Strażnik skinął jej głową.

Uśmiechnęła się.

– Chciałam przymierzyć te ciuchy razem z… Darcy. – Podniosła torbę z zakupami. – Ale nie powiedziała mi, w którym jest pokoju.

– Ach, ta ślicznotka o jasnych włosach. – Strażnik się uśmiechnął. – Cały harem mieszka na drugim.

Na twarzy Shanny zastygł uśmiech. Harem? Tak o nich mówili? Zazgrzytała zębami.

– Wielkie dzięki.

Zbiegła ze schodów. Cholerny Roman. Pan i jego harem. To chore! Na drugim piętrze weszła do pierwszego z brzegu pokoju. Dwa podwójne łóżka, oba rozgrzebane. Wygląda na to, że dziewczyny z haremu Romana muszą dzielić pokoje. Biedulki.

Zajrzała do szafy. Kombinezony? W życiu się w nie nie zmieści. O, jest! Siatkowa tunika, czarna oczywiście. Włożyła ją na różową koszulkę. Vanda zapewne włożyłaby ją na gołe ciało.

Czarny beret – ukryła pod nim brązowe włosy. Czy takie przebranie wystarczy? Rozejrzała się po pokoju. Żadnych luster. Aż trudno w to uwierzyć. Jak te kobiety radzą sobie bez luster?

W łazience znalazła ciemnoczerwoną szminkę. Umalowała się – przeglądała się w lusterku w swojej puderniczce. Musnęła powieki czerwonym cieniem. Dobra, jest przerażająca jak one. Zabrała siatkę i torebkę, podeszła do schodów.

Na parterze zerknęła na drzwi do salonu. Zamknięte. Dobrze. Harem siedzi w środku. Nie żeby starały się ją powstrzymać. W tej chwili z kuchni wyszedł Connor. On to co innego, na pewno jej nie wypuści.

Ukryta za schodami rozglądała się w poszukiwaniu lepszej kryjówki i wtedy dostrzegła jeszcze jedne, wąskie schody prowadzące na dół. Piwnica. Może tamtędy zdoła się jakoś wymknąć. Zeszła na dół. Kocioł grzewczy, pralka, suszarka, drzwi. Nacisnęła klamkę.

Znalazła się w obszernym pomieszczeniu, pośrodku którego królował stół bilardowy. Witrażowa lampa nad nim sączyła mdłe światło. Po kątach stał sprzęt do ćwiczeń. Na ścianach widniały chorągwie z herbami, a między nimi topory i miecze. Po drugiej stronie pokoju stała skórzana kanapa i dwa fotele, a na nich leżały czerwono-zielone pledy. Pewnie tu Szkoci odpoczywają między zmianami.

Shanna usłyszała kroki na schodach. Cholera. Zobaczą ją, jeśli teraz wyjdzie. Kanapa stała przy samej ścianie, nie zdoła się za nią ukryć. I wtedy zobaczyła jeszcze jedne drzwi.

Kroki były coraz bliżej. Więcej niż jedna osoba. Podbiegła do drzwi, wślizgnęła się do środka. Otoczyła ją nieprzenikniona ciemność. Czy to garderoba? Odłożyła torebkę i siatkę na podłogę. Wyciągnęła ręce – pusto.

Oparła się o drzwi. Słyszała głosy i śmiechy. W końcu zapadła cisza. Ostrożnie uchyliła drzwi. Pokój był pusty. Ale paliło się światło.

Zabrała swoje pakunki i wymknęła się z kryjówki. Odwróciła się, by zamknąć drzwi, i sapnęła głośno. Światło z wartowni oświetliło także jej kryjówkę.

To niemożliwe. Upuściła pakunki, weszła z powrotem za drzwi, po omacku znalazła kontakt. Pstryk.

Jęknęła głośno. Miała gęsią skórkę. Wąskie pomieszczenie przypominało upiorną sypialnię z dwoma rzędami łóżek. Tylko że tu zamiast łóżek stały trumny. Ponad tuzin. Wszystkie otwarte. I puste, nie licząc poduszek i koców w szkocką kratę.

Zgasiła światło, zamknęła drzwi. Boże, przecież to chore! Zabrała bagaże i wybiegła z pokoju strażników. Było jej niedobrze. Tego już za wiele. Najpierw Roman i jego zdrada, jego koszmarny harem, a teraz jeszcze trumny? Szkoci naprawdę w nich śpią? Fala żółci podeszła jej do gardła. Przełknęła z trudem. Nie, nie! Nie wpadnie w panikę. Raj nagle przerodził się w piekło, ale ona się nie podda.

Musi stąd zwiewać. Była już na parterze. Zobaczyła strażnika przy drzwiach wejściowych. No dobra, kurtyna w górę. Głęboko zaczerpnęła tchu. Musi się uspokoić. Nie myśl teraz o trumnach. Bądź twarda.

Wyprostowała się, dumnie uniosła głowę.

Bonsoir, dobry wieczór. – Szła dzielnie w stronę drzwi z torebkami w dłoni. Mówiła z silnym francuskim akcentem. – Muszę wyjść i kupić farbę do włosów. Simone zażyczyła sobie pasemek.

Strażnik patrzył na nią tępo.

– No wiesz, blond pasemka. To ostatni krzyk mody! Zmarszczył brwi.

– Kim jesteś?

– Osobistą stylistką włosów Simone. Angelique z Pahyża. Słyszałeś o mnie, prawda?

Pokręcił głową.

Merde! - Jednak czasami znajomość przekleństw bardzo się przydaje. Podobnie jak trzy lata francuskiego w szkole z internatem. – Jeśli nie wrócę z farbą, Simone będzie furieuse, wściekła!

Szkot pobladł. Pewnie był już świadkiem furii Simone.

– No, pewnie nic się nie stanie, jak wyjdziesz na chwilę. Trafisz tu panna z powrotem?

Shanna się napuszyła.

– Czy wyglądam jak idiote?

Szkot przesunął identyfikatorem przez czytnik. Zapaliło się zielone światełko. Otworzył drzwi, wyjrzał na zewnątrz – Moim zdaniem droga wolna, dziewczyno. Kiedy wrócisz, zadzwoń interkomem, to cię wpuszczę.

Merci bien, dziękuję bardzo. – Wyszła na zewnątrz, Szkot zamknął za sobą drzwi. Uf! Poczekała, aż serce przestanie jej walić. Udało się! Rozejrzała się. Na ulicy panował spokój. Chodnikiem przechadzało się kilka osób. Zbiegła ze schodów i skręciła w stronę Central Parku.

Za jej plecami ożył silnik. Serce zabiło jej szybciej, ale szła dalej. Nie odwracaj się, to nic takiego.

Ulicą przeciągnęła smuga światła – włączono reflektory w samochodzie z tyłu. Czoło miała mokre od potu. Nie odwracaj się.

Nie wytrzyma. Musi wiedzieć.

Zerknęła przez ramię. Czarny sedan ruszał z miejsca.

Cholera! Patrzyła przed siebie. Wyglądał tak samo jak samochody, którymi Rosjanie przyjechali pod klinikę dentystyczną. Nie panikuj. W tym mieście jest miliard czarnych wozów.

Nagle oślepił ją strumień światła – zapalił je samochód stojący przed nią. Zmrużyła oczy. Czarny SUV z zaciemnionymi szybami.

Sedan za jej plecami przyspieszył. SUV skręcił, jechał prosto na nią, zahamował gwałtownie, stanął bokiem, zablokował całą ulicę. Czarny sedan był w pułapce. Kierowca wyskoczył jak z procy. Klął soczyście na cały głos. Po rosyjsku.

Shanna puściła się biegiem. Dopadła do rogu, skręciła w lewo, gnała dalej. Serce waliło jej jak oszalałe. Była mokra od potu, ale biegła ile sił. Dotarła do Central Parku. Zwolniła, teraz szła. Rozejrzała się, żeby się upewnić, że nikt jej nie śledzi.

Boże drogi, cudem wymknęła się Rosjanom. Od potu zrobiło jej się zimno. Zadrżała. Gdyby nie terenówka, byłaby już trupem, to pewne. Pomyślała od razu o trumnach w piwnicy. Żołądek fiknął salto.

Zatrzymała się, oddychała głęboko. Uspokój się. Teraz nie może sobie pozwolić na mdłości. Nie myśl o trumnach, nie teraz. Niestety, inne myśli nie były bardziej pogodne.

Kto, do cholery, siedział za kierownicą SUV-a?

Загрузка...