Rozdział 26

Roman obudził się i chciwie zaczerpnął powietrza. Serce zatrzepotało mu w piersi, by po chwili odzyskać normalny rytm. Uniósł powieki.

– Dzięki Bogu – usłyszał. – Nie wiedzieliśmy, czy jeszcze kiedykolwiek się ockniesz.

Zamrugał i spojrzał w stronę, z której dobiegał głos. Angus stał przy łóżku, miał poważną minę. Co więcej, przy nim zebrali się inni: Jean-Luc, Connor, Howard Barr, Phil, Gregori i Laszlo.

– Cześć, bracie. – Gregori się uśmiechnął. – Martwiliśmy się o ciebie.

Roman zerknął na Laszla.

– Jak się czujesz?

– Dobrze, sir. – Skinął głową. – Dzięki panu. Nawet pan sobie nie wyobraża, jak się ucieszyłem, gdy ocknąłem się w pańskim domu.

Angus skrzyżował ręce na szerokiej piersi.

– Pytanie, jak ty się czujesz? Podobno byłeś przytomny za dnia.

– Tak. – Usiadł i zerknął na zegarek przy łóżku. Rany boskie, słońce zaszło już z godzinę temu. – Zaspałem.

– W życiu o czymś takim nie słyszałem – mruknął Connor.

– Pewnie skutek uboczny specyfiku – domyślił się Laszlo. – Pozwoli pan, że zbadam puls?

– Proszę bardzo. – Wyciągnął rękę. Laszlo złapał go za przegub i wbił wzrok w zegarek.

– Gratulacje, mon ami - powiedział Jean-Luc. – Twój wynalazek to wielki sukces. Byłeś przytomny za dnia – nie do wiary!

– Słońce mnie poparzyło. – Spojrzał na swoją klatkę piersiową. Dziura na koszuli została, ale skóra się zagoiła. Prawdziwa rana kryła się głębiej. Zadała ją Eliza, ponad sto lat temu, gdy chciała go zabić. Teraz Shanna rozdrapała ją na nowo.

– Puls w normie – orzekł chemik.

Jak to możliwe, skoro serce cierpi? Z trudem przełknął.

– Shanna wróciła?

– Nie. – Connor westchnął. – Nie dała znaku życia.

– Chciałem jej pomóc, ale mnie pokonali – mruknął Phil.

– Cholerny projekt „Trumna” – sapnął Angus. – Phil i Howard opowiedzieli nam wszystko o twojej dziennej przygodzie, kiedy czekaliśmy, aż się ockniesz.

Romanowi serce pękało z bólu.

– Chce dołączyć do ekipy ojca. A on ją nauczy, jak nas zabijać.

Szkot prychnął gniewnie.

– Nie wierzę. Gregori kręcił głową.

– To nie w jej stylu.

– Śmiertelnikom nie można ufać – mówił Angus. – Przekonałem się o tym na własnej skórze. – Ze smutkiem spojrzał na Romana. – Myślałem, że ty też.

Owszem, ale Shanna na nowo dała mu nadzieję. Zasypiał zbity z tropu, miał mętlik w głowie. Wygląda na to, że chciała zostać z ojcem, a więc dołączy do zabójców wampirów. Ale dlaczego ostrzegła go, że mężczyzna z kołkiem jest za nim? Dlaczego go ratowała, skoro chce jego śmierci? Czyżby myślała, że go chroni, zostając z ojcem? Czyżby naprawdę pokochała?

– Kiedy spałeś, mieliśmy pełne ręce roboty – ciągnął Angus. – Gdy wstaliśmy została jeszcze jakaś godzinka ciemności w Europie, i udało się ściągnąć jeszcze trochę naszych. Dobra wiadomość jest taka, że na dole czeka armia złożona z dwustu wojowników. Jesteśmy gotowi do walki.

– Rozumiem. – Roman wstał. Wielu z tych na dole przemienił osobiście. Gdzie trafią ich nieśmiertelne dusze, jeśli dziś polegną? To dobrzy ludzie, ale od wieków żywili się krwią śmiertelników. Bóg nie wpuści ich do nieba. A jeśli jedyną alternatywą jest piekło, on ponosi za to winę, bo on ich skazał, dokonując przemiany. Wina go przytłaczała. – Zaraz przyjdę. Poczekajcie w gabinecie.

Rozeszli się. Roman wstał, ubrał się, poszedł do gabinetu, wstawił butelkę krwi do mikrofalówki.

– Gregori, jak mama?

– Dobrze, właśnie wracam ze szpitala. – Siedział w głębokim fotelu. Był zmartwiony. – Obiecałeś jej, że nie wezmę udziału w wojnie. Nie jestem tchórzem, wiesz przecież.

– Wiem. – Brzęknęła mikrofalówka i Roman wyjął butelkę krwi. – Ale nie szkolono cię do walki.

– Też mi problem. Nie będę czekać bezczynnie. Roman sączył krew z butelki.

– Mamy dość broni?

– Mamy kołki i posrebrzane miecze. – Angus przechadzał się tak energicznie, aż kilt oblepiał mu nogi. – Także broń palną, na wypadek, gdyby Petrovsky zabrał śmiertelników.

Zadzwonił telefon na biurku Romana.

– O wilku mowa – szepnął Jean-Luc.

Roman podszedł do biurka, podniósł słuchawkę.

– Draganesti.

– Mówi Petrovsky. Nie wiem, jak ci się udało dostać do mojego domu za dnia, ale nigdy więcej tego nie rób. Od tej pory mam tu trzydziestu ludzi, uzbrojonych w srebrne kule.

Roman usiadł.

– Widzę, że niepokoisz się moim nowym wynalazkiem. Co, obawiasz się, że przyjdziemy za dnia i was załatwimy?

– Nie znajdziesz nas, draniu! Mamy inne kryjówki. Nigdy nas nie znajdziesz.

– Znalazłem mojego chemika, znajdę i ciebie.

– Zabierz sobie swojego głupiego chemika. Cholernik urwał mi wszystkie guziki z kanapy. Sprawa wygląda tak, Draganesti. Albo dziś przekażesz mi Shannę Whelan, albo nadal będę podkładał bomby w twoich fabrykach i porywał twoich pracowników. A kiedy to zrobię, zostanie po nich tylko kurz, jak po Szkocie.

Roman zacisnął dłoń na słuchawce. Nie zaryzykuje życiem Szkotów. I nie zdradzi Shanny, nawet jeśli ona to zrobiła.

– Nie mam doktor Whelan.

– Oczywiście, że masz. Słyszałem, że u ciebie mieszka. Daj mi ją, a zostawię Romatech w spokoju.

Bzdura. Petrovsky nigdy nie da im spokoju, był tego pewien. A Shanny będzie bronić do ostatniego tchu.

– Posłuchaj, Petrovsky. Nie będziesz mi podkładał bomb, ani porywał moich pracowników, a Shannie Whelan włos z głowy nie spadnie. Wiesz dlaczego? Bo nie dożyjesz do rana.

Ivan parsknął.

– Ten środek rzucił ci się na mózg.

– Mamy dwustu wojowników i dziś was zaatakujemy. A ty kogo masz?

Milczenie. Wiedział z raportów Angusa, że Petrovsky ma najwyżej pięćdziesięciu żołnierzy.

– Jestem wielkoduszny, załóżmy, że masz ich stu – ciągnął. – Nadal mamy nad wami dwukrotną przewagę. Chcesz się założyć, kto wygra?

– Kłamiesz, świnio. Niemożliwe, żebyś miał dwustu.

– Ściągnęliśmy posiłki z Anglii, ale nie musisz wierzyć mi na słowo. Sam się przekonasz.

Petrovsky zaklął po rosyjsku.

– My też możemy to zrobić, ściągnąć setki z Rosji.

– Za późno. W Rosji już jest dzień. Dzwoń, ale nikt nie odbierze. – Roman słyszał chichoty przyjaciół. Wiedział, że to, co zaraz powie nie przypadnie im do gustu.

– Ale skoro jesteś w kropce, mogę zaproponować układ.

– Układ?

Angus, Connor i Jean-Luc podeszli do biurka z poważnymi minami.

– Czego pragniesz najbardziej na świecie? – zapytał Roman. – Bardziej niż śmierci Shanny Whelan czy kilku Szkotów?

Petrovsky się żachnął.

– Chciałbym wyrwać ci serce i upiec na wolnym ogniu.

– Dam ci ku temu okazję. Załatwmy to raz na zawsze. Tylko ty i ja.

Angus pochylił się nad jego uchem.


– Co ty opowiadasz? – szepnął. – Nie pozwolimy ci walczyć samemu.

– Wojownicy chcą bitwy – dodał Jean-Luc. – Zwycięstwo gwarantowane.

Roman zakrył dłonią słuchawkę.

– Tak będzie najlepiej. Nie narażamy nikogo. Connor zmarszczył brwi.

– Poza tobą. Nie zgadzamy się.

– Co ty proponujesz, Draganesti? – dopytywał się Petrovsky. – Chcesz się poddać?

– Nie. Proponuję pojedynek. Na srebrne miecze. Do śmierci.

– A co zyskam, wygrywając, poza rozkoszą obserwowania, jak zmieniasz się w proch?

– Moja śmierć będzie ceną za bezpieczeństwo moich pracowników, klanu, Szkotów i Shanny Whelan. Nie zrobisz im krzywdy.

– Nie! – Angus uderzył pięścią w stół. – Nie zrobisz tego. Wszyscy zaczęli głośno protestować.

Roman uciszył ich gestem dłoni.

– Jakie to szlachetne z twojej strony – szydził Petrovsky. – Ale dla mnie to żadna frajda. Chcę zwycięstwa Prawdziwych.

Zastanawiał się chwilę.

– Dobrze, jeśli przegram, skończy się produkcja serii fusion. – Kto poza nim zna recepturę?

– Krwi syntetycznej też?

– Nie, ona ratuje ludzi. Chyba chcesz, żeby byli zdrowi? Petrovsky się żachnął.

– Dobrze. Załatwię cię i skończę z fusion. Druga nad ranem, Central Park, East Green. Bądź.

– Jeszcze jedno. – Roman nie dał mu się rozłączyć. – Nie ustaliliśmy, co ja zyskam, wygrywając.

– Ha! Nie wygrasz.

– Jeśli wygram, twoi ludzie przysięgną, że nie skrzywdzą moich. To dotyczy moich pracowników, klanu i Shanny Whelan.

– Co? Czyli są bezpieczni, bez względu na to, czy przeżyjesz, czy nie. Do bani.

– To jest mój warunek – powiedział twardo Roman. – Chcesz mnie zabić? Skończyć z linią fusion? Przyjmij go.

Petrovsky milczał. Angus i Jean-Luc rzucili się na Romana.

– To idiotyzm, mon ami. Kiedy się ostatnio fechtowałeś? Nie pamiętał.

– Szkoliłeś mnie przez ponad sto lat. Dam sobie radę.

– Wyszedłeś z wprawy. – Angus łypał groźnie. – Od dawna tylko siedzisz w laboratorium.

Exactement - oznajmił Jean-Luc. – Stanę do walki zamiast ciebie.

– O nie! – Roman zaprotestował. – Ja ciebie przemieniłem i nie zaryzykuję twojej duszy nieśmiertelnej.

Jean-Luc zmrużył oczy.

– I tu jest pies pogrzebany. Ciągle masz wyrzuty sumienia, że nas przemieniłeś.

– Niech to szlag – huknął Angus. – To nasza sprawa! Za kogo ty się uważasz, do cholery?

Puszczał ich słowa mimo uszu.

– Przychodzimy sami. Tylko ty i ja, i walczymy do końca, aż zostanie jeden. Zgadzasz się?

– Tak, ale tylko dlatego, że od ponad pięciuset lat chciałem cię zabić. Pomódl się, klecho. Dziś umrzesz. – Petrovsky się rozłączył.

Roman odłożył słuchawkę i wstał.

– Nie zrobisz tego! – krzyknął Angus. – Nie pozwolę! Położył mu rękę na ramieniu.

– To moja decyzja, przyjacielu. Tym samym uratuję wiele istnień.

– Z nas wszystkich ja jestem najlepszym szermierzem. – W niebieskich oczach Jean-Luca pojawił się lodowaty błysk. – Żądam, byś mi pozwolił stanąć do walki zamiast ciebie. Mam do tego prawo.

– Nie obawiaj się, Jean-Luc. – Roman poklepał go po ramieniu. – Dobrze mnie wyszkoliłeś. Czyż to nie ja zadałem Casimirowi śmiertelny cios?

Jean-Luc zmierzył go wzrokiem.

– Tylko dlatego, że byłem tuż za tobą.

– Nie myślisz logicznie – rzucił ze złością Angus. Jesteś załamany, bo ta dzierlatka cię zostawiła.

Roman milczał. Czyżby przyjaciel miał rację? Czy byłby równie skory do poświęceń, gdyby z Shanną dobrze się układało? Ale przecież nie chciał zginąć. Wierzył, że wygra. Śmierć Petrovskiego osłabi Malkontentów, lecz ich nie powstrzyma. Musi żyć dalej, by chronić bliskich.

– Już zdecydowałem.

– Będę twoim sekundantem – oświadczył Connor.

– Nie. Stajemy w pojedynkę.

– Petrovsky nie dotrzyma warunku – ostrzegł Angus. – Jemu nie można ufać, sam wiesz.

– Ja nie złamię danego słowa. I wy też nie. – Po kolei patrzył im w oczy. – Nie wiecie, gdzie się odbędzie pojedynek i nie będziecie mnie śledzić.

Patrzyli na niego z przerażeniem. Angus już otwierał usta, by zaprotestować, ale Roman nie pozwolił mu mówić.

– Musicie mi to obiecać. Nie pójdziecie za mną.

– Dobrze. – Angus powiódł wzrokiem po twarzach przyjaciół. – Masz naszą zgodę.

Roman szedł do drzwi.

– Już kiedyś tak było – powiedział Szkot. – Pycha ci podpowiadała, że uratujesz wioskę, a w rezultacie wpadłeś w szpony Casimira. Teraz chcesz ocalić nas wszystkich.

Roman zatrzymał się. Spojrzał na Angusa.

– To nie to samo.

– Czy aby na pewno? Uważaj, przyjacielu. Pycha już raz ciebie zgubiła.


Shanna usiadła na posłaniu. Rozejrzała się zdezorientowana.

– Dobrze się czujesz? – zapytał Austin.

– Ja… Tak. Chyba zasnęłam. – W pokoju hotelowym towarzyszyło jej dwoje strażników. Oprócz Austina zjawiła się też młoda brunetka. Zegarek wskazywał dwudziestą dwadzieścia.

Cholera. Za długo spała, ale przecież całą noc nie zmrużyła oka.

– Ciemno już?

– Pewnie. – Austin wskazał pizzę na stoliku. – Głodna?

– Za chwilę. – A więc Roman już nie śpi. Szykuje się na wojnę z Rosjanami? Musi z nim porozmawiać, upewnić się, że nic mu nie jest. Ojciec zabrał jej komórkę. Zerknęła na aparat przy łóżku. Wyłączony. Austin to zrobił, ledwie tu weszli. Nie ufali jej. Nie dziwiła im się – prawdę mówiąc, mają rację. Skorzysta z pierwszej okazji, by wrócić do Romana.

– Cześć, jestem Alyssa – przedstawiła się brunetka. – Ojciec prosił, żebym ci przywiozła ubrania. – Wskazała walizkę przy łóżku.

Shanna rozpoznała swoje stare rzeczy – Dzięki.

– Złapaliśmy DVN. – Austin włączył dźwięk w telewizorze. – Wybuch w Romatechu to wiadomość nocy. Wszyscy się zastanawiają, czy Draganesti dziś się zemści.

– Wampiryczna telewizja jest niewiarygodna – mruknęła Alyssa, popijając colę. – Mają opery mydlane, jak my. I co to jest chocolood, do licha?

– Napój z krwi i czekolady – wyjaśniła Shanna. – Kobiety bardzo go lubią, choć podobno od niego tyją.

Alyssa parsknęła śmiechem.

– Nabierasz nas.

– Nie. Właśnie dlatego Roman opracował nowy napój, blood lite.

Roześmieli się oboje. Austin pokręcił głową.

– Zupełnie inaczej ich sobie wyobrażałem.

– Ja też. – Alyssa wbiła zęby w pizzę. – Myślałam, że są bladzi i paskudni, a oni wyglądają normalnie.

– No właśnie – mruknął Austin. – Ich zwyczaje są inne, ale bardzo… ludzkie.

– Bo to ludzie. Oni czują ból, strach i miłość. – Shanna zamyśliła się. Ciekawe, co w tej chwili czuje Roman.

– Nie mów tego przy ojcu – ostrzegła Alyssa. – Jego zdaniem to banda psychopatów.

– Gdzie on jest?

– Jak zwykle, obserwuje dom Petrovskiego – wyjaśnił Austin. – Rosjan nienawidzi szczególnie, zwłaszcza odkąd wzięli cię na celownik, wtedy, w restauracji.

Zatrzepotała rzęsami.

– Słucham?

– Brawo – syknęła Alyssa.

– Myślałem, że wie. – Spojrzał na Shannę. – Chłopcy z FBI ci nie powiedzieli?

– Ale czego? – Czuła, jak jej serce bije coraz szybciej. – Że śmierć mojej przyjaciółki to nie był przypadek?

Skrzywił się.

– To była zemsta. Twój ojciec posłał do więzienia wielkich rosyjskich mafiosów, dlatego całą waszą rodzinę w tajemnicy wywieziono z Rosji, nikt nie wie, gdzie są. Mafia chciała zemsty. Znaleźli ciebie.

Zwalczyła falę mdłości.

– Chcieli mnie zabić? Karen zginęła przeze mnie?

– To nie twoja wina – powiedziała Alyssa. – Wybrali ciebie, żeby zranić twojego ojca.

– W tych okolicznościach praca z nami to dla ciebie najlepsze rozwiązanie – ciągnął Austin. – Będziesz kryta, niewidoczna, dobrze strzeżona.

Shanna opadła na plecy. Wbiła wzrok w sufit. Do tej pory myślała, że strzelanina w restauracji to przypadek, że były w niewłaściwym czasie i miejscu. A jak się okazało chodziło o nią. Ona miała zginąć, nie Karen.

– Dobrze się czujesz? – zapytała Alyssa.

– Okropnie. Karen zginęła zamiast mnie.

– Nie wiem, czy to ci pomoże… – Austin otworzył puszkę coli. – Ale gdyby cię zobaczyli, zginęłybyście obie. Oni nie zostawiają świadków.

Jakoś nie pomogło. Zamknęła oczy. Shanna? Słyszysz mnie?

Usiadła gwałtownie. Austin i Alyssa przyglądali się jej się uważnie.

– Ja… muszę do łazienki. – Wybiegła z pokoju. Boże, czyżby Roman usiłował się z nią skontaktować? Czyżby więź między nimi działała nawet na taką odległość?

Roman? Słyszysz mnie?

Tak. Jego głos zabrzmiał głośniej, jakby dostroił częstotliwość. Gdzie jesteś?

W hotelu, z dwójką współpracowników ojca.

Uwięzili cię? Czy chcesz tam być?

Na razie nic mi nie jest. Nie przejmuj się mną. Co z tobą? Idziesz dziś na wojnę?

Sprawa będzie dziś załatwiona. Dlaczego… Dlaczego zadzwoniłaś po ojca? Myślałem, że ze mną zostaniesz.

Nie dzwoniłam po niego. Był na zewnątrz, obserwował dom Petrovskiego, widział, jak tam wchodzę. Myślał, że coś mi grozi, i pospieszył na ratunek.

I chcesz z nim zostać?

Wolałabym być z tobą, ale jeśli mogę ci pomóc, zostając tutaj…

Nie potrzebuję twojej pomocy!

Jego gniewny głos niósł się echem w jej głowie.

Roman, zawsze będę ciebie kochać. Nie mogłabym cię zdradzić!

Połączenie zdawało iskrzyć się od emocji.

Roman? Jesteś tam?

Pojawiło się nowe uczucie. Rozpacz. Roman cierpi. Przycisnęła srebrny krzyż do serca.

Wrócisz do mnie, jeśli przeżyję tę noc?

Jeśli przeżyje tę noc? Co to miało znaczyć?

Co ty opowiadasz? Idziesz na wojnę?

Wrócisz do mnie?

Tak! Tak! Ale błagam, uważaj na siebie. Proszę. - Zacisnęła dłoń na krucyfiksie.

Cisza.

Roman! Nie odchodź! - Drgnęła, gdy rozległo się pukanie do drzwi łazienki.

– Shanna? – Głos Austina. – Nic ci nie jest?

– Nie – odparła. Skoncentrowała się, wysyłała wiadomość do Romana. Słyszysz mnie?

Brak odpowiedzi. Więź znikła. Podobnie jak Roman.


Niemożliwe, żeby chodziło o pychę. Angus się myli. Roman wiedział, że Jean-Luc jest od niego lepszym szermierzem, a Angus – żołnierzem. Więc w jaki sposób pycha miałaby mu podsuwać takie rozwiązanie? Wiedział jedno: zrobiłby wszystko, byle oszczędzić swoich i Shannę. Dokonał transformacji wielu Szkotów, ba, przemienił Jean-Luca i Angusa. Skazał ich dusze na wieczne potępienie, kiedy umrą. Nie dopuści do tego, nawet za cenę swojej śmierci i potępienia.

Kilka minut po dwudziestej trzeciej pokonał kamienne stopnie i pchnął drewniane drzwi kościoła. Jego kroki niosły się echem po głównej nawie. Płomienie wotywnych świec rzucały nikłe światło. Posągi Matki Boskiej spoglądały na niego z góry, jakby zdziwione, co robi w domu bożym. On też tego nie wiedział. Co chciał tu znaleźć?

Przeżegnał się, wyciągnął rękę w stronę wody święconej, zawahał się. Powierzchnia zawrzała, buchnęła para, parzyła mu skórę. Cofnął rękę – musi być sprawna podczas pojedynku. Woda uspokoiła się, a on popadł w rozpacz. Miał odpowiedź na swoje pytanie. Jest przeklęty.

Drgnął, gdy za jego plecami otworzyły się drzwi. Uspokoił się, widząc, kto wszedł do kościoła.

Connor, Gregori i Laszlo przyglądali mu się niespokojnie.

– Chyba wyraziłem się jasno. Nie wolno wam za mną iść. Szkot wzruszył ramionami.

– Tu wolno. Przecież nie będziesz pojedynkować się w świątyni, nie?

– Zresztą – Gregori włączył się do rozmowy – i tak chcieliśmy tu przyjść. Żeby pomodlić się za ciebie.

– Tak. – Laszlo się przeżegnał. – Przyszliśmy się pomodlić.

Roman się żachnął.

– A módlcie się, ile chcecie. Myślicie, że to coś pomoże? Odszedł w głąb kościoła, do konfesjonału.

Kapłan odsunął drzwiczki. W konfesjonale było ciemno, Roman z trudem widział zarys postaci. Ksiądz wydawał się stary i zgarbiony.

– Wybacz mi ojcze, bo zgrzeszyłem. – Odwrócił się, niewyraźnie wybełkotał następne zdanie. – Po raz ostatni byłem u spowiedzi pięćset czternaście lat temu.

– Słucham? – Kapłan odchrząknął. – Czternaście lat temu?

– Dawno, ojcze. Złamałem śluby składane Bogu. Popełniłem wiele grzechów. A dziś mogę przestać istnieć.

– Jesteś chory, synu?

– Nie. Dziś zaryzykuję życiem, żeby ocalić bliskie mi osoby. – Oparł czoło o drewnianą kratkę. – Ale nie wiem, czy dobro zdoła pokonać zło, czy ja w ogóle jestem dobry. Bóg odwrócił się ode mnie, więc pewnie ja jestem zły.

– Dlaczego uważasz, że Bóg odwrócił się od ciebie?

– Kiedyś, dawno temu, wydawało mi się, że zdołam ocalić całą wioskę, ale popełniłem grzech pychy i ogarnął mnie mrok. I żyję w nim do dziś.

Ksiądz odchrząknął, poruszył się niespokojnie. Roman zdawał sobie sprawę, że jego spowiedź jest co najmniej dziwaczna. Tylko marnował tu czas. Na co liczył?

– Nie wiem, czy dobrze zrozumiałem – zaczął ksiądz. – Za pierwszym razem, gdy chciałeś kogoś ratować, byłeś pewien zwycięstwa?

– Tak, próżność mi podpowiadała, że wygram.

– A zatem we własnym mniemaniu niczym nie ryzykowałeś. A dziś? Uważasz, że wygrasz?

Roman zapatrzył się w mrok konfesjonału.

– Nie. Nie mam tej pewności.

– Więc czemu ryzykujesz życie? Miał łzy pod powiekami.

– Bo nie zniosę myśli, że oni zaryzykują swoje. Bo… bo ich kocham.

Ksiądz odetchnął głęboko.

– Oto i twoja odpowiedź. Robisz to nie z pychy, ale z miłości. A ponieważ miłość to dar ojca, nie porzucił cię.

– Ksiądz nie zdaje sobie sprawy z ogromu moich grzechów.

– A ty nie zdajesz sobie sprawy z bożej wielkoduszności. Po policzku Romana spływała łza.

– Bardzo chciałbym ojcu uwierzyć, ale popełniałem straszne czyny. Dla mnie już za późno.

Ksiądz pochylił się w jego stronę.

– Synu, jeśli skrucha jest szczera, nigdy nie jest za późno. Będę się dziś za ciebie modlił.

Загрузка...