Dziesięć minut później Roman teleportował się do gabinetu Radinki w Romatechu. Podniosła wzrok znad biurka.
– No, jesteś wreszcie. Spóźniasz się. Angus i Jean-Luc już czekają u ciebie.
– Świetnie. Radinko, musisz mi czegoś poszukać.
– Jasne. – Oparła łokcie na biurku. – O co chodzi?
– Chciałbym kupić nową nieruchomość.
– Na nową fabrykę? Dobry pomysł, zwłaszcza wobec aktywności Malkontentów, którzy nam podrzucają ładunki wybuchowe. A przy okazji, uprzedziłam cię i zamówiłam transport syntetycznej krwi z fabryki w Illinois.
– Dziękuję.
Sięgnęła po notes i długopis.
– No dobra, gdzie ma być ta nowa fabryka? Roman przestępował z nogi na nogę.
– Nie chodzi o fabrykę, tylko o… dom. Duży dom. Ściągnęła brwi, ale notowała pilnie.
– Coś więcej, czy tylko duży?
– Musi być w przyjaznej okolicy, niedaleko stąd. Białe drewniane ogrodzenie, duży ogród, duży pies.
Stukała długopisem w kartkę.
– O ile mi wiadomo, psy nie stanowią części wyposażenia.
– Wiem. – Założył ręce na piersi, zirytowany jej rozbawieniem. – Ale musisz dowiedzieć się, gdzie można kupić dużego psa, albo szczeniaka, z którego taki pies wyrośnie.
– Jaki to ma być pies, jeśli wolno zapytać?
– Duży. – Zgrzytnął zębami. – Przygotuj zdjęcia różnych ras. I domów na sprzedaż. Nie ja dokonam ostatecznego wyboru.
– Och! – Uśmiechnęła się. – Znaczy że między tobą a Shanną sprawy się układają?
– Nie. Pewnie wynajmę ten dom. Zmarkotniała.
– Więc może na to za wcześnie. Ucieknie, jeśli będziesz za bardzo naciskać.
I tak może uciec, pomyślał ze strachem.
– Najbardziej na świecie pragnie normalnego życia i normalnego męża. – Skrzywił się i wzruszył ramionami. – A tego nie można o mnie powiedzieć.
Usta Radinki drgnęły w uśmiechu.
– Pewnie nie, ale po piętnastu latach w Romatechu sama nie wiem, co jest normalne.
– Dam jej normalny dom i normalnego psa.
– Chcesz kupić normalność? Przejrzy cię na wylot.
– Chyba zauważy, że chcę spełnić jej marzenia. I dać tak normalne życie, jak to tylko możliwe.
Zmarszczyła brwi. Zamyśliła się.
– Wiesz co? Wydaje mi się, że każda kobieta przede wszystkim pragnie miłości.
– Już to ma. Powiedziałam jej, że ją kocham.
– Cudownie! – I znów, Radinka uśmiechnęła się i zmarkotniała. – Nie wydajesz się szczęśliwy.
– Pewnie dlatego, że wybiegła z płaczem z mojego pokoju.
– O nie. Zazwyczaj się nie mylę w tych sprawach. Westchnął. Nieraz już zastanawiał się, czy Radinka naprawdę ma dar jasnowidzenia; a jeśli tak, czemu do cholery nie przewidziała ataku na własnego syna? Chyba że już wcześniej wiedziała, iż Gregori stanie się wampirem. Schyliła się nad notesem.
– Jestem przekonana, że to kobieta dla ciebie.
– Ja też. Wiem, że bardzo jej na mnie zależy, bo inaczej… Uniosła brwi. Czekała, co powie dalej. Przestępował z nogi na nogę.
– Poszukaj domu, dobrze? Muszę iść, już jestem spóźniony.
Uśmiechnęła się.
– Przejdzie jej. Wszystko będzie dobrze. – Odwróciła się na krześle, usiadła twarzą do komputera.
– Już szukam.
– Dzięki. – Szedł do drzwi.
– Musisz też zwolnić harem! – zawołała za nim. Skrzywił się. Poważny problem. Będzie musiał wspierać kobiety finansowo, póki same nie staną na nogi.
Wszedł do biura.
– Dobry wieczór, panowie.
Angus poderwał się z fotela. Występował, jak zwykle, w niebieskozielonym tartanie klanu MacKay.
– Aleśmy się na ciebie naczekali. Musimy załatwić sprawę tych cholernych Malkontentów.
Jean-Luc nie wstał, tylko uniósł rękę w geście powitania.
– Bonsoir, mon ami!
– Podjęliście jakąś decyzję? – Roman usiadł za biurkiem.
– Nie ma czasu na gadanie. – Angus spacerował po gabinecie. – Wczoraj wieczorem Malkontenci wypowiedzieli nam wojnę. Moi Szkoci są gotowi do walki. Uważam, że powinniśmy zaatakować. Dziś.
– Nie zgadzam się. – Jean-Luc wpadł mu w słowo. – Petrovsky jest z pewnością przygotowany na nasz odwet. Zaatakujemy jego dom na Brooklynie i co, będziemy na otwartej przestrzeni, jak kaczki do odstrzału. Niby dlaczego chcemy im dać taką przewagę?
– Moi ludzie się nie boją! – ryknął MacKay.
– Ja też nie. – W niebieskich oczach Jean-Luca pojawił się błysk. – Tu nie chodzi o strach, tylko o praktyczne podejście do sprawy. Gdybyście wy, Szkoci, nie byli w gorącej wodzie kąpani, w przeszłości przegralibyście mniej wojen.
– Nie jestem w gorącej wodzie kąpany! – huknął Angus. Roman podniósł ręce.
– Spokojnie, panowie. We wczorajszej eksplozji nikt nie ucierpiał. I chodź zgadzam się, że sprawę Petrovskiego trzeba załatwić, wolałbym nie angażować się w otwartą wojnę na oczach śmiertelnych.
– Exactement. - Jean-Luc poruszył się na fotelu. – Moim zdaniem powinniśmy obserwować Petrovskiego i jego ludzi, a kiedy dopadniemy ich w pojedynkę czy dwójkami – eliminować.
Angus się żachnął.
– Honorowy wojownik tak nie postępuje. Jean-Luc wstał powoli.
– Jeśli sugerujesz, że nie mam honoru, muszę cię wyzwać na pojedynek.
Roman jęknął. Pięćset lat wysłuchiwania ich ciągłych kłótni nadweręży nawet najwierniejszą przyjaźń.
– Czy możemy zacząć od zabicia Petrovskiego, a dopiero potem siebie wzajemnie?
Angus i Jean-Luc parsknęli śmiechem.
– Ponieważ my, jak zwykle, nie zgadzamy się, ty zadecydujesz – powiedział Jean-Luc.
Roman skinął głową.
– Tym razem przychylam się do zdania Jean-Luca. Atak na dom na Brooklynie wzbudzi za duże zainteresowanie. I wystawi na niebezpieczeństwo wielu Szkotów.
– Nam to nie przeszkadza – sapnął Angus i wrócił na fotel.
– Ale mnie, tak – uciął Roman. – Znam was od dawna.
– Jest nas ograniczona liczba – dorzucił Jean-Luc. – Nie wiem jak wy, ale ja nie przemieniłem nikogo w wampira od rewolucji francuskiej.
– Ja od Culloden – rzucił Angus. – Ale Petrovsky i jemu podobni ciągle przemieniają ludzi o mrocznych sercach.
– I tym samym produkują złe wampiry. – Westchnął. – Wyjątkowo jesteśmy en accord, mon ami. Ich zastępy rosną, nasze nie.
– Musimy mieć więcej wampirów – oświadczył Szkot.
– Nie ma mowy! – Romana przeraził kierunek, w którym zmierzała ta rozmowa. – Nie skażę na piekło kolejnych dusz!
– A ja tak. – MacKay odgarnął miedziany kosmyk za ucho. – Gdzieś na tym świecie na pewno codziennie umierają szlachetni żołnierze, którzy z otwartymi ramionami powitają okazję, by nadal zwalczać zło.
Roman się pochylił.
– Teraz wojny wyglądają inaczej niż trzysta lat temu. Dzisiejsze armie pilnują swoich ludzi. Nawet martwych. Zauważyliby, gdyby zaginęli.
– Zaginęli w akcji… – Francuz wzruszył ramionami. – To się zdarza. Zgadzam się z Angusem.
Roman masował sobie skronie, przerażony perspektywą tworzenia nowych wampirów.
– Możemy to na razie zostawić? Ważniejszy jest Petrovsky.
– Dobrze – mruknął Jean-Luc.
– Niech ci będzie. – Angus zmarszczył brwi. – Teraz musimy zająć się tą sprawą z CIA i ich projektem „Trumna”. Tylko piątka agentów… Nie powinno być problemu.
Roman pokręcił głową.
– Nie chcę ich zabijać.
– Coś innego miałem na myśli – syknął Angus. – Wszyscy przecież wiemy, że związałeś się z córką ich przywódcy.
Jean-Luc spojrzał na niego wymownie.
– Zwłaszcza po wczorajszej nocy.
Roman poczuł ze zdumieniem, że się czerwieni. Jak widać, udzielają mu się reakcje Shanny. Angus odchrząknął.
– Chyba to najprostszy sposób – zmodyfikować im pamięć. Oczywiście liczy się czas. Musimy załatwić cała piątkę w tym samym czasie, tej samej nocy, gdy włamiemy się do Langley, żeby zniszczyć akta.
– Sprzątanie. – Jean-Luc się uśmiechnął. – To mi się podoba.
– Nie jestem pewien, czy to się uda. – Roman poczuł na sobie zdziwiony wzrok przyjaciół. – Shanna nie ulega kontroli myśli.
MacKay szeroko otworzył zielone oczy.
– Chyba żartujesz.
– Nie. Co więcej, obawiam się, że odziedziczyła zdolności po ojcu. I zakładam, że ekipa „Trumny” jest tak mała, bo wszyscy mają podobne zdolności.
– Merde - szepnął Jean-Luc.
– Skoro pracują przy projekcie przeciwko wampirom, byłoby oczywiste, kto ich zabił – dodał Roman.
– A rząd amerykański miałby jeszcze więcej przesłanek, żeby nas ścigać – zakończył Jean-Luc.
– To większe zagrożenie, niż mi się wydawało. – Angus bębnił palcami o oparcie krzesła. – Musimy to dokładnie przemyśleć.
– Dobrze. Na razie dajmy sobie z tym spokój. – Roman wstał i ruszył do drzwi. – Jakby co, jestem w laboratorium. – Szedł szybkim krokiem, zależało mu, by dokonać przełomu w pracy nad środkiem pozwalającym wampirom funkcjonować za dnia. Zobaczył Szkota przed laboratorium chemika. Dobrze. Niech go chronią, ile trzeba.
Przywitał się ze strażnikiem i wszedł do środka. Laszlo wpatrywał się w mikroskop.
– Cześć, Laszlo.
Mało brakowało, a Veszta spadłby ze stołka. Roman go podtrzymał.
– Wszystko w porządku?
– Tak. – Poprawił na sobie kitel, przy którym nie został ani jeden guzik. – Ostatnio trochę nerwowo reaguję.
– Podobno pracujesz nad tanią miksturą dla ubogich.
– Tak jest, sir – mówił z entuzjazmem. – Na jutrzejsze spotkanie fokusowe będę miał trzy próbki. Eksperymentuję z proporcjami wody i krwinek. I spróbuję dodać smaki, nie wiem, może cytrynę i wanilię.
– Waniliowa krew? Sam chętnie tego skosztuję.
– Dziękuję, sir.
Roman przysiadł na sąsiednim stołku.
– Chciałbym cię o coś zapytać, usłyszeć twoje zdanie.
– Ależ oczywiście. Będę zaszczycony, jeśli się na coś przydam, sir.
– W tej chwili to pytanie teoretyczne, ale myślałem o nasieniu. Naszym nasieniu.
Chemik wytrzeszczył oczy.
– Nasze nasienie jest martwe, sir.
– Wiem. Ale gdyby do ludzkiego, żywego nasienia wszczepić nowe, inne DNA, usunąwszy najpierw DNA dawcy?
Laszlo jeszcze bardziej wybałuszył oczy.
– A niby kto chciałby, żeby jego DNA znalazło się w żywym nasieniu?
– Ja.
– Och. A zatem… chce pan spłodzić dzieci? Tylko z Shanną.
– Chcę wiedzieć, czy to możliwe. Chemik powoli kiwał głową.
– Chyba tak.
– Dobrze. – Roman szedł do drzwi. Zatrzymał się w pół kroku. – Byłbym ci bardzo wdzięczny, gdyby ta rozmowa została między nami.
– Oczywiście, sir. – Laszlo bawił się smętnymi resztkami nitek, na których kiedyś wisiał guzik. – Nikomu nie powiem ani słowa.
Roman poszedł do swojego laboratorium, żeby zająć się środkiem umożliwiającym funkcjonowanie za dnia. Włączył muzykę – gregoriańskie chorały. Przy nich najlepiej się koncentrował. Był już tak blisko. Ani się obejrzał, muzyka ucichła. Spojrzał na zegarek. Wpół do szóstej. Czas zawsze mijał niepostrzeżenie, gdy pochłonął go nowy projekt. Zadzwonił do Connora i teleportował się do kuchni.
– Jak sytuacja?
– Wszystko w porządku. Ani śladu po Petrovskim i jego armii.
– A Shanna?
– U siebie. Zostawiłem jej pod drzwiami dietetyczną colę i ciastka czekoladowe. Zniknęły, więc nie jest źle.
– Rozumiem. Dziękuję. – Stanął u podstawy schodów, spojrzał w górę i błyskawicznie teleportował się na najwyższe piętro. Wszedł do gabinetu. Widok czerwonego szezlonga przywołał ponure myśli. Westchnął ciężko. Co z niego za kretyn, że ją ukąsił. A potem palnął, że ją kocha.
Podszedł do barku – czas na kolację. Zajrzeć do Shanny? Czy w ogóle się do niego odezwie? Odkręcił zakrętkę, wstawił butelkę do mikrofalówki. Może powinien zostawić ją w spokoju. Nie najlepiej zareagowała na jego miłosne wyznanie. Da jej czas, ale nie zrezygnuje.
– Niech to piekło pochłonie! – Ivan nerwowo przechadzał się po ciasnym gabinecie. Oglądał wiadomości na DVN i choć wybuch w Romatechu był tematem nocy, nie wyrządził większych szkód. Zniszczył tylko marny magazyn. Nawet jeden Szkot nie zginął w płomieniach. I o ile Ivan się orientował, w mieście nie przybyło nagle wygłodniałych wampirów atakujących ludzi. Liczył, że gdy zniszczy fabrykę syntetycznej krwi, zobaczy różnicę.
– Może pijący sztuczną krew mają zapasy w domu – podsunął Alek. – I jeszcze im się nie skończyły.
Galina zwinęła się w kłębek w głębokim fotelu.
– No właśnie. Za wcześnie, żeby widzieć efekty. Zresztą Draganesti ma pewnie rezerwy, o których nie wiemy.
Ivan się zatrzymał.
– Jak to?
– Rozprowadza syntetyczną krew na całym świecie. Może ma fabryki, ale to tajemnica firmy.
Alek skinął głową.
– Brzmi sensownie. Galina uniosła brwi.
– Nie jestem tak głupia, jak ci się wydaje.
– Dosyć tego. – Ivan znów spacerował. – Potrzebny mi nowy plan. Zemsta musi być bardziej dotkliwa.
– Dlaczego tak bardzo go nienawidzisz? – zagadnęła Galina. Ivan nie zwracał na nią uwagi. Musi wrócić do Romatechu.
Ale jak? Napięcie gromadziło się w karku, drażniło nerwy.
– To Draganesti stworzył armię, która pokonała Casimira – szepnął Alek do Galiny.
– Och. Dzięki, że mi to mówisz. – Uśmiechnęła się przebiegle.
Alek, niech go szlag, odpowiedział tym samym. Ivan warknął i strzelił karkiem. Zwrócił na siebie ich uwagę.
– Szkoci? Ktoś ich widział?
– Nie, sir. – Alek już nie patrzył na Galinę. – Nawet jeśli są w pobliżu, nie wytykają nosa z ukrycia.
– Nie sądzę, żeby dziś zaatakowali. – Ivan akurat dochodził do drzwi, gdy otworzyły się i do gabinetu weszła Katia. – Gdzieś ty była, do cholery?
– Na łowach. – Oblizała się. – Ma się ten apetyt. Poza tym, w jednym z klubów usłyszałam coś ciekawego.
– Że niby co? Jednak zabiliśmy jednego z tych durnych Szkotów?
– Nie. – Odrzuciła długie włosy. – Podobno szkody są minimalne.
– Cholera! – Ivan sięgnął po szklany przycisk do papieru i cisnął nim o ścianę.
– Spokojnie. Napad furii nie pomoże. Błyskawicznie zbliżył się do Katii i złapał ją za szyję.
– Podobnie jak brak szacunku, ty suko. W jej oczach pojawił się błysk.
– Mam ważne informacje, jeśli raczysz ich wysłuchać.
– Mów. – Puścił ją.
Masowała obolały kark i łypnęła z irytacją na Ivana.
– Chcesz wejść do Romatechu, prawda?
– Oczywiście. Mówiłem, że zabiję tego drania chemika, a ja dotrzymuję słowa. Ale teraz aż się tam roi od tych przeklętych Szkotów. Nie damy rady.
– Ależ owszem. A przynajmniej jedno z nas. Szef marketingu zaprasza ubogie wampiry na spotkanie fokusowe, jutro wieczorem.
– Na co? Wzruszyła ramionami.
– Czy to ważne? Liczy się to, że jedno z nas może tam wejść w przebraniu biedaka.
– No tak. – Poklepał ją po policzku. – Świetna robota.
– Ja pójdę, sir – zaproponował Alek. Ivan pokręcił głową.
– Widzieli ciebie na balu. Mnie też rozpoznają. Może Vladimir?
– Ja pójdę – powiedziała Galina. Ivan się żachnął.
– Nie wygłupiaj się.
– Wcale się nie wygłupiam. Nie będą podejrzewać kobiety.
– To prawda. – Katia usiadła koło niej. – Znam makijażystkę z DVN. Skorzystamy też z ich garderoby.
– Super! – Galina się rozpromieniła. – Będę starą, grubą wampirzycą.
– Bezdomną – uściśliła Katia. – Wzbudzisz litość, a nie podejrzenia.
– Od kiedy to wy podejmujecie decyzje? – Ivan spojrzał na nie groźnie.
Pochyliły głowy, wydawały się skruszone.
– Niby jak Galina porwie chemika? A jeśli pilnuje go Szkot, jak sobie poradzi?
– Za pomocą nightshade – szepnęła Katia. – Masz to przecież, prawda?
– Tak. – Ivan masował napięty kark. – W sejfie. Skąd wiesz?
– Użyłam tego kiedyś, oczywiście nie z twoich zapasów. Ale gdybyś dał Galinie odrobinę…
– Co to jest nightshade? – zainteresowała się Galina.
– Trucizna działająca na wampiry – odparta Katia. – Kłujesz wampira zatrutą igłą, a środek go paraliżuje. Jest przytomny, ale nie może się ruszyć.
– Super. – W oczach Galiny pojawił się błysk. – Chcę to zrobić.
– No dobrze. Pójdziesz. – Ivan przysiadł na skraju biurka.
– Kiedy znajdziesz Laszlo Vesztę, zadzwonisz i teleportujesz się z powrotem z tym draniem.
– Tylko tyle? Ivan się zamyślił.
– Chciałbym, żeby był jeszcze jeden wybuch. Silniejszy, taki, który naprawdę zada mu cios.
– Więc powinieneś zabić kogoś, na kim mu naprawdę zależy – podsunęła Katia.
Skinął głową.
– Na przykład tych cholernych Szkotów.
– Ceni ich, na pewno. – Dotknęła palcem czerwonych ust.
– Ale jego prawdziwa piętą achillesową są śmiertelnicy.
– Niezły pomysł – przyznała Galina. – Zatrudnia ich mnóstwo. Można by tak zaprogramować bombę, żeby wybuchła o wschodzie słońca.
– Dobre! – Ivan zerwał się na równe nogi. – Już to widzę! Jego ukochani śmiertelnicy zdychają, a Szkoci, leżąc w trumnach, nic nie mogą na to poradzić! Świetnie! Jutro Galina podłoży C4 w miejscu, w którym gromadzą się śmiertelni.
– Może w kantynie? – Wymieniły z Katią znaczące spojrzenia.
– Już wiem, gdzie – oznajmił Ivan. – W ich kantynie.